Tyrania wizerunku

Jan Komasa, reżyser filmowy: Pamiętam wpis dziewczyny, która deklarowała, że popełni samobójstwo. Natychmiast pojawiły się komentarze: "koniecznie zamieść wideo". Albo: "jednego świra mniej". Rozmawiali: Bartek Dobroch, Michał Kuźmiński

22.03.2011

Czyta się kilka minut

Jan Komasa, luty 2011 r. / fot. Jan Zamoyski / Agencja Gazeta /
Jan Komasa, luty 2011 r. / fot. Jan Zamoyski / Agencja Gazeta /

Bartek Dobroch, Michał Kuźmiński: Ustami swoich bohaterów, wprost do kamery, wygłaszasz w "Sali samobójców" moralne przesłania. Dominik - główny bohater, to licealista z dobrej szkoły, dziecko bogatych rodziców, któremu nie brakuje niczego poza ich uwagą. Odstaje też od rówieśników. W końcu zamyka się w pokoju i ucieka w wirtualny świat, w którym poznaje tajemniczą Sylwię, namawiającą go do samobójstwa. Ucieka, bo w realnym świecie nie ma do czego wracać. Ten film miał być moralitetem?

Jan Komasa: Nie chciałem nikogo umoralniać na siłę. W pierwszej wersji scenariusza Dominik nigdy nie wychodził z pokoju, wymykał się dopiero na końcu - i było to bardzo silne oskarżenie domu. Potem wprowadziliśmy zmyłkę: bohater jednak wychodzi do rodziców, dochodzi do rozmowy, po której wydaje się, że wszystko będzie dobrze. Musieli na siebie nawrzeszczeć, żeby się porozumieć, stali się w końcu prawdziwi. Ale Dominik i tak ucieka. Nie chcę mówić po prostu: "rozmawiajcie ze sobą, a będzie dobrze". Mój bohater zostaje wtłoczony w rolę samobójcy. Wszyscy leczą go na chorobę, na którą nie choruje. W końcu sam, absurdalnie, domyka to jak Kafkowski Józef K., który daje się zabić, mimo że nie jest winny. Wchodzi w awatara, którego przygotowało mu otoczenie.

Owszem, dla wielu ludzi mój film działa jak moralitet. Ale ten gatunek, choć szlachetny i w sztuce bardzo obecny, zakłada proste równanie: rób tak, a będzie tak. W "Sali..." tymczasem nie wiadomo do końca, dlaczego Dominik robi to, co robi. Może po to, żeby coś wreszcie poczuć?

Ogłaszasz kryzys rodziny?

Nie wierzę w "nadejście kryzysu rodziny". Kryzys był, jest i będzie. To nasz kryzys powszedni. Mówi się o rodzinach dysfunkcyjnych, a pokażcie mi rodziny funkcyjne! - takie, gdzie wszystko działa. Choćbyśmy nie wiem, co zrobili, zawsze i tak damy gdzieś ciała - jako rodzice, małżeństwo, jako ludzie. Gwałt na rodzinie odbywa się już na poziomie stylu życia. Relacje, które mogłyby być prawdziwe, gwałcone są przez chęć stworzenia lepszego wizerunku samych siebie.

Kryzys był i będzie, ale w "Sali..." pokazujesz, że czasy odciskają na nim swoje piętno.

Tak bo w naszych czasach jak nigdy dotąd liczy się wizerunek. Tyrania wizerunku jest tak przemożna, że ludzie zaczynają wierzyć w awatary, które sami tworzą. Grają w swoje gry i denerwuje ich własna bezradność, gdy sytuacja wymaga od nich prawdziwej reakcji. Wizerunek jest narzędziem opresji wobec samych siebie i represji wobec innych. Relacje moich bohaterów toczy kłamstwo. Rodzice oburzają się na czynniki zewnętrzne, zamiast na zachowanie syna.

Prowadząc research do filmu, nieustannie natykałem się w takich środowiskach na absurdalny mechanizm wyparcia: dzieciak ewidentnie był po dragach, a rodzic wrzeszczał na nauczyciela, że ów śmiał go zbesztać. "Bo przecież dziecko jest wrażliwe, dopiero się uczy...". Albo dzieciak, który sześć miesięcy spędza naćpany i cały czas śpi przed telewizorem - rodzice nigdy nie przyłapali go na wciąganiu prochów...

Wypiera się takie rzeczy, bo zaprzeczają wizerunkowi samego siebie.

