Tropy lepszego świata

Po długiej, nieuleczalnej chorobie zmarł wybitny humanista, historyk Tony Judt. Miał 62 lata. Dwa tygodnie temu w TP opublikowaliśmy wywiad z nim. Dziś ponownie zapraszamy do jego lektury.

27.07.2010

Czyta się kilka minut

Tony Judt w Krasnogrudzie, 2004 r./ fot. Krzysztof Czyżewski /
Tony Judt w Krasnogrudzie, 2004 r./ fot. Krzysztof Czyżewski /

Tony Judt: Pamiętam podróż pociągiem z Suwałk do Warszawy. Krajobraz nie był szczególnie piękny, ale z obyczajowego punktu widzenia było to fascynujące przeżycie - zarówno ze względu na pasażerów, jak i na to, gdzie się zatrzymywaliśmy (wszędzie!). Szczerze mówiąc, nie odbyłem chyba nigdy podróży pociągiem, która nie sprawiłaby mi radości.

Przeczytaj także: "Rozpacz w zawieszeniu" - Magdalena Rittenhouse o Tonym Judcie ("TP" 31/2010) >>

Magdalena Rittenhouse: Na Zachodzie, zwłaszcza w Ameryce, w której wszyscy zdają się być wiecznie młodzi i zdrowi, niechętnie konfrontujemy się ze śmiercią czy chorobą. Publikując swoje eseje na łamach "New York Review of Books", przełamuje Pan jakieś tabu. Dlaczego się Pan na to zdecydował?

Tony Judt: Gwoli ścisłości - wśród krajów rozwiniętych Ameryka jest na szarym końcu, jeśli chodzi o zdrowie. Ludzie chcą być tu wiecznie młodzi, ale faktycznie są otyli i chorują znacznie częściej niż gdzie indziej. Prawdą jest jednak, że niechętnie konfrontują się ze śmiercią.

Jeśli chodzi o sedno tego pytania, to nie jestem pewien, czy potrafię odpowiedzieć. To nie była przemyślana decyzja. Zacząłem pisać te eseje dla siebie. Namówił mnie do tego mój dobry przyjaciel Timothy Garton Ash. Pokazałem jeden z tych esejów redaktorowi "New York Review". Zapałał entuzjazmem i prosił, bym pozwolił je publikować. Jest to dla mnie nowa jakość - po pierwsze dlatego, że ton tych reminiscencji jest bardzo osobisty (choć zawsze powiązane są z jakimś szerszym tematem), a po drugie dlatego, że po raz pierwszy piszę o sprawach dotyczących mojej osoby.

Opisanie dość intymnych szczegółów dotyczących mojej choroby było trudne. Ale kiedy w październiku 2009 r. wygłosiłem wykład na Uniwersytecie Nowojorskim, mój stan przestał być tajemnicą, więc nie miało sensu dalsze stwarzanie pozorów.

Nasza współczesna kultura unika również konfrontowania się z ideą zła. W recenzji "Głównych nurtów marksizmu" Leszka Kołakowskiego, którą "Tygodnik Powszechny" opublikował po jego śmierci, pisał Pan, że odczytywał on historię XX w. "w bezkompromisowo moralnych, a nawet religijnych kategoriach". Dlaczego takiej interpretacji potrzebujemy? Podziela Pan przekonanie, że diabeł jest "upartym i nieusuwalnym faktem"?

Nie jestem człowiekiem wierzącym ani tym bardziej katolikiem, więc idea diabła jest dla mnie trochę abstrakcyjna, podczas gdy dla Leszka był on bardzo realny. Dla mnie była to raczej metafora, choć jestem coraz bardziej przekonany, że słusznym jest postrzeganie jej jako realnej siły mającej wpływ na człowieka. Panuje jednak między mną a Leszkiem pełna zgoda, jeśli chodzi o potrzebę postrzegania czy interpretowania zarówno przeszłości, jak i teraźniejszości przez pryzmat moralności. Oczywiście nie może to być jedyna interpretacja, bez niej jednak się gubimy.

Zwłaszcza dla lewicy jest to duży problem. Świecka i odwołująca się do rozumu lewica zawsze miała problem z odnoszeniem się do moralnych pouczeń - czy to amerykańskiej prawicy, mającej obsesję na punkcie aborcji i homoseksualizmu, czy też wspólnot religijnych, dla których najważniejsze jest prawo boskie. Nawet wobec świeckiej centroprawicy, posługującej się językiem moralności w codziennej polityce.

