Trzeci koniec kolebki

Nic tak nie zaszkodziło Stoczni Gdańskiej jak polityczna legenda. W wolnej Polsce zakład stał się skansenem peerelowskiej gospodarki, w którym działacze "Solidarności gładko zajęli miejsce po ludziach PZPR.

09.09.2008

Czyta się kilka minut

W styczniu przyszedł nowy właściciel - ukraiński koncern ISD. Porządki w Stoczni Gdańskiej zaczęły się od ogrodzenia terenu zakładu, który dotąd nie miał porządnego parkanu.

- Nie jesteśmy w Polsce nowicjuszami, Huta "Częstochowa", zanim ją przejęliśmy, miała 2,1 miliarda zł długów, dziś jest jedną z najlepszych hut w Europie - opowiada pracujący dla Ukraińców menedżer. - Ktoś nas ostrzegł, że w stoczni cuda się dzieją, materiały są rozkradane, potężne blachy tirami są wywożone z terenu zakładu. Ogrodzenie to była podstawa.

Ukraińcy oddzielili też płotami poszczególne wydziały i wprowadzili system elektronicznej kontroli pracowników - muszą teraz przy pomocy specjalnej karty rejestrować wszystkie wejścia i wyjścia. Każdy wydział dostał też drelichy w innych kolorach.

- Szybko okazało się, że te proste zabiegi obniżyły koszty funkcjonowania zakładu o 30 procent - dodaje menedżer. - Nie chodziło tylko o kradzieże. Normą było, że robotnicy w godzinach pracy wymykali się do innych stoczni i tam pracowali w prywatnych spółkach. Gdy kończył się dzień pracy, wracali tu jakby nigdy nic. Proszę cytować mnie bez nazwiska, bo ISD stara się obecnie o zakup Stoczni Gdynia i w związku z tym mamy zakaz rozmowy z dziennikarzami.

Ukraińców zdumiało, że nowe porządki najbardziej oburzyły działaczy zakładowej "Solidarności". Wiceprzewodniczący związku Karol Guzikiewicz pojechał na obrady sejmowej komisji w sprawie przemysłu stoczniowego. Krzyczał, że Ukraińcy zamieniają zakład w obóz koncentracyjny. Że szefem ochrony stoczni został emerytowany generał ukraińskiego więziennictwa. Że wiceprezes Igor Jacenko nie odbiera od niego telefonów i lekceważy w ten sposób wolę załogi.

Wszystko z przemęczenia

Przez ostatnie 20 lat w Stoczni Gdańskiej żelazna była jedna zasada: rób tak, by lubiła cię "Solidarność", a jak nie umiesz, to przynajmniej nie wchodź jej w drogę.

Pracownicy stoczni, dawni i aktualni, nie chcą rozmawiać o związkowcach pod nazwiskiem. - Po co mi to? Oni mają mocnych przyjaciół - mówią. Chcą, by nazywać ich zbiorowym imieniem "Inżynier".

Pięć lat temu dyrektor ds. produkcji Sławomir Łubiński chciał wyrzucić z pracy popularnego wśród związkowców Mietka, który wozi petardy na manifestacje zakładowej "S". Złapany w stoczni po wypiciu alkoholu Mietek nie dał przebadać się na obecność alkoholu, groził dyrektorowi: "Nie czepiaj się, bo będziesz załatwiony".

Winowajca wprawdzie dostał wypowiedzenie, ale komisja zakładowa "Solidarności" stanęła za nim murem. Co z tego, że w zakładzie jest zakaz picia, skoro żegnał kolegę odchodzącego na emeryturę? "Zwyczajowo podczas imprezy podawano alkohol. Pan Mieczysław Chełminiak, uczestnicząc w spotkaniu, musiał zachować się jak większość przebywających tam osób, gdyż już postrzegany był jako czarna owca, a obawiał się działań dalej posuniętych, tzn. prób izolowania go od reszty grupy - tłumaczył Roman Gałęzewski, przewodniczący stoczniowej "S". - Nie wziął jednak pod uwagę, że z grona kilkudziesięciu osób, jako jedyny może zostać ukarany".