Szczególnie w rodzinach naznaczonych jako "lepsze", mające dawać przykład. Tymczasem słyszałem np. o zabawie uczniów prestiżowej szkoły we wciąganie kokainy usypanej w napis "MATURA". Seks, narkotyki, używki, eksperymentowanie ze sobą - wydają się tym powszechniejsze, im wyżej jest się w hierarchii społecznej. Nie chcę generalizować, ale widzę regułę: im dzieciaki bogatsze, na tym więcej mogą sobie pozwolić. Mogą wchodzić głębiej w jaskinię, bo dysponują dłuższą liną.

Ale to znak naszych czasów, czy tak było zawsze?

Znak czasów o tyle, że dziś ludzie dynamicznie się bogacą. Urosła w siłę klasa średnia, która dużo już ma. A gdy nie trzeba walczyć o byt, człowiek skupia się na spełnianiu własnych oczekiwań.

Znakiem czasu dla mnie jest to, że wojny schodzą pod skórę: na zewnątrz nie widać już konfliktów, bo wizerunek doprowadzony został do perfekcji. Schodzą pod czaszkę, toczą się w podświadomości. Pociąga to za sobą wzrost znaczenia i autorytetu zawodów psychologa czy psychiatry. Wydaje mi się, że w wielu przypadkach awansowali do roli prywatnych trenerów. W jakimś sensie przecież zapewniają święty spokój - często ich obecność może zwalniać od odpowiedzialności, pracy nad sobą. Oczywiście pominąwszy przypadki, kiedy po prostu są potrzebni i bardzo pomagają.

Wszyscy trzej, jak tu siedzimy, jesteśmy trzydziestolatkami. Jeszcze nie tak dawno sami byliśmy nastolatkami, a dziś patrzymy na nich ze zdumieniem: są kompletnie inni niż my.

Wyrosło pokolenie, które napatrzyło się na super zapracowanych rodziców i nie uśmiecha się im już, żeby tak zaiwaniać. My obsesyjnie dbaliśmy o swoje CV, każdy chciał mieć certyfikat FCE. Dziś nie odgrywa to już takiej roli, obowiązuje raczej duża zmienność: przez rok jestem fotografem, rok siedzę w Paryżu na praktykach, rok jestem stażystą. To trochę jak surfowanie po internecie.

Organizujemy właśnie casting do filmu o Powstaniu Warszawskim. Przychodzą osiemnastolatki. Ale to ludzie urodzeni w 1993 r. W głowie się nie mieści. 1993? To jakie jest ich pierwsze wspomnienie? Ja pamiętam przełom 1989/90, Okrągły Stół. Dla nich pierwszym wspomnieniem jest np. wejście Polski do UE. Nie umiem sobie wyobrazić, że dla nich hip-hop jest passé. Ja tak myślałem o punku - że to muzyka moich starszych kumpli z roczników 77/78.

Wśród nas bardzo silne było poczucie, że się jest nowym, reprezentuje się świeżość. Bo nawet punk określał się jeszcze wobec PRL. Tymczasem ani się obejrzałem, jak pojawili się reprezentanci lat 90. Czasy były od nas szybsze.

Subkultury jako takie w przedziwny sposób zanikają. Starsi od nas: punki, depesze czy w naszym pokoleniu hip-hopowcy i metale, skupiali ludzi chcących wyrazić bunt, ale w ramach jakiejś konwencji, ideologii. Subkultury polegały na przynależności. Dziś emo - a Twój bohater to przecież emo - określa ludzi skupionych na sobie. Czym jest emo?

Nazwą, pod którą kryje się poszukiwanie cierpienia w społeczeństwie bez cierpienia. To rodzaj robienia na złość sobie i rodzicom. Odmowa życia w sterylnym świecie, w którym, gdy źle się czuję, mam iść do psychologa. Oni chcą się źle czuć.

Jesteśmy bombardowani przekonaniem, że np. seks zawsze musi być idealnie satysfakcjonujący, w przeciwnym razie jest się chorym i trzeba się leczyć. Nie ma się prawa do bycia nieperfekcyjnym.

Tymczasem emo, jako wyraz tych czasów, to rodzaj buntu. Zaznaczenia, dla zasady, czarnej plamy w całkowicie białym pomieszczeniu. Bunt jest potrzebny do rozwoju. Gdy go nie ma, to tak jakby cały czas był dzień. W cywilizacji bardzo trudno o noc, ona z nocą walczy, oświetla ją. A nawet roślinom ciężko rosnąć, gdy cały czas się pali światło. Często więc trzeba samemu sobie to światło zgasić, żeby móc rosnąć. Gdy rodzice mówią: "masz wszystko, gówniarzu, czego jeszcze chcesz?", emo odpowiada: "cierpieć". Robi to bez sensu, żenująco, aż chciałoby się mu przetrzepać tyłek, ale w jakimś sensie ma rację.

