Taa, adijos wakacjeros

Już rozwieszają kolorowe lampki. Światła odbijają się w mokrym asfalcie. O trzeciej zapada zmierzch. Miasto wygląda wtedy jak jakaś świąteczna kopalnia. W czarnych lśniących korytarzach ulic kołyszą się girlandy żarówek. Widziałem dzisiaj Trzech Króli.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Wysiadali z furgonetki na parkingu nad rzeką. Razem z nimi wysiadało czterech Świętych Mikołajów. Furgonetka miała rumuńskie numery. Wśród Królów, czy też Magów ze Wschodu, był jeden prawdziwie ciemnoskóry. Miał na sobie żółty kubrak, a na głowie czerwony turban. Jego biali koledzy nosili podobne stroje. Stali w kręgu razem z Mikołajami i rozglądali się niepewnie. Kulili się w deszczu. Kierowca rozmawiał z kimś przez telefon. Nie słyszałem języka, ale gestykulował wolną ręką i mówił bardzo szybko, więc chyba po swojemu. Stanąłem pod okapem kiosku z gazetami i nie mogłem oderwać wzroku. Melchior, a może Baltazar, wydobył ze zwojów swojego purpurowego stroju butelkę i puścił ją w kółko. Kacper po chwili ruszył w stronę bezlistnych krzewów rosnących na skraju parkingu. Jeden z Mikołajów poszedł za nim. Może wynajął ich któryś z supermarketów, może jechali dalej. Tamci wrócili, poprawiając stroje, teraz poszedł Melchior z Baltazarem. Reszta podawała sobie butelkę i paliła. Wśród burego deszczu wyglądali jak rajskie ptaki, jakby rzeczywiście przybyli z krainy tysiąca i jednej nocy. Kierowca skończył rozmawiać i zatrąbił. Wrócili do auta, furgonetka zawinęła na pustym placu i potoczyła się w stronę mostu. Patrzyłem za nią i powtarzałem w myślach litery i numery tablicy rejestracyjnej.

Gdyby był tutaj ze mną, na pewno rozpocząłby jakąś historię, jakąś opowieść. Cóż to dla niego rozszyfrować rumuńską rejestrację i zaraz sobie przypomnieć, co też takiego robił w tamtych stronach w osiemdziesiątym szóstym albo piątym. Patrzyłem na usmarowany zad białego forda albo volkswagena i mogłem jedynie wspominać tamto długie lato.

Nic się nie sprzedawało tego pierwszego dnia. Nasz kram przepadał w burdelu rozkładającego się lunaparku. Nikt nie wierzył, że sprzedajemy. Wszyscy myśleli, że to tylko wstęp do jakichś rozrywek, fanty na loterię albo gabinet fetyszystów. Zwyczajnie nie było nas widać spoza sterty żelastwa i plastiku. W dodatku Władek gdzieś przepadł. Zjawił się na chwilę, zabrał te swoje jelenie rogi i znowu przepadł. Nie mógł usiedzieć. Machał mi z daleka, bo czasem pojawiał się na placu. Coś szeptał z Markusem, z jego braćmi i znowu znikał. Ja wygrzewałem się po prostu w słońcu i cieszyłem z tego, że nie mam kaca. Zresztą on też już pewnie nie miał. Wcale nie chciałem brać udziału w tych jego wszystkich szybkich i zawikłanych interesach. Wyobrażałem sobie, że zamienia gdzieś te rogi na, powiedzmy, baranią skórę oraz specjalną maszynę do pędzenia wódki z gruszek i potem dostaje za to maszynę do podkuwania koni, parową krajalnicę do tytoniu, dwieście kilogramów bocianiego pierza, paści na niedźwiedzie, wagon dmuchanych lal i zwierząt dla cielesnych uciech, i dopiero gdy z tym wszystkim dojedziemy do jakiegoś Stambułu, zrobimy interes życia... Nie, chciałem być kierowcą. Od czasu do czasu mogłem pilnować straganu i wygrzewać się w słońcu. To mi wystarczało. Mogłem słuchać jego opowieści i myśleć, że to nie wspomnienia, ale plany na przyszłość. Tylko czarna terenówka nie dawała mi spokoju. Wyglądała źle i obco w tym bałaganiarskim i zniszczonym krajobrazie. Nie pasowała do miasteczka, nie pasowała do rumowiska lunaparku.