Niczego, co jest w doświadczeniach XX wieku najważniejsze - ludobójstwa, zbrojeń, dyktatur, tortur - nie da się zrozumieć bez odwołań do wymiaru moralnego. W XIX w. nie było potrzeby, by się nimi zajmować, i dlatego język, który odziedziczyliśmy po tej epoce, jest dziś nieadekwatny. Hannah Arendt mówiła o banalności zła, próbując zrozumieć Eichmanna, i dlatego również Leszek miał rację, próbując nam z powrotem narzucić jeśli nie wiarę, to przynajmniej wrażliwość religijną - by zrozumieć niedawną historię.

Powiedział Pan kiedyś, że do tego, by zrozumieć historię XX w., nie trzeba być Żydem, ale jest to pomocne. Dlaczego?

Bo większość z tego, co najtrudniej nam pojąć, jeśli chodzi o wiek XX, dotyczyło Żydów - w znacznie większym stopniu niż innych. Czystki etniczne podczas i po pierwszej wojnie światowej, prześladowania religijne w okresie międzywojennym, ideologiczny ekstremizm i radykalne ruchy polityczne, masowa eksterminacja podczas drugiej wojny, budzące kontrowersje pojawienie się żydowskiego nacjonalizmu i jeszcze bardziej kontrowersyjnego kolonializmu; no i cały problem pamięci o wszystkich tych zdarzeniach, poczynając od Holokaustu... W ten czy inny sposób dotyka to wszystkich - Polska jest bardzo dobrym przykładem. Nie oznacza to, że Żydzi zawsze mają na wszystko dobrą receptę! Ale na pewno mają o czym myśleć.

***

Przystępując do pisania "Powojnia", miał Pan nadzieję na scalenie podzielonego kontynentu. Jakie są Pana przemyślenia dwadzieścia lat później? Co dziś jednoczy Europę?

To smutne, ale jednoczy niewiele ponad względy czysto praktyczne i rozmaite subwencje. Europa Wschodnia i biedniejsze kraje części zachodniej korzystają z zasobów i rozmaitych transferów od pozostałych. Niewielu ludzi jest tego świadomych, ale politycy jak najbardziej - nawet wówczas, gdy atakują Unię za rozmaite niedociągnięcia. Zachodni "ofiarodawcy" również zresztą na tym korzystają - nie tylko dlatego, że chronią własne rynki, ale także dzięki temu, że chronią się przed swoją własną historią.

Problem w tym, że wszystkie te korzyści są natury prawnej, instytucjonalnej czy makroekonomicznej, i w rezultacie dla większości ludzi nigdy nie były oczywiste. Gdyby doszło do głosowania nad "Europą" przed połową lat 60., Francja byłaby zdecydowanie przeciwna, Włochy prawdopodobnie też, a być może nawet - Niemcy Zachodnie. Traktowano to jako oczywistość - bo pamięć o wojnie nadal była żywa - że instytucje europejskie muszą zostać zbudowane po cichu, przez elity.

Dziś płacimy za to cenę: brak polityki zagranicznej, bardzo słabo wykształcone poczucie wspólnoty poza elitami, niechęć do podejmowania wspólnych działań w trudnych kwestiach, począwszy od klimatu, a na Bliskim Wschodzie skończywszy. Rośnie jednak poczucie, przynajmniej w bogatszych rejonach, że istnieje coś takiego jak europejski model, jeśli chodzi o opiekę socjalną, rolę państwa i jego instytucji w życiu codziennym, który to model odróżnia Europę od reszty świata.

Wraz z końcem drugiej wojny, Europa z etnicznego punktu widzenia stała się bardzo schludnym, uporządkowanym kontynentem. Dziś z powrotem musi się mierzyć z wielokulturowością - z Marokańczykami, Turkami, Senegalczykami. Jest sobie w stanie z tym poradzić?

Możliwe, że nie. Są dwie możliwe odpowiedzi, jeśli chodzi o obecność mniejszości definiowanych przez kolor skóry, religię i religijność oraz miejsce pochodzenia. Pierwsza (z którą mamy do czynienia we Francji) to zaprzeczanie, że problem w ogóle istnieje. Po prostu Republika deklaruje, że nie dostrzega czegoś takiego jak kolor skóry czy religia i wszyscy są równi wobec prawa. Może jest to słuszne, ale zupełnie jałowe, bo problemem nie jest prawo, lecz postawy społeczne, edukacja, państwowe programy. Te zaś we Francji zostały zaniedbane, właśnie dlatego że istniały obawy, iż zwracanie na to uwagi zaogni tylko sytuację. I dlatego ten niezagospodarowany obszar mógł przejąć Jean-Marie le Pen i jego Front Narodowy, który z odwagi mówienia o "trudnych kwestiach" uczynił swój atut.