Dominik jest strasznym gówniarzem.

I sam wpada w pułapkę tego, co sobie wyrządza. Gdybyśmy zrobili z niego ofiarę, wtedy film byłby tanim moralizatorstwem.

Zauważyłem, że ludzie w naszym wieku mają problem z Dominikiem. Nie rozumiemy go, odrzucamy, jest nie do przyjęcia dla naszego pokolenia. Bo dzisiejsi młodzi istnieją w dużej części w opozycji do nas. Porównując nas do osiemnastolatków: ja się ścinałem, oni zapuścili grzywy. Oni są rachityczni, ja chodziłem na siłkę. My byliśmy pozytywistami, a ich odczytuję bardziej jako neoromantyzm, powrót do dekadencji: mam wszystko, a np. robię sobie krzywdę, nie wiem, kim jestem, i dobrze mi z tym, jestem mroczny na przekór rodzicom, jara mnie, że nikt mnie nie rozumie - bo przynajmniej jestem jakiś.

W Second Life, gdzie spędziłem rok, przygotowując się do filmu, roi się od motywów emo, wampirycznych, gotyckich. Ludzie wybierają dziś jako swoją reprezentację te nurty, a nie np. herosów z komiksów. Jest tak nie od parady. Dlaczego ikoną seksualności stał się wampir?

Właśnie - dlaczego? Saga "Zmierzch" inspirowała was wizualnie...

Motywem seksualnym stał się młodzieniec, który nie żyje. Ma zimną skórę. Gorący latynoski kochanek z czasów "Desperado" już dawno odszedł do lamusa. Pojawił się chłód chłopca, który nie zdradza emocji, jest niedostępny, zimny, zblazowany, znudzony, a przede wszystkim elitarny. W "Sali..." rodzajem wampira jest Sylwia. Mami Dominika jako ktoś, kto sam sobie zrobił krzywdę. Potem Dominik będzie krzywdził samego siebie. Żeby coś przeżyć i żeby zszokować innych.

Twierdzisz, że w świecie bez cierpienia to właśnie cierpienie ma nadawać życiu ciężar gatunkowy. A co nadawało ów ciężar naszemu pokoleniu? Przecież nie żyliśmy w szczególnie dramatycznych czasach.

Pracowaliśmy. Ogromnie dużo. Owszem, buntowałem się - ale to był taki bunt, że ręce opadają: tylko raz policja złapała mnie za malowanie po ścianach, ale przynajmniej czułem, że się buntuję. Tyle że równocześnie ogromnie dużo się uczyłem. Nastał wolny kraj i wszyscy stali się ludźmi na dorobku. Mieli wyrzuty sumienia, wracając z pracy do domu, bo powinni cały czas pracować. Było się przeciw czemu buntować: przeciw rodzicom, bo nie odnajdywali się w nowej rzeczywistości: my staliśmy się pozytywistami, a oni wykluczonymi. Buntowaliśmy się przeciwko betonowi, wszechobecnej konserwie. Mieliśmy wroga, którym były otaczające nas zamknięte umysły, a my za wszelką cenę chcieliśmy je otwierać. Dziś dzieciaki już tak bardzo nie walczą, bo nie muszą. Umysły się otwierają, rodzice są kumplami.

Mamy poczucie krzywdy względem Pokolenia ’89, które bez walki zajęło otwierające się wtedy nowe przestrzenie. Ale dowartościowujemy się, że przynajmniej my jeszcze pamiętamy czasy, w których wszystkim było źle.

To faktycznie buduje nasz etos. Dane nam było być jedną nogą tu, drugą - tam. Rozumiemy i tamtą przestrzeń, i nową. Ale też wstydzimy się naszych korzeni, odcinamy się, staramy się być jak najbardziej amerykańscy czy europejscy, mamy kompleksy. Nie potrafimy jasno wypowiadać swoich pretensji: np. w restauracji, choćbyśmy nie byli zadowoleni, zaakceptujemy to, co dostaliśmy. Moja siostra, rocznik ‘90, natychmiast oddałaby kelnerowi zamówienie i zagroziła, że zawoła kierownika. Mamy więcej nieśmiałości, wstydu. Dzisiejsze dzieciaki już tego nie mają, wstyd jest passé, nawet nie muszą z nim walczyć. I właściwie nie ma chyba w tym nic złego...