Gałęzewski sugerował, że kara tak naprawdę ma charakter szykany za ujawnienie przez Mietka jakichś nieprawidłowości zaistniałych w Stoczni Gdańskiej. Sąd pracy nie podzielił tej opinii i związkowca do roboty nie przywrócił. Ale po kilku miesiącach stocznia znowu go zatrudniła. Dyrektor Łubiński, jeden z najlepszych polskich fachowców od produkcji statków, nie miał wyjścia i odszedł z zakładu. W jego ślady poszło kilku inżynierów i projektantów.

Związkowiec Mietek tłumaczył: "Nadmieniam, że nie wypiłem więcej niż inni uczestnicy, jednakże w związku z przemęczeniem w ostatnich tygodniach związanych z pracą w Stoczni mogłem sprawiać wrażenie, że nadużyłem alkoholu, dlatego też odmówiłem Straży Przemysłowej dokonania próby trzeźwości na alkomacie".

Mietek znany jest w stoczni z częstego przemęczenia. Ostatnio widziała go cała Polska - w piątek, podczas sejmowej debaty o katastrofalnej sytuacji polskich stoczni, na krok nie odstępował liderów zakładowej Solidarności. Stał obok wiceprzewodniczącego Karola Guzikiewicza, gdy ten przed kamerami odgrażał się, że stoczniowcy wyjdą na ulicę, jeśli rząd spisze się źle.

Tysiące tracą pracę

Stocznia Gdańska prawdopodobnie pobiła rekord świata, jeśli chodzi o wizyty ważnych gości: koronowane głowy, prezydenci, premierzy, prezesi koncernów z całego świata. Każdy chciał zobaczyć, gdzie rozpoczęła się bezkrwawa rewolucja, dzięki której komunistyczny porządek rozsypał się jak zamek z piasku. Wszystko przecież pochodzi właśnie stąd: Lech Wałęsa, "Solidarność", Pomnik Poległych Stoczniowców, ksiądz Jankowski, ukwiecona brama z portretem Papieża-Polaka.

- Taki zakład nie może być zlikwidowany - uważali stoczniowcy.

Jednak pierwsza przymiarka nastąpiła w 1988 r. Na koniec PRL-u premier Mieczysław Rakowski postawił Stocznię Gdańską w stan likwidacji. Szło źle, bo przestały przychodzić radzieckie zamówienia na statki. Ośmiu tysiącom zszokowanych ludzi zajrzało w oczy widmo bezrobocia.

W Polsce były tysiące nierentownych zakładów, ale to właśnie Stoczni Gdańskiej premier Rakowski chciał pokazać, co znaczy gospodarka rynkowa.

Wkrótce władzę w kraju przejęła "Solidarność" i Stocznia Gdańska została uratowana.

Kto panuje, a kto nie

Jerzy Borowczak jest w Gdańsku powszechnie lubiany - niekonfliktowy, potrafi się dogadać. Przeszedł daleką drogę od strajkującego w Sierpniu robotnika do posła, radnego.

W latach 90. był przewodniczącym zakładowej "S". Nikt nie miał wątpliwości, że w stoczni jest kimś w rodzaju namiestnika Wałęsy. Borowczak zaprzyjaźnił się z dyrektorem Hansem Szycem.

- Byłem dumny, że mamy takiego wspaniałego szefa zakładu, ze znajomością kilku języków - mówi.

Mieszkali po sąsiedzku, razem przyjeżdżali do stoczni dyrektorską lancią Szyca. Jeden z inżynierów widział, jak w pokoiku przy gabinecie dyrektora grali w brydża w towarzystwie dwóch innych związkowców.

- Jeśli graliśmy, to nie w godzinach pracy. Szyc bywał w stoczni nawet w weekendy, więc musiała to być sobota albo niedziela - zapewnia Borowczak.

W 1993 r. do Szyca przyszła grupa inżynierów. - Szefie, musimy zmienić firmę, bo za kilka lat utoniemy w długach. Zamiast tego peerelowskiego molocha zrobimy mniejszą superstocznię. Trzeba będzie tylko trochę zmniejszyć zatrudnienie, bo siedem tysięcy to za dużo. I przede wszystkim musimy ograniczyć teren. Niepotrzebne hektary można sprzedać.