Koło południa zobaczyłem, jak wchodzi po stopniach mieszkalnej przyczepy. Zrobił trzy kroki, zatrzymał się, zerknął w prawo i w lewo i zapukał do drzwi. Widać nie dostał odpowiedzi, bo znowu zastukał, tym razem chyba głośniej. Z daleka widziałem, że zwinął dłoń w pięść. Załomotał raz, drugi, przyłożył ucho do drzwi, potem znowu rozejrzał się wokół i wolno zszedł po schodkach. Zaczął obchodzić wóz. Pojazd miał z boku okno, ale było zbyt wysoko. Stanął więc i tylko zadarł głowę. W oknie zresztą była zasłonka. Postał tak chwilę, okrążył wóz i w końcu odszedł, spoglądając w zasłonięte okno. Minął nasz kram i  prześlizgnął się pod biało-czerwoną taśmą. Fero, jeden z braci Markusa, wielki, wytatuowany, w wędkarskiej kamizelce zarzuconej na gołe ciało, dyrygował montażem ramienia karuzeli. Miał dwa metry, prawie nigdy się nie odzywał i teraz też dudniącym głosem pokrzykiwał jedynie hop! hoop! oho! oohoho! i trzech pracujących facetów nie potrzebowało innych komend. Fero próbował osadzić w piaście karuzeli kilkumetrowy stalowy dźwigar. Nakierowywał go jedną ręką, a w drugiej trzymał ogromną śrubę. Ostatni raz krzyknął hop!, elementy znalazły się na swoich miejscach, błyskawicznie zablokował je śrubą, z kieszeni kamizelki wydobył mutrę, nasadził ją na gwint i szybkimi ruchami zaczął ją dokręcać. Władek patrzył na to bez słowa, a gdy nakrętka zaczęła stawiać opór, podał wielki klucz. Fero wziął go i powoli dociągnął śrubę. Gdy skończył, Władek zaczął do niego mówić. Wskazywał wóz i mówił. Był niższy o dwie głowy. Wielkolud wzruszał ramionami i bezradnie rozkładał ręce. Władek mówił i mówił, gestykulował i w którymś momencie Fero zrobił krok do tyłu. Po prostu zaczął się cofać przed skumulowaną energią czterdziestoparoletniego faceta w zabytkowym garniturze. Przemieszczali się powoli wśród złomowiska, Fero wymacywał drogę, wysuwał ostrożnie pięty, czasami zerkał do tyłu i jednocześnie próbował ani na moment nie spuścić oka z nacierającego kolesia. Zatrzymała ich ściana kasowej budy. Słowak uniósł odwrócone dłonie w obronnym geście. Władek spróbował klepnąć go w ramię, a potem wykonał gest w rodzaju: w porządku, rozumiem, nie ma sprawy, i poszedł między żelastwem w stronę głównej ulicy.

Czekałem. Handel to oczekiwanie. Przynajmniej ten nasz. Nie uprawialiśmy agresywnego marketingu. Tu też na latarniach wisiały głośniki, ale milczały nie tylko o nas, ale nawet o lunaparku. Nasz interes był jak żeglarstwo: wyglądaliśmy klientów jak wiatru, jak rolnictwo: bo czekaliśmy na zainteresowanie jak na zmianę pogody. To było trudniejsze niż normalna praca. Na targowiskach handlarze mieli lepiej. Mogli patrzeć na tłum i mieć nadzieję, że wśród tych dziesiątek i setek jest na pewno ktoś, kto podejdzie. Mogli patrzeć na siebie nawzajem, nienawidzić się, narzekać albo cokolwiek. Zawsze ich podziwiałem. Towar leżał przed nimi, a oni patrzyli w przestrzeń. Patrzyli, jakby widzieli horyzont i spodziewali się, że zza tego horyzontu nadciągną kupcy. Wyobrażałem sobie, że mogą tak stać i stać. Niczego nie zachwalali, nikogo nie namawiali. Po prostu czekali, aż komuś coś będzie potrzebne. Ich robotę mogły wykonywać automaty. Zdaje się, że wiedzieli o tym, i dlatego do końca nie chcieli się poddać.