Internet w tym chyba pomaga?

Tak, bo w sieci mówi się wprost. Dzieciaki otwarcie wchodzą w konflikty. Przyglądałem się internetowym szykanom nastolatków: nie widzą problemu, pisząc komuś "idź się zabij". Pamiętam wpis dziewczyny, która deklarowała, że popełni samobójstwo. Natychmiast pojawiły się komentarze: "koniecznie zamieść wideo". Albo: "jednego świra mniej". Nie mają oporów przed wywalaniem komuś swojej niechęci.

Są bardziej bezwzględni?

Niedelikatni. My myśleliśmy tak samo, ale krępowaliśmy się to wyrazić. Oni na Facebooku bez oporu potrafią po kimś jechać. Nie mają skrupułów. Trwa wyścig i cokolwiek, co z tego wyścigu wyklucza lub w nim opóźnia - kłopoty seksualne, ale też finansowe czy choćby dysleksja - natychmiast staje się przedmiotem szykan. To wyścig na to, kto pierwszy pęknie.

Niedawno na profilu facebookowym mojego znajomego ktoś powiesił zwiastun "Sali samobójców" i podpisał: "To chyba o twoich rodzicach, co?". Nim zostało to skasowane, pojawiło się sześć "Lubię to". Wśród młodych ludzi obowiązuje bardzo wysokie stężenie złośliwości i cynizmu. Wymięknie ten, kogo zaboli. I jeśli się z tym zdradzi, jak Dominik z naszego filmu, tylko ukonstytuuje szykany grupy. "Aha, zabolało go? To dawaj, jedziemy".

Ale tak było zawsze, niezależnie od czasów i pokoleń.

Tyle że dzisiejsza mediatyzacja sprawia, iż jest to nie tylko łatwiejsze, ale też odbywa się w czasie rzeczywistym. Instant. Sieć zwielokrotnia plotkę na najpłytszym poziomie, która działa najbardziej niszcząco i krzywdząco. Kiedyś taka plotka była szeptana, dzisiaj można z niej zrobić film. Bo ludzie nasiąkli regułami komunikacji wizualnej i wiele osób potrafi samodzielnie tworzyć przekazy, które działają jak reklamy: są celnym komunikatem, który przyczepia człowiekowi etykietkę. Jak w przypadku Jane Goody, uczestniczki brytyjskiego Big Brothera, która na wizji dowiedziała się, że ma raka. Później pojawił się w sieci np. filmik, gdzie pod jej zdjęcie z łysą głową i wykrzywioną twarzą ktoś podłożył motyw muzyczny z "Bliskich spotkań trzeciego stopnia". I obejrzały to miliony osób. Gdy w "Sali..." pojawia się szykanujący Dominika filmik, widownia mimo całego dramatu sytuacji... się śmieje. To znamienna reakcja. Ten śmiech staje się kwaśny. Rozumiem, jak go to mogło dotknąć, ale nie mogę się powstrzymać.

Dzisiejszych nastolatków od nas odróżnia też ogromna potrzeba podkreślania swojej oryginalności wyglądem.

Ostatnio w Warszawie, gdzie mocny jest mit Powstania, pojawiła się moda na stare płaszcze i powyciągane swetry w stylu dziadków i babć. Dzieciaki mają w szafach bardzo wiele przebrań. Gdy trzeba, sięgają po czapeczkę hiphopowca i szerokie spodnie. Kiedy indziej są bardziej glamour, zakładają spodnie-rurki. Mają stroje na każdą okazję.

"Przebranie"? "Stroje"? To są kostiumy?

Awatary. Oni umieją lawirować między kostiumami. Nas studniówkowe garnitury krępowały, było nam głupio. Mnie to zostało do dziś. A wydaje mi się, że dzisiejsi osiemnastolatkowie czują się w nich o wiele lepiej.

Ale czy wśród tych kostiumów jest taki, który by ich faktycznie wyrażał?

Gdy pracowaliśmy nad kostiumami do filmu, obowiązywała moda na rzeczy z second-handu albo babcine, generalnie tanie, plus jeden bardzo drogi bibelot lub gadżet. Z jednej strony więc cekiny, kraciasta koszula wystająca spod skajowej kurtki, a do tego wypasione, białe słuchawki do iPoda. Płynie z tego komunikat: "stać mnie na drogie rzeczy, mam je, i właśnie dlatego z nich nie korzystam".