- Dajcie spokój - miał odpowiedzieć Szyc. - Nie będziemy zwalniać ludzi. Przecież zapłatę za statki dostajemy w dolarach. Jak będzie trzeba, to Wałęsa podwyższy kurs dolara i będzie po kłopocie.

Gdy zdarzyło się, że na koncie stoczni było tylko tysiąc złotych - musieli awaryjnie szukać pieniędzy na wypłatę dla załogi. Szybki zastrzyk finansowy Borowczak i Szyc załatwili przez Wałęsę.

Pewnego dnia Szycowi skończyła się kadencja. Członkowie rady nadzorczej nie ukrywali, że w roli nowego dyrektora najchętniej widzieliby dotychczasowego zastępcę - Andrzeja Nawrockiego. Borowczak rozmawiał, prosił, tłumaczył, że szefem zakładu ponownie powinien być Szyc. Jednak rada nadzorcza wybrała Nawrockiego.

- Skoro Szyc był nieodpowiedni, to po co rada nadzorcza mu oficjalnie dziękowała i dała nagrodę - tłumaczy swoją reakcję Borowczak. - Złożyłem oficjalny protest. Wałęsa interweniował, to prawda. Nie pamiętam już, czy dzwonił do premiera Bieleckiego, czy do ministra Lewandowskiego. Powiedział: "Nie panuje pan nad stocznią".

Szyc znów był dyrektorem. Pod koniec 1993 r. - dzięki Borowczakowi - dostał pierwsze miejsce na liście Wałęsowego BBWR. Został posłem, w dużej mierze głosami stoczniowców.

Następny dyrektor, Mieczysław Goluch, zadbał, by mieć ze związkowcami świetne relacje.

Upadłość po raz drugi

Przez całą pierwszą połowę lat 90. nikt nie badał finansów stoczni. Kłopoty przyszły, gdy Wałęsa przegrał wybory. Prezydentem został Aleksander Kwaśniewski. Sejmem rządzili postkomuniści. Nowy rząd nie miał ochoty dokładać do stoczni.

- Powiedzieli, że w grę wchodzą tylko twarde rozliczenia, na zasadach rynkowych - wspomina Borowczak.

Do Gdańska przyjechali audytorzy z firmy niezależnej od stoczniowców i polityków. Odkryli, że zakład prowadził podwójną księgowość - przedstawiał bankom dokumenty, które ukrywały rzeczywistą sytuację.

Okazało się, że stocznia świadomie generowała straty - menedżerowie zatwierdzali terminy budowy statków, których nie byli w stanie dotrzymać. To oznaczało dla zakładu, że zapłaci kary kontrahentom. Stocznia szła na to, bo inaczej banki kredytujące budowę widziałyby, że jest nierentowna.

Kontenerowiec zbudowany w Szczecinie był o 20 proc. lżejszy niż identyczny statek zrobiony w Gdańsku. Cięższa jednostka potrzebowała silnika droższego o 4,5 mln dolarów. Obie stocznie sprzedawały kontenerowiec za te same pieniądze, ale w Gdańsku na jego zbudowanie potrzebowano dwa razy więcej czasu. Skutek? Szczecin na statkach zarabiał, Gdańsk - tracił.

Sprzęt produkcyjny i linie technologiczne były przestarzałe, z lat 60. i 70. Zakład tracił płynność finansową, brakowało pieniędzy na zapłatę bieżących faktur.

Do tego dochodził przerost zatrudnienia. W Stoczni Gdańskiej pracowało wówczas 7,5 tys. osób - w porównaniu z zagranicznymi stoczniami było to o dwa tysiące za dużo.

Problemem nie do przeskoczenia okazały się kontrakty z zagranicznymi armatorami na łączną kwotę ponad 600 mln dolarów. W księdze zamówień było 20 statków: dwanaście po dyrektorze Szycu, osiem po Goluchu. Wszystkie - te w trakcie budowy, i te nierozpoczęte - gwarantowały straty. Robienie statków w Gdańsku straciło sens, mniej kosztowne byłoby rozdanie robotnikom pieniędzy i wysłanie ich do domu.

Stocznię Gdańską mogło uratować minimum 340 mln zł rządowej dotacji. Dane były tak przerażające, że je utajniono przed opinią publiczną.

Sytuacja finansowa pogarszała się z miesiąca na miesiąc. Zabrakło pieniędzy nawet na pitną wodę dla robotników pracujących przy budowie kadłubów.

- Wiesz, jak to jest, tam w środku, latem, gdy temperatura dochodzi do pięćdziesięciu stopni? - żalili się dziennikarzowi spawacze.

Rzucali pustymi butelkami w przechodzących po nabrzeżu menedżerów. W końcu kilku stoczniowców podjęło głodówkę, później załoga przez tydzień okupowała gmach urzędu wojewódzkiego, wyszła też na ulice Gdańska, blokowała ruch samochodów i pociągów, paląc opony.

8 sierpnia 1996 r. Sąd Rejonowy w Gdańsku ogłosił upadłość stoczni. Jesienią rząd Włodzimierza Cimoszewicza nie zgodził się za nią poręczyć, a banki odmówiły kredytów. Zakład postawiono w stan likwidacji. Wszyscy stracili pracę, prawie 4 tys. ludzi. Pusta stocznia robiła wstrząsające wrażenie, gdzieniegdzie można było zobaczyć zakładowych strażników.

Ten paskudny Solorz

Sytuacja była bardzo napięta - Komisja Krajowa "Solidarności" zapowiedziała ogólnopolską akcję w obronie stoczni. Związek powołał jednocześnie Fundusz Solidarni ze Stocznią Gdańską, który gromadził pieniądze poprzez sprzedaż "cegiełek" na ratowanie zakładu. 19 marca 1997 grupy związkowców z Warszawy, Gdańska i Śląska wdarły się do trzech ministerstw: Gospodarki, Skarbu oraz Pracy i Polityki Socjalnej. Przekaz był jasny: postkomuniści mszczą się na Stoczni Gdańskiej za obalenie komunizmu. Związkowców siłą usunięto z ministerstw.

Dzień później premier Włodzimierz Cimoszewicz zabrał głos w sejmowej debacie o sytuacji stoczni. Mówił, że jej upadku winne jest nieudolne zarządzanie i gry polityków obozu solidarnościowego.

- Nie jest wiarygodne powoływanie się na zasady wolnego rynku, jeśli samemu się je psuje i rozmiękcza w poszukiwaniu politycznej klienteli - kontrował liberał Janusz Lewandowski. - Nie sposób jedną ręką dosypywać pieniędzy do górnictwa, a drugą ręką egzekwować twarde reguły gry wobec Stoczni Gdańskiej. Fałsz jest widoczny.

Tymczasem rządzący stocznią syndyk we współpracy ze związkowcami zakładowej "S" dokonał cudu i załatwił dofinansowanie budowy nieskończonego statku. Stocznia potrzebowała rąk do pracy.

Zakładowa "S" znowu miała się dobrze. Dostała do dyspozycji jedno z aut, peugeota 406, kupionych dla dyrekcji. - Jak zobaczyłem ten samochód, to zapytałem syndyka, czy to nie przesada. A on na to: "Ma pan dzieci? Przecież trzeba im kupić czasem zabawkę, żeby były grzeczne" - opowiada Inżynier.

Dzięki koneksjom Borowczaka gotowość do finansowania produkcji zgłosił Zygmunt Solorz, właściciel Polsatu. Zaangażował 30 mln dolarów. Dzięki niemu wybudowano następny statek, który ostatecznie uratował zakład. Solorz zarobił na tym 1,2 mln dolarów.

- I chciał wybudować dwa kolejne statki, ale mu podziękowano - opowiada Borowczak. - Szef "Solidarności" Marian Krzaklewski zaprosił nas na spotkanie i zapytał, czy zdajemy sobie sprawę, do czego możemy doprowadzić. Stocznia to miejsce strategiczne, a Solorz jako jej zbawca może nawet wystartować w wyborach prezydenckich i nie będzie bez szans na wygraną. Marian naprawdę wierzył, że stocznia jest jednym z kluczy do prezydentury. Chodziło głównie o niejasną przeszłość Solorza, jego domniemane powiązania z komuchami i służbami specjalnymi PRL.

Wkrótce SLD przegrał wybory. Władzę przejął Krzaklewski jako lider zwycięskiej AWS.

- Marian załatwił dla stoczni kredytowanie przez państwowy bank - opowiada Borowczak. - Papiery podpisywali w Warszawie, przy dziennikarzach. Patrzyłem na tego prezesa banku i myślałem: "No, no, nie chciałeś nas znać przed wyborami, gdy bardzo potrzebowaliśmy tych pieniędzy". Dziś myślę, że nic nam tak nie zaszkodziło, jak tamto zwycięstwo AWS. Już dawno w stoczni byłby porządek.

Czas fajnych kolegów

Potem były awantury i konflikty związane z przejęciem Stoczni Gdańskiej przez Stocznię Gdynia, którą zarządzał menedżer Janusz Szlanta.

- To w zasadzie nie mogło się udać ze względu na niechęć, jaka jest między załogami tych stoczni, związkowcy z "Solidarności" wręcz się nienawidzą - mówi Arkadiusz Krężel, były prezes Agencji Rozwoju Przemysłu, który przez lata nadzorował przekształcenia własnościowe w obu zakładach. - Przemysł stoczniowy na świecie jest zdominowany przez Koreańczyków; żeby z nim powalczyć, trzeba zbudować w Polsce grupę z dużym potencjałem. Dlatego uznaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie konsolidacja trzech największych stoczni: Gdańska, Gdyni i Szczecina. Byli chętni inwestorzy, którzy mogli to przeprowadzić. Związkowcy skutecznie torpedowali nasze plany.

Borowczak przestał być szefem "S" Stoczni Gdańsk. Jego następcy - Roman Gałęzewski i Karol Guzikiewicz - postawili na polityków PiS. Sami nie należą do starej gwardii z Sierpnia, strajkowali dopiero w 1988 roku.

- Nie wiem, może im przeszkadzałem jako chodząca legenda - zastanawia się Borowczak. - A może nie podobało im się, że sympatyzuję z PO. Dość, że pewnego dnia podszedł do mnie wiceprezes Andrzej Buczkowski. "Kazali mi ciebie wypier....". Kto? "Przykro mi, nie masz fajnych kolegów".

Borowczak nie chciał walczyć, machnął tylko ręką. Następnego dnia zadzwonił do niego Guzikiewicz: - Słuchaj, dostaliśmy papiery, że chcą cię zwolnić. Co mamy robić?

- Nic nie róbcie.

Odszedł, został dyrektorem Fundacji Centrum Solidarności. Na pytanie, ilu robotników Sierpnia pracuje dziś w stoczni, odpowiada: - Nie więcej niż pięćdziesięciu.

Stocznia Gdańsk po wyborach wygranych przez PiS szybko stała się bastionem braci Kaczyńskich. Prezesem został ich zaufany człowiek, etnolog Andrzej Jaworski. Przewodniczącym rady nadzorczej - Gałęzewski, szef zakładowej "S". Jednym z pierwszych ruchów była podwyżka dla prezesa - do 35 tys. zł miesięcznie. Potem usunięto z zakładu lub zdegradowano tych, którzy nie podobali się nowemu szefostwu - w sumie kilkanaście osób. Inż. Jerzy Czarniecki poleciał za to, że miał czelność ostrzegać rządzących stocznią, że ich biznesowe pomysły skończą się wielomilionowymi stratami.

Inżynier: - W peerelu chcieli mnie wywalić z pracy za działalność antysocjalistyczną, stanąłem przed komisją złożoną z pezetpeerowskich pijusów. Powiedzieli, że warunkowo dadzą mi szansę i zostawili w spokoju. Gdy przestałem podobać się kolegom z "Solidarności", nie miałem nawet okazji się bronić. Na wyrzucenie skazali mnie zaocznie.

Westerplatte polskich stoczni

Prezesa Jaworskiego krytykowano, że jako etnolog nie ma pojęcia o przemyśle, tym bardziej o budowie statków. Bronił się, że zawarł świetny kontrakt na budowę kontenerowca i dzięki niemu stocznia stanie na nogi.

Częstym gościem w zakładzie był poseł PiS Jacek Kurski.

Jaworski zatrudnił żonę Gałęzewskiego na eksponowanym stanowisku w jednej z najbogatszych firm Wybrzeża - Enerdze, gdzie sam był szefem rady nadzorczej.