Po południu pod muzeum zajechało duże szare kombi. Na dachu miało plastikowy kufer. Wysiadły z niego dwie pary. Nie mieli więcej niż po dwadzieścia pięć lat. Wracali gdzieś z Południa. Z Chorwacji, z Czarnogóry albo z Grecji. Byli opaleni, w szortach, w koszulkach na ramiączkach, jedna z kobiet pociągała coś przez słomkę z papierowego kubka. Sterczały jej cycki. Włosy przypominały blond perukę. Właściwie była prawie goła. Wakacje wciąż trwały. Podeszli do szklanych drzwi. Ostrzyżony na irokeza facet szarpnął za klamkę. Spróbował drugi raz, ale drzwi nie puściły. Kopnął je, odwrócił się do towarzyszy i wzniósł ręce do nieba. Na obu nadgarstkach coś mu połyskiwało. Mówił podniesionym głosem, właściwie krzyczał, i z kilkudziesięciu metrów usłyszałem, że robi to w moim ojczystym języku. Żeby sprawdzić, czy jego oburzenie jest słuszne, ta z kubkiem podeszła do drzwi, popróbowała klamki i też kopnęła plastikowym klapkiem.

To, co mu błyszczało, to były jakieś badziewiaste bransoletki. Z blaszek, koralików, łańcuszków, znaczy się wakacyjna dzikość serca oraz adriatycka egzotyka. Podszedł do naszej oferty i bez słowa zaczął przerzucać sztuka po sztuce. Odkładał to byle jak, jakby rzeczywiście grzebał w śmieciach. Siedziałem w cieniu furgonetki i patrzyłem. Tamta trójka zaraz dołączyła i teraz już razem robili mi burdel w towarze. Brali z wieszaków i zostawiali na blacie. Rozkładali, zwijali w kłębek i rzucali. Drugi kolo przebrany był za Murzyna z kanału muzycznego. Ogolił się na łyso, powiesił sobie łańcuch, pozłacany kolczyk i żuł gumę. Ze trzy listki.

"Ale syf mają" - powiedział ten z irokezem.

"Żebyśmy tylko czegoś nie złapali" - powiedział łysy.

"Nie wiadomo, czy to w ogóle prali".

"To nie dotykajcie" - powiedziała ta z kubkiem.

"Weź patyk" - powiedziała ta druga, z tatuażem wystającym spod gaci.

"No bo tu syfsko jest. Mówiłam, żeby normalnie jechać" - powiedziała ta z kubkiem.

"No dobra, dobra, chciałem tylko to zobaczyć, ale sami widzicie..." - powiedział ten z irokezem.

"Kurwa, jedźmy stąd - powiedziała ta z tatuażem. Rozejrzała się wokół. - To jakaś Mongolia jest i jeszcze te czarne chodzą".

"Tak - powiedziała ta z kubkiem. - Spadajmy. Bangladesz jest".

Zaczęli się zbierać, leniwie ciągnąc podeszwami po betonie, a ten z irokezem wyciągnął z kieszeni pęk kluczyków na łańcuchu i zaczął nim kręcić młynka.

"Taa, adijos wakacjeros" - powiedział i ruszył w stronę kombi.

Wtedy odezwałem się ze swojego miejsca: "Może byście po sobie sprzątnęli?".

Stanęli w miejscu i odwrócili się w moją stronę.

"Ty, popatrz, a ja myślałem, że to tutejszy..." - powiedział łysy i został z rozdziawioną paszczęką.

"I co? Nie wiedziałeś, jak po tutejszemu jest »dzień dobry«?" - Nie wiem, czy akurat to chciałem powiedzieć, ale tak wyszło.

W każdym razie ten z czubem zrobił parę kroków w moją stronę i powiedział: - "Ty, o co właściwie ci chodzi, co?".

"Żebyście poukładali rzeczy, które porozrzuca­liście".

"Nie rób facet jaj... że niby mamy sprzątać?"

"Przecież pozdejmowaliście i nie odwiesiliście z powrotem".

Wtedy podeszła ta kubkiem i się rozdarła: - "Patryk! On cię w chuja robi! Śmieci ci każe układać, śmieciarz jeden, zobacz go! I jeszcze wstyd tutaj robi, bo stoi z tą padliną jak jakiś, kurwa, Rumun, wstyd ojczyźnie robi, Patryk!".

Zaczęła wymachiwać i coś tam jeszcze miała w tym kubku, więc poleciało na nasz kontuar.

"Wytrzyj to" - powiedziałem spokojnie.

"Coś ty powiedział!!!" - rozdarła się jeszcze bardziej.

"Wytrzyj, bo zabrudziłaś cudzą własność".

"Patryk! Dominik! Słyszycie! Każe mi, kurwa, wycierać ten swój syf! Kurwa, nie stójcie tak!"