Młodzi ludzie bardzo wyraźnie się selekcjonują, wyczuwają się. W swoich grupkach chcą się czuć elitarni. Byliśmy świadkami, jak do ludzi, którzy mieli zostać wpuszczeni do klubu, podeszła dziewczyna prosząc, żeby ją też wprowadzili. Usłyszała tylko: "możesz sobie stąd pójść?". I co zrobiła? Po prostu odwróciła się i odeszła. Selekcja zadziałała w sekundę. Nie było dyskusji. My pewnie próbowalibyśmy się wymawiać, lawirować: "Ale nie wiem, czy się da, poczekaj...". Oni uznali: nie należysz do nas, nie jesteś w gronie znajomych, jak na Fejsie, więc cię ignorujemy. Zadziałało to bardzo internetowo.

Jednym kliknięciem.

I ona też się zachowała jak kliknięta! Działają drobne kody: jeśli nie spełniasz szeregu drobnych kryteriów, nie wchodzisz.

Selekcja spod klubu przeniosła się do głów?

Dla dzisiejszej młodzieży nie jest to takie obce, jak było kiedyś dla nas. Obowiązuje selekcja, szybkie oznaczenie i wykluczenie. Gdy niektóre kluby mówią o zniesieniu selekcji, natychmiast na Facebooku pojawia się petycja, żeby tego nie robić! Młodzi nie chcą być w jednym klubie z kimś spoza ich grupy.

Bartłomiej Dobroczyński napisał kiedyś esej o konsekwencjach selekcjonowania ludzi w ten sposób, tytułując go "Trzecia rzesza popkultury".

Bo jest to w swoim źródle, nazwijmy to jasno, jakiś rodzaj faszyzmu! Ale to my tak to określamy, a pamiętajmy, że my jesteśmy passé. To tak, jak nasi rodzice nazywali czytanie komiksów marnowaniem czasu. Robiąc film, starałem się nie oceniać tych dzieciaków. Bo to ich świat jest teraz normalny.

Polskie kino o nastolatkach zaczęło mówić dość niedawno: były "Galerianki" Katarzyny Rosłaniec, Twoja "Sala samobójców", "Wszystko, co kocham" Jacka Borcucha. Teraz robisz film o Powstaniu Warszawskim. Też o młodych ludziach...

Młodość mnie fascynuje. Powstanie zostało wywołane również przez emocje i pożądanie: zły król, który napadł na dobre królestwo, zabronił jego mieszkańcom zabawy i nauki. Czyli bycia ze sobą. Ilość tłumionych emocji nabrzmiewała i promieniowała tak, że w stenogramach rozmów z ostatnich dni przed Powstaniem coraz mocniej czuć napór żaru, pożądania, mowa tam o duchu, o młodych. Oni płonęli i od ich płomienia spłonęło miasto.

Oni chcieli żyć normalnie, bawić się, przestać udawać, że się nie kochamy. Wielu z naszych bohaterów poszło walczyć w Powstaniu, by przez chwilę się tak poczuć, a potem z rozpaczą patrzeć, jak wszystko od tego płonie. Miasto więc spłonęło w jakimś sensie od ich marzeń.

Jesteś 30-letnim facetem, który zrobił film o nastolatkach, ojcem 10-letniego dziecka, bratem 20-latki. Z czyjej właściwie perspektywy na tę młodość patrzysz? Człowieka młodego? Byłego młodego? Młodego ojca?

Jestem najstarszym bratem i to chyba właśnie taka perspektywa: wobec rodzeństwa jestem starszy, nad sobą mam rodziców, plasuję się gdzieś pomiędzy. Dobrze się czuję w roli łącznika. Mam wtedy prawo przyglądać się młodym w sposób ostry. A równocześnie pospołu z nimi jestem dzieckiem.

JAN KOMASA (ur. 1981) jest reżyserem i scenarzystą, ostatnio na ekrany wszedł jego film "Sala samobójców". Jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi oraz Wydziału Filozofii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. W 2004 r. za etiudę "Fajnie, że jesteś" otrzymał trzecią nagrodę na festiwalu w Cannes w sekcji Cinéfondation. Wyreżyserował też m.in. etiudę "Warszawa" - część filmu "Oda do radości", za którą otrzymał Nagrodę Specjalną Jury XXX Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. W ramach Sceny Faktu Teatru Telewizji stworzył spektakl "Golgota wrocławska".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2011