Alternatywą jest model anglo-holenderski. Tu z kolei cnotą staje się wielokulturowość - każdy dostaje mały kawałek swojej tożsamości i może sobie po swojemu z nią żyć. Ale to podejście sprawdza się tylko w środowiskach, które już są tolerancyjne. Takie podejście dostarcza amunicji przeciwnikom mniejszości, którzy mogą zarzucać im, że nie chcą się integrować. Rezultaty - pojawienie się Brytyjskiego Frontu Narodowego czy niedawne wyniki wyborów w Holandii - pokazują, że ten model również się nie sprawdza.

Prawdziwym problemem jest tchórzostwo polityków. Jedynym przykładem, kiedy w demokratycznym państwie rzeczywiście udało się przezwyciężyć uprzedzenia wobec widocznej mniejszości, były ustawy zapewniające prawa obywatelskie czarnym przyjęte w Stanach Zjednoczonych w latach 60. Nie były doskonałe, ale stopniowo doprowadziły do tego, że otwarcie rasistowskie postawy przestały być przez społeczeństwo akceptowane - to, czego nie można było zrobić czy powiedzieć, z czasem odeszło do lamusa pozostającego co najwyżej w gestii garstki ksenofobów. Ale stało się to możliwe dzięki odwadze i wizji przywódców, przede wszystkim Lyndona Johnsona, i trwało kilka dekad. Nie widzę dziś nikogo na scenie europejskiej, kto miałby wystarczająco dużo odwagi i wystarczającą siłę oddziaływania w polityce, aby czegoś podobnego dokonać. A do tego jeszcze głupia odmowa rozpatrzenia możliwości członkostwa Turcji dodatkowo pogarsza sytuację - wysyłamy sygnał do muzułmanów i reszty świata, że Europa i Unia Europejska są klubem chrześcijańskim. To jest poważny problem.

***

Jest Pan areligijnym Żydem, ale czytając pisane przez Pana ostatnio eseje i kilka wywiadów, wyczuwam jakieś zaniepokojenie postępującą sekularyzacją zachodnich społeczeństw. Czegoś ważnego im brakuje?

Tak. Zagubiliśmy język, który umożliwiał rozmowę o wspólnych dążeniach. Zastąpiła go retoryka promująca rozwój indywidualny. Paradoksalnie, jest to spadek po latach 60. i lewicy, która kładąc nacisk na jednostkę i wykazując brak zainteresowania zbiorowością, przekonywała, że należy robić swoje, bo polityka to sprawa bardzo osobista. Oczywiście to samo w sobie nie jest następstwem sekularyzacji - proces rozpoczął się w Europie Zachodniej i w krajach anglojęzycznych (z wyjątkiem Stanów) już w latach 50., a więc w momencie, kiedy idea państwa opiekuńczego przeżywała swoje apogeum.

Problem z sekularyzacją polega na tym, że nie oferuje niczego, co mogłoby zastąpić wspólnotę czy solidarność, jaką oferowała religia. Samo w sobie nie musi to być problemem. Istnieje wiele wspólnot czy społeczeństw - w krajach skandynawskich na przykład - w których protestancką tradycję czy przynależność do Kościoła udało się zastąpić wspólnymi dążeniami, na przykład budową państwa opiekuńczego. Było to możliwe, ponieważ w niedużych, w miarę jednolitych wspólnotach łatwiej o wzajemne zaufanie. W Wielkiej Brytanii już nie udało się tego powtórzyć. We Francji też chyba nie. I stąd owo poczucie, że czegoś nam brakuje. Nie należy jednak liczyć, że ludzie wrócą do wiary. Dlatego tak ważne jest dla mnie znalezienie języka, dzięki któremu bylibyśmy w stanie wznieść się ponad indywidualne aspiracje.

Dla Zachodu - przede wszystkim Europy, ale w jakimś stopniu także Stanów - coraz większym wyzwaniem staje się islam i nie mam tu bynajmniej na myśli tylko "islamskiego fundamentalizmu" czy tego, co określamy mianem "terroryzm". Stany Zjednoczone nadal są krajem bardzo religijnym, Europa uległa sekularyzacji. Czy wydaje się Panu, że ta różnica sprawi, iż będą inaczej do tego problemu podchodzić?

Możliwe, że tak. Rzeczywiście - w dużej mierze problem w Europie, zwłaszcza Zachodniej, polega na tym, że do najbardziej na świecie laickich krajów, często z ich byłych kolonii, przybywają religijni imigranci, przede wszystkim muzułmanie.

W Stanach Zjednoczonych istnieje niewiele uprzedzeń wobec owych religijnych imigrantów i ich wspólnot, nawet w przypadku muzułmanów. Amerykanie instynktownie przypuszczają, że religia promująca wspólnotę i tradycyjne wartości rodzinne może łagodzić rozmaite konflikty. Opierając się na własnych doświadczeniach związanych z chrześcijaństwem, przyjmują więc islam życzliwie.

Obawy budzą jednak młodzi, areligijni przybysze z krajów muzułmańskich.

Pisze Pan w "Ill Fares the Land", że wkraczamy w epokę strachu i jest po temu cały szereg przyczyn: terroryzm, zmiany klimatu, bezrobocie, które - wszystko na to wskazuje - staje się nieodłącznym elementem życia w rozwiniętych gospodarkach. W ostatnich dekadach XX w. marksizm wypadł z łask, bo wydawało się, że Zachód zdołał sobie poradzić z największymi mankamentami kapitalizmu. Dzięki polityce New Deal w Ameryce, a potem dzięki planowi Marshalla w Europie udało się zbudować państwo opiekuńcze i jakoś ów system oswoić. Czy dziś, gdy owe mankamenty na nowo stają się bardziej wyczuwalne, istnieje niebezpieczeństwo, że marksizm, lub może jakaś nowa jego wersja, może na nowo okazać się atrakcyjny?

Tak, ma to już miejsce w Ameryce Łacińskiej i w Afryce. Zresztą, w Ameryce Łacińskiej marksizm nigdy nie przestał być popularny. Myślę jednak, że będziemy mieli do czynienia z jakąś subtelną modyfikacją marksizmu i w rezultacie większego znaczenia nabierze wymiar moralny, a straci nieco na znaczeniu podejście czysto ekonomiczne. Innymi słowy, w mniejszym stopniu będziemy się zajmować prawami ekonomii, walką klas, nieuniknionym zwycięstwem komunizmu, a większą uwagę będziemy zwracać na moralne słabości kapitalizmu czy brak akceptacji - zarówno z etycznego, jak i ekonomicznego punktu widzenia - obecnego stanu rzeczy.

Interesujące jest to, że niniejszym wracamy do języka XIX-wiecznego socjalizmu (zanim Lenin nie przekształcił go w "naukę dialektyczną"). To pozwala na powrót do dawnego lewicowego języka z jednoczesnym ominięciem sowieckiej historii. Dzięki temu unikamy kłopotliwego pytania: jak może być marksistą ktoś, kto wie, co przyniósł wiek XX? Potrzebujemy dziś radykalnej polityki i jeśli przyjmie ona formę jakiegoś eko-marksizmu, to nie należy traktować jej zbyt sceptycznie. Z drugiej strony jednak, jestem tym zaniepokojony, bo marksizm donikąd nas nie zaprowadzi i powinniśmy próbować uczynić krok dalej.

Marksizm, który rezygnuje z walki klas, a zamiast komunistycznej rewolucji chce cywilizować kapitalizm?! I to ma być subtelna zmiana?

W młodości Marks - jakkolwiek dziwnie to brzmi - był "moralistą". W swoich wczesnych pracach - bardzo optymistycznych - skupiał się na mankamentach kapitalizmu, nie zaś na tym, że jest on skazany na klęskę. "Manifest komunistyczny", który ukazał się

jeszcze przed rewolucjami 1848 r., był bardzo optymistyczny i odnosił się do krótkiej perspektywy czasowej. Dopiero potem, gdy Marks próbował zrozumieć, jakie były przyczyny porażki tych rewolucji, i kiedy uświadomił sobie, że walka będzie trwała długo, zaczął szukać bardziej dalekosiężnych wyjaśnień. I właśnie wtedy zaczął kłaść większy nacisk na ekonomię niż na filozofię. Na to jeszcze nałożył się wpływ Engelsa, którego zawsze bardziej ciągnęło do nauk ścisłych i dla którego marksizm był przede wszystkim naukową analizą kapitalizmu, nie zaś wezwaniem do walki. Ten wątek na początku XX w. ochoczo podjął Lenin i inni marksiści - bo naukowe i ekonomiczne zacięcie dużo lepiej nadawało się do tego, by uzasadnić "nieuchronność" i "konieczność" i by przekonywać wszystkich, że historia jest po ich stronie.

Dziś, kiedy widać wyraźnie, że historia nie jest po stronie skrajnej lewicy, znacznie wygodniej jest wrócić do tych wczesnych prac Marksa i jego moralności, omijając kwestię konieczności historycznej. Tym bardziej że w latach 60. odnaleziono i opublikowano na Zachodzie nieznane wcześniej prace Marksa. Ze zrozumiałych względów nie dotarły one do krajów komunistycznych.

Dla kogoś, kto wychował się w tej komunistycznej części Europy, ów brak moralnego wymiaru marksizmu wydaje się być czymś bardzo ważnym - czyż nie jest to właśnie cecha, która odróżniała marksizm od społecznej nauki Kościoła?

To prawda. Marksizmowi nadal brak solidnego etycznego fundamentu. W Ameryce Łacińskiej doszło jednak do radykalizacji katolickiej retoryki, co zresztą wzbudzało ogromny niepokój Jana Pawła II - dlatego właśnie był to jedyny zdecydowanie katolicki rejon świata, w którym nie cieszył się on wielką popularnością. W rezultacie doszło do sprzężenia zakorzenionych w religii pojęć sprawiedliwości czy praw przyrodzonych i marksistowskiej krytyki niesprawiedliwości czy gwałcenia praw przez panujące w tym regionie reżimy. Z filozoficznego punktu widzenia, brak temu podejściu intelektualnej dyscypliny, niemniej jednak jest ono bardzo atrakcyjne politycznie.

Zachodnia lewica nie zdołała wypracować jakiejś znaczącej odpowiedzi na kryzys roku 2008. Pisze Pan w "Ill Fares the Land", że przyczyna leży w języku - nie potrafimy mówić o podstawowych pojęciach ani zadawać bardzo podstawowych pytań. Gdzie lewica powinna szukać nowych narzędzi? Czy oprócz marksizmu są jakieś inne magazyny?

Myślę, że lewica musi wrócić do zakorzenionego w etyce języka XVIII wieku. I wyzwolić się choć częściowo ze szponów wieku XIX i jego naukowego czy pozytywistycznego języka pewności, konieczności i postępu. Ale lewica musi się także zająć nowymi problemami, wśród których klimat, środowisko i ogólne poczucie, że tracimy kontrolę nad naszym światem, zdają się być w tej chwili najważniejsze.

Innymi słowy, lewica musi być bardziej otwarta i mniej niż dawniej pewna siebie. Z pewnością postrzeganie problemów przez pryzmat interesów ekonomicznych jest ważne, ale nie wszystko się do tego sprowadza. I wreszcie, lewica musi przestać przepraszać za swoją przeszłość. Głupotą jest przekonanie, iż wszyscy, od Lenina i Stalina po nowoczesne socjaldemokracje, byliśmy jedną rodziną. Sam Lenin jasno deklarował, że przy okazji Rewolucji pojawiły się zdecydowane różnice między socjaldemokratami, radykałami i przeciwnikami demokracji. Ale kiedy już uczciwie sobie o tym powiemy, pora - i piszę o tym w mojej ostatniej książce - by poczuć dumę z tego, co udało nam się osiągnąć. I budować dalej, zamiast przepraszać wszystkich wielbicieli wolnego rynku.

***

Pracuje Pan w tej chwili nad monografią dotyczącą kolei. Dlaczego tak Pana ten temat fascynuje?

Pociąg jest metaforą, ale jednocześnie bardzo realnie odzwierciedla, jak funkcjonuje współczesny świat - w znacznie większym stopniu niż jakikolwiek wynalazek ostatnich dwustu lat. Kolej zmieniła nasze postrzeganie odległości i czasu, nasze podejście do planowania miast, pracy, domu, klas (to koleje jako pierwsze wymyśliły klasę pierwszą, drugą i trzecią). Oddziaływała na sztukę współczesną - od Turnera i Moneta po nowoczesną fotografię. Nie mówiąc o kinie, plakacie i literaturze - wystarczy pomyśleć choćby o Tołstoju. Nie ma żadnego innego artefaktu, który mógłby stać się ramą do napisania historii współczesnego świata. Nie mówiąc już o jego wpływie na gospodarkę.

Była jakaś podróż, która szczególnie utkwiła Panu w pamięci?

Nie potrafię chyba ograniczyć się do jednej. Jeśli chodzi o piękny krajobraz, to głosowałbym pewnie za pociągiem Starlight

Express, który kursuje między San Francisco i Los Angeles. Jedzie się przez cały dzień, wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. W Wielkiej Brytanii jedna z najpiękniejszych tras wiedzie z południowego Yorkshire na północny zachód Anglii, z Settle do Carlisle. No i jeszcze Glacier Express z Zermatt do St. Moritz - może to dość banalny wybór, ale nadal jest to przepiękna podróż. I krótsze trasy - z Drezna do Pragi, przynajmniej pierwsza połowa, w dolinie rzeki Elbe (Łaby).

Pamiętam też podróż pociągiem z Suwałk do Warszawy. Krajobraz nie był szczególnie piękny, ale z obyczajowego punktu widzenia było to fascynujące przeżycie - zarówno ze względu na pasażerów, jak i na to, gdzie się zatrzymywaliśmy (wszędzie!). Szczerze mówiąc, nie odbyłem chyba nigdy podróży pociągiem, która nie sprawiłaby mi radości.

W jaki sposób Pan w tej chwili pracuje? W jednym z wywiadów mówił Pan o technice zapamiętywania zwanej "pałacem pamięci"?...

Czytam przede wszystkim z ekranu komputera - nie muszę wówczas polegać na kimś, kto przewracałby strony ksiązki czy gazety i mogę to czynić w samotności. Nie mam jednak władzy w rękach, wszystko muszę więc dyktować. Pomaga mi bliski współpracownik, który potrafi przenieść moje niewyraźne słowa na ekran komputera. Potem ustnie redaguję.

Jeśli chodzi o technikę pamięci, to zamiast "pałacu" używam określenia "szwajcarski szałas" i tak właśnie postanowiłem zatytułować zbiór moich esejów - to ze względu na przywiązanie do Alp. Z techniki tej korzystam przede wszystkim w nocy, kiedy leżę w łóżku. Przywołuję w myślach obraz górskiego domu w Szwajcarii - coś, z czym wiążę bardzo miłe wspomnienia. Mogę się tam schronić, usiąść w wygodnym fotelu, popijać whisky i myśleć. Kiedy mam w głowie jakąś historię, tezę czy argument, które normalnie bym zapisał, staram się podzielić je na mniejsze fragmenty. Umieszczam je w różnych pokojach i miejscach tego domu. Potem jeszcze przed zaśnięciem przypominam sobie, co gdzie włożyłem. Następnego dnia, po przebudzeniu, wracam wyobraźnią do tego domu i powtarzam spacer po jego pokojach. Fragment po fragmencie wyciągam po kolei z różnych pomieszczeń pomysły i proszę kogoś, by w odpowiedniej kolejności je zanotował.

Co ostatnio sprawia Panu największą radość?

Pisanie, czyli dyktowanie. Przede wszystkim dlatego, że to jedyne, co mogę robić. Oraz moje dzieci. Mają 15 i 13 lat, i są bardzo interesującymi ludźmi, dobrze jest być w ich towarzystwie. Zawsze spędzałem z nimi dużo czasu, ale teraz - dużo intensywniej.

No i powinienem też wspomnieć, że gdy człowiek spędza 24 godziny na dobę w wózku inwalidzkim, całkowicie unieruchomiony od szyi w dół i całkowicie uzależniony od pielęgniarek, nawet drobiazgi urastają do wielkich przyjemności.

Choć z trudnością, nadal mogę pić i jedną z największych przyjemności jest podwójne espresso. Piękna rzecz.

W Polsce ukazała się najważniejsza książka Tony’ego Judta "Powojnie. Historia Europy od roku 1945", tłumaczył Robert Bartołd, REBIS 2008

"Dzieje powojennej Europy pióra Tony’ego Judta to fascynujący opis europejskiego doświadczenia historycznego - i zarazem pełna pasji obrona europejskiego stylu życia, uprawiania polityki i modelu społecznego".

Adam Leszczyński "Gazeta Wyborcza"

"Optymistyczna wizja współczesnej Europy jest ufundowana na przeżyciu tragedii (w tym osobistego doświadczenia rodziny Judta). Judt chciałby, żeby nasza europejska świadomość była zbudowana, na pamięci o radykalnym złu".

Dariusz Karłowicz "Trzeci punkt widzenia"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2010