Teraz już cała czwórka otoczyła z powrotem kram. Faceci wcale się tak bardzo nie rwali. Niby wyprostowali się, zarzucili parę razy barami, łysy zaczął żuć dwa razy szybciej, ale chodziło raczej o negocjacje. Tylko ta debilka ciskała się tak, jakby skończył się jej w mózgu jakiś związek chemiczny. Nie lubiłem jej. Wyobrażała sobie, że tak zachowują się ludzie, ponieważ tak zachowywały się ćpuny w amerykańskich filmach. Ulice i telewizory były pełne takich jak ona.

"Zabierzcie ją stąd - powiedziałem. - Zrobiliście bałagan, ona pobrudziła mi towar i próbowała mnie obrazić. Już nie chcę, żebyście sprzątali. Tylko zabierzcie ją, żebym nie musiał na nią patrzeć ani jej słuchać. Zabierzcie ją do ojczyzny". Powiedziałem to wszystko i zacząłem składać porozrzucane rzeczy. Patryk i Dominik zajęli strategiczne pozycje z obu jej boków, jakby wszystko było już postanowione.

"Chodź, Andżelika - przekonywał ją Patryk. - Musimy jechać".

Panna szarpnęła się, chociaż nikt jej nie trzymał. "Teraz ci się spieszy? Teraz? To po jaki chuj zajeżdżałeś do tej dziury, się pytam? Zasyfione chujstwo i jeszcze zamknięte..."

"W TV66 pokazywali kiedyś, że to niezłe jest... Wakacje przecież są. - Patryk przemawiał uspokajająco. - Chodź już".

Wtedy ona znowu się napięła i zaczęła wypuszczać słowa: - "Bo co? Bo on ci kazał? Ten stary śmieć będzie ci rozkazywał, co mam robić?!".

Była szybka. Tamci nawet nie zdążyli podnieść rąk. Skoczyła i z rozpędu wywróciła nasz stragan. Zmiotła cały towar. Deski, skrzynki i ubrania poleciały wprost na mnie. Ledwo zdążyłem odskoczyć. Ona poleciała razem z tym wszystkim i teraz próbowała się pozbierać. Widziałem jej wypięte dupsko. Było gołe, bo gacie zsunęły się prawie do połowy. Chwyciłem ją za włosy i przycisnąłem do ziemi. Poczułem, że coś zostaje mi w ręce, a ona próbuje się wyrwać, odpełznąć na bok. Część włosów jej po prostu wylazła. Miała to tam poprzylepiane czy powtykane. Odrzuciłem pełną garść i chwyciłem za to, co zostało. Zaczęła wyć. Wtedy tamci dwaj ruszyli. Musiałem ją puścić, żeby się zasłonić. Pierwszy szedł łysy. Deptali po towarze. Puściłem ją i zaraz poczułem, jak wgryza mi się w łydkę. Zacząłem się cofać przed łysym i wlokłem ją po betonie. Wgryzła się i jednocześnie wyła. Łysy czekał, aż się odsłonię, a tamten zachodził mnie z boku. Wyrwałem w końcu nogę. Żeby kopnąć ją w twarz, na ułamek sekundy odwróciłem wzrok. Trafiłem ją obcasem, jeden cycek wyskoczył jej na wierzch i upadła na wznak. Wtedy dostałem od łysego i poleciałem do wnętrza furgonetki. Zanim zdążyłem się podnieść, ten z irokezem chwycił mnie za nogę i wywlekł. Uderzyłem głową o beton i nie bardzo wiedziałem, co się działo, ale chyba po prostu zaczęli mnie kopać.

Gdy się ocknąłem, usłyszałem krzyki. Dobiegały gdzieś z daleka. W ustach miałem smak krwi. Leżałem na boku zwinięty w kłębek. Podniosłem się i zobaczyłem, że tamci idą w stronę swojego kombi. Prowadził ich Fero. Trzymał ich za karki i chwilami chyba nie sięgali nogami ziemi. Rękami nie mogli też dosięgnąć Słowaka. Właściwie niósł ich jak szczenięta. Panny szły z tyłu. Ta druga prowadziła blondynę. Fero doprowadził ich na miejsce i puścił. Łysy osunął się na kolana i kolega musiał mu pomóc wsiąść. Koleżanki same zapakowały się do tyłu. Olbrzym stał z rękami założonymi na piersi i czekał, aż odjadą. Podniosłem się. Pomachał mi z daleka i poszedł do swoich zajęć.

Właścicielka zjawiła się koło południa. Zobaczyłem ją przez okno. Szła bardzo ostrożnie wzdłuż płotu. Tego dnia był lekki przymrozek, który zeszklił chodniki i jezdnie po niedawnym deszczu. Podpierