Teatr o telewizji

W stanie wojennym pisaliśmy z kolegami na murach hasło „Telewizja kłamie!” (to znaczy oni pisali, a ja się przypatrywałem, bo na mały sabotaż byłem niestety za mały). Co należałoby dzisiaj - w dobie reality shows i spektakli komisji śledczej - napisać nie tylko o „najlepszej telewizji publicznej w Europie”, ale także i o innych nadawcach? Podpowiedzi udziela teatr.

18.05.2003

Czyta się kilka minut

Jan Klata przekroczył niedawno trzydziestkę, goli głowę jak Kazik Staszewski, nosi mundurowe kurtki i wojskowe buty. Premiera we wrocławskim Teatrze Polskim to właściwie jego debiut. Jako reżysera i dramaturga.

Taras w Rzymie

Swego czasu Klata znalazł gdzieś notkę prasową o pewnej telewizji, która w oczekiwaniu na śmierć papieża wykupiła taras z widokiem na Kaplicę Sykstyńską, żeby mieć jak najlepsze tło do gorącego newsa, który poda jako pierwsza na świecie. I to był punkt wyjścia do napisania „Uśmiechu grejpruta” (błąd w tytule zamierzony!). Pierwsza scena dramatu: para telewizyjnych wyjadaczy, gladiatorzy wiadomości z ostatniej chwili, instaluje się w pokoiku w Rzymie. Na ścianie za ich plecami pojawia się slajd ze słynnym detalem fresku z Sykstyny: ręka Boga dotyka ręki Adama.

Bohaterowie nie mają imion, Klata oznacza ich symbolami @ (małpa) i $ (dolar). Wiedzą, że ich czekanie może potrwać długo, dlatego skracają sobie czas wertowaniem stenogramów z papieskiego spotkania z chłopską rodziną nad Wigrami, $ jawnie szydzi z trzęsącej się dłoni Papieża, z biedy, prostoty i nieuczoności ludzi, o których otarł się wielki świat. Tę rolę gra u Klaty młodywrocławski aktor Marek Ryter, wręcz predestynowany do roli Złych - drażniący, agresywny, fałszywy. Jego $ nie ma ani jednej cechy, za którą można by go lubić, dzięki której można by go usprawiedliwić. Od razu czujemy do niego antypatię, denerwuje nas jego głos, jego grymasy.

Na cynizm rzeczywistości reżyser odpowiada bezlitosnym szyderstwem. Ukazuje łajdaków, którzy kpią z tego, co czyste i prawdziwe, pozornie oddaje im głos, racje i argumenty. A potem spokojnie patrzy, jak dokonują autokompromitacji. Ojciec Swię-ty to tylko pretekst, punkt odniesienia. Klata nie chce wywoływać skandalu, ale ocalić podstawowe wartości, przypomnieć o ich istnieniu. „Oburzacie się, że ja od Ojca Świętego zaczynam - wydaje się mówić reżyser - to popatrzcie, na co wy się zgadzacie, na jakie kłamstwa, świństwa i manipulacje”. Klata sugeruje, że w świętoszkowatym oburzeniu przegapiamy często rzeczy stokroć groźniejsze niż teatralna prowokacja. Na przykład fascynację cnotami Polski dresiarskiej, światem „megawypasu na maksa”, albo pustką medialnych wydarzeń. Twierdzi, że jesteśmy już tak zdeprawowani, że przyzwalamy na naruszanie każdej intymności.

Równolegle z wątkiem rzymskim pojawia się w „Uśmiechu” wątek awangardowego artysty i jego ojca, kreatora zapachów. Syn - nazwany kryptonimem & - performer, konceptualista (wsławił się zrobieniem kupy na Weneckim Biennale) finguje własną śmierć (Klata antycypuje chwyt niejakiej Zuzanny Janin, która nie tak dawno wydrukowała swój nekrolog i zaaranżowała własny pogrzeb - nabrało się na to pół Warszawy), żeby wyciągnąć pieniądze od sponsora i zainteresować sobą media. Niewtajemniczony w kulisy performance 'u Ojciec popełnia samobójstwo, zostawiając synowi wstrząsający list-testa-ment uczciwego człowieka. Ale & nic z jego przesłania nie zrozumie. Przed telewizyjnymi kamerami, informując o swoim zmartwychwstaniu zaśpiewa tylko głupawą piosenkę. Współczesna prowokacja nie potrzebuje nawet sztukowanej do niej ideologii.

„Uśmiech grejpruta” to dziwna sztuka: są w niej sceny z kulawymi dialogami, potencjał dramatyczny niektórych postaci nie zostaje przez autora w pełni wykorzystany, ale trudno pozbyć się wrażenia niemal fizycznego obcowania z gniewem i przerażeniem, jakie targają Klatą. Zgoda, reżysera i dramaturga ponosi polemiczny temperament, jakby chciał od razu załatwić wszystkie sprawy, policzyć się z tym, co go w dzisiejszej Polsce złości, drażni, oburza. Dlatego wkłada do jednego utworu kilka pobocznych tematów - historię o pustce współczesnej sztuki, o chwytach komercyjnych służących jej wypromowaniu, kpi z degradacji naszego języka.

Na koniec spektaklu trzyma jednak Klata asa w rękawie: na scenę wychodzi para naturszczyków, wiejskich śpiewaków, i intonuje religijną pieśń. Na prapremierowej widowni pojawiły się w tym momencie idiotyczne śmiechy. Mimo deprymującego rechotu wiejscy śpiewacy ocalili w sobie cudowną, prymitywną świętość, której nauczyliśmy się na co dzień nie zauważać. Ten ryzykowny chwyt łapał widza w pułapkę: wstyd ci za nich? Współczujesz im w tej sytuacji? Zazdrościsz odwagi? Klata nie drwi ze świętości, ale zastanawia się, co się z nami porobiło. Grozi publiczności palcem, jakby czuł, że to on ma rację.

„Przeraźliwe głodowanie”

Nie przypadkiem Ojciec &-a zagłodził się na śmierć. W jego intencji miał to być gest odmowy udziału w społeczeństwie konsumpcyjnym. Głodowanie jako gest artysty? Czterdziestolatek Piotr Kruszczyński, świeżo upieczony dyrektor teatru w Wałbrzychu, sięga po „Odejście Głodomora” Tadeusza Różewicza, reżyserując gościnnie we wrocławskim Współczesnym. Czyta kafkowskie i różewiczowskie głodowanie nie jako niezgodę na społeczeństwo, trywialność życia, ale gest wykonany w stronę społeczeństwa. Akt artysty szukającego poklasku, akceptacji za wszelką cenę. Oddaje celnie sytuację, w której artystom robi się coraz duszniej w fałszywej medialnej rzeczywistości, nie mogą w niej już wytrzymać, ale jednocześnie są w niej zanurzeni po uszy, oplątani pajęczyną małych ustępstw, kapitulacji i zdrad.

W czasach, kiedy gwiazdą może być każdy, trzeba dla popularności ścigać się z idiotami, robić rzeczy głupie i puste, bo tylko głupota i pustka może być zauważona. We wrocławskim przedstawieniu Głodomora (bodaj po raz trzeci w swej karierze) graBogusław Kierc, malutki, chudziutki, nagi, przepasany jedynie białym pampersem. Nikt, który zapragnął pięciu minut sławy. Jak inne dzisiejsze telewizyjne gwiazdy: chłopak, który siedział trzy miesiące na słupie, para narzeczonych, która tydzień żyła skuta kajdankami, wsiowy cudak zjadający żywe żaby na oczach widzów.

Parafrazując słowa Swinarskiego: inny teatr ma społeczeństwo głodne, a inny społeczeństwo syte. Swiat widowisk społeczeństwa sytego zamyka się w kręgu reality show. Dlatego klatka Głodomora w spektaklu Kluszczyńskiego to przeszklone terrarium-kontener, narzucający skojarzenie z Big Brotherem.