Lech Kaczyński przed wygraną w wyborach prezydenckich obiecał związkowcom Stoczni Gdańsk, że oddzieli ich od Gdyni. Ci odwdzięczyli się zorganizowaniem słynnego wiecu na terenie zakładu. Premier Jarosław Kaczyński powiedział wówczas słynne: "My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO".

Stoczniowcy odwdzięczyli się też manifestacją pod domem premiera Donalda Tuska w Sopocie. Rzucali petardy, wykrzykiwali wrogie hasła. Każdy z uczestników dostał wtedy po sto złotych, bo stoczniowa "S" płaci za udział w manifestacjach.

- Od lat cynicznie manipulują ludźmi - mówi Krężel. - Bronią swoich stołków, a reszta ma dla nich drugorzędne znaczenie. To jest teatr. Protestują przeciwko zapaleniu płuc, choć sami są jak wirusy, które to zapalenie płuc przenoszą.

Nowi ukraińscy właściciele zakładu nie mają dobrego zdania o rządach "Solidarności" i PiS w Stoczni Gdańsk. Okazało się, że rok 2007 został zamknięty ze stratą przeszło 250 mln zł. Kontenerowiec, którym chwalił się przed dziennikarzami prezes Jaworski, ostatecznie przyniósł 46 mln zł strat.

Podczas ostatniej debaty sejmowej poseł Kurski powiedział podniesionym głosem, że Westerplatte polskich stoczni wciąż się broni. Guzikiewicz i Gałęzewski byli na widowni, nagrodzili go oklaskami.

Związkowcom z zakładowej "S" ukraińskie porządki w stoczni coraz mniej się podobają. Ludzie nowego prezesa zaczęli wydawać własną gazetę zakładową - stoczniowcy nazwali ją "Trybuna Ludu".

Ukraińcy mówią w prywatnych rozmowach, że przyszli robić interesy - skończyły się czasy związkokracji.

- Jak przesadzą, to im pokażemy - zapowiada Guzikiewicz. - Niech pamiętają, że to jest miejsce, w którym stoczniowcy z "Solidarności" wywalczyli wolność dla wielu narodów, także ukraińskiego.

Roman Daszczyński jest dziennikarzem gdańskiego oddziału "Gazety Wyborczej".

Polityka i marnotrawstwo

Sprawa największych polskich stoczni - Gdańsk, Gdynia i Szczecińskiej - ponownie stała się powodem politycznych awantur. Podczas ubiegłotygodniowej debaty w Sejmie reprezentanci poszczególnych partii obarczali się wzajemnie odpowiedzialnością za fatalną kondycję ekonomiczną tych zakładów. Do 12 września rząd Donalda Tuska musi przedstawić Komisji Europejskiej wiarygodny scenariusz ich restrukturyzacji. W razie odrzucenia tego dokumentu przez Brukselę, stocznie będą musiały oddać skarbowi państwa 1,3 mld euro pomocy publicznej. Zakłady nie mają tych pieniędzy, więc ogłoszą upadłość, a zdecydowana większość załóg straci pracę.

W ciągu ostatnich 10 lat rządowa pomoc dla stoczni wyniosła 14 mld zł, co daje kwotę 550 zł na głowę każdego podatnika. Środki te w ogromnej części zostały zmarnowane - z powodu nieudolnego zarządzania i niegospodarności. Jednocześnie inwestorzy, którzy mogli uzdrowić sytuację, byli eliminowani z przyczyn politycznych.

Chwila jest wyjątkowa, bo za sprawą ultimatum stawianego przez UE polski przemysł stoczniowy ma w końcu szansę oderwać się od partyjnych gier. Warunkiem jest pojawienie się wiarygodnych prywatnych inwestorów, którzy będą w stanie zmodernizować zakłady.

Skalę problemu najwyraźniej widać na przykładzie Stoczni Gdańsk, która nazywana jest "kolebką Solidarności".

Patologie, które stały się codziennością tego zakładu, były możliwe dlatego, że przez ostatnie 18 lat politycy widzieli w nim nie firmę, która ma przynosić zyski, lecz strategiczne miejsce walki o głosy wyborców.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2008