Reżyser sugeruje, że sens głodowania ze sztuki Różewicza był kiedyś interpretowany metafizycznie, dziś należy go potraktować w sposób dosłowny, jako sztuczkę dla ciekawskiej gawiedzi. Trzeba wrócić do początku, do przeczuć Kafki, wypełnić je współczesnymi realiami. U Kafki abonenci wysiadują przed małą okratowaną klatką, w której siedzi głodomór, my po prostu skaczemy po kanałach: zajrzeć do łazienki Wiśniewskiego („Jestem jaki jestem”), popatrzyć na rodziny z „9 niezwykłych tygodni”.

Jeszcze niedawno Józef Kelera pisał, że ta klatka to azyl artysty w świecie, w którym wedle Różewicza „byle kto mówi byle co do byle kogo”. Protest wobec konsumpcyjnego społeczeństwa. Teraz Kruszczyński udowadnia przewrotnie, że każdy gest artysty musi być na pokaz. Wszystko jest na sprzedaż, musimy chuchać na konsumentów, bo „konsumujący podtrzymują strukturę naszej współczesnej cywilizacji, gdyby nie używali, wszystko mogłoby się zawalić”.

W finale Kruszczyński łudzi, że to już koniec. Zapala światło na widowni, ale aktorzy nie wychodzą do ukłonów. Zdezorientowany rzucam się do wyjścia, za chwilę Manchester Untited gra z Realem, zdążę na drugą połowę. Ale drzwi zabite blachą. Wracam na swoje miejsce. Pojawia się strażnik i prowadzi nas na zaplecze. Z tyłu sceny na tle wielkiego zdjęcia Głodomora ubranego w złocistą marynarkę telewizyjna dziennikarka przeprowadza wywiad z bohaterem, który jeszcze niedawno wygłosił monolog gloryfikujący nieuczestniczenie w tym medialnym cyrku, odszedł, żeby ocalić czystość, sens swego głodowania. Kruszczyński nadaje inny kontekst słowom bohatera. Druga scena dramatu umieszczona jako epilog „Odejścia Głodomora” nadaje nie tylko spektaklowi, ale i dramatowi nowy sens. Wszystko robimy na użytek mediów, bo na wszystkim można zarobić. Nie ma gestów szczerych, spontaniczność jest wykalkulowana.

Fajni ludzie

Siedzący za konsoletą reżyser i szef Łaźni Bartosz Szydłowski przebiera się na czas pokazu „Wścieklizny” w dres z kapturkiem i jako tajemniczy DJ Prezes wyznacza swoim aktorom zadania specjalne, każe wciągać publiczność w dyskusję, głosować na ulubionego uczestnika teatralnego reality show, tworzonego ad hoc przez podniesienie rąk. Czwórka bohaterów - seksowna Anulka, energiczna Bacha, plastikowy Robin i lekko przyćpany Qupsko walczą o akceptację zaproszonych na pokaz widzów, strzelają do siebie z kapiszonów, próbują śpiewać, odgrywają zadane im scenki aktorskie.

Reżyser inscenizuje kumpelski stosunek wykonawców do widowni, jakby chciał powiedzieć: wy też możecie być aktorami. Dziewczęta (Anna Wielgucka - Panna Nikt od Wajdy - i Barbara Kurzaj) są przebrane za lolitki, chłopaki (Robert Koszucki i Jakub Palacz) za luzaków z pubu. Szydłowski pokazuje, jak desperacko i za wszelką cenę chcemy być fajni. To znaczy jacy? Na czym polega współczesna fajność - zastanawia się Szydłowski - i zaraz sobie odpowiada: na powszechnym braku wstydu. Wszystko -seks, życie i śmierć - jest proste, nieskomplikowane, momentalne, intuicyjne.

„Wścieklizna” to z jednej strony zdarzenie towarzyskie, z drugiej - projekt teatralny, obśmiewający telewizyjne bzdury, które pochłaniamy co wieczór, katalogujący wszystkie nasze zbiorowe fascynacje. Szydłowski porusza się w ich obrębie z cyrkową ekwilibrystyką. A to zacytuje lesbijki z Tatu, a to zachwyci się spontanem uczestników „Baru”, pokaże, jak łatwo zostać idolem młodzieży. Parodiuje talk show o parze gejowskiej, która chce dokonać adopcji, jakby inscenizował „Beztlenowce” Villqista a rebours. Demaskuje, jakie sztuczki stosujemy, żeby nas polubiono. Interesuje go mechanizm akceptacji dla monstrualnego, idiotycznego kłamstwa telewizyjnego show. Wikłania się w nie, żądania jego stałej obecności w naszym życiu. Obyczajowe scenki z dramatu Pawła Jurka, który był punktem wyjścia, giną w natłoku projekcji filmowych, muzyki i gier z publicznością. Szydłowski z premedytacją zagłusza teatr, który jeszcze przed chwilą budował.

Podczas gdy Klata i Kruszczyński patrzą na świat telewizji z zewnątrz, krakowski reżyser i jego aktorzy włażą do środka. Używając tych samych elementów i technik manipulacji, co media, układają je w nową parodystyczną całość. Pokazują z właściwej strony, czym są w istocie te nasze interaktywne zabawy. Kierują swój spektakl do widza, który ma zgubić się gdzieś między tonacją serio a pastiszem. Którego oskarża o współudział, o współkreowanie iluzji „nieznośnej lekkości telewizyjnego bytu”.

Telewizja nie kłamie!

Trudno uznać przedstawienia Kruszczyńskiego, Szydłowskiego i Klaty za „teatr wojujący”, zaangażowany, niepokorny. Ale te trzy spektakle mówią zadziwiająco podobnym głosem, że w Polsce pokazywanej, kształtowanej przez telewizję nie sposób już wytrzymać. I dawno przestało chodzić tylko o lansowanie fałszywych wartości, nowego stylu życia. Jest gorzej - kłamstwo stało się rzeczywistością. Oto pierwszy ułan Rzeczypospolitej, romantyczny zawadiaka, symbol polskiej duszy niepokornej Daniel Olbrychski gra w reklamie lodów Koral. Oto reżyserska legenda, niegdysiejsza nonkonformistka Izabella Cywińska nobilituje szkołę aktorstwa a la telenowela w programie „Debiut” i tłumaczy na łamach prasy swój akces do chłamu ciekawością ludzi. Oto...

Intencje trójki twórców nie sprowadzają się do zwykłego pokazywania palcem, kto jest winny. Są o wiele bardziej wyważone, wynikają z przeczucia, że skoro tyle brudów nagromadziło się dookoła nas, to trzeba wreszcie coś z tym zrobić. Teatr powinien być antidotum na draństwo, które rozpełzło się pomiędzy nami, kiedy puściły wszelkie hamulce.

Jak pokonać draństwo? Dobrym uczynkiem? Pozytywnym przykładem? Na kłamstwo odpowiedzieć prawdą? Szyderstwo to chyba jedyna broń zdesperowanych. Dlatego właśnie w tej, a nie innej tonacji trzej reżyserzy zadali, niezależnie od siebie, kilka prostych pytań: Co to jest widowisko? Na co patrzą masy? Co je elektryzuje? Skąd bierze się powszechna tolerancja dla głupoty, blagi, manipulacji, cynizmu, wyrachowania? Napisali na teatralnym murze „Telewizja nie kłamie!”. Naprawdę tacy jesteśmy, tego pragniemy, tak wyglądamy. Chcemy być manipulowani. Szczęść Boże.

Teatr Polski we Wrocławiu: „UŚMIECH GREJPRUTA” JANA KLATY, reż.: JAN KLATA;

Wrocławski Teatr Współczesny: „ODEJŚCIE GŁODOMORA” TADEUSZA RÓŻEWICZA, reż.: PIOTR KRUSZCZYŃSKI;

Stowarzyszenie Teatralne Łaźnia w Krakowie: „WŚCIEKLIZNA, ALBO FAJNI LUDZIE” PAWŁA JURKA, reż.: BARTOSZ SZYDŁOWSKI.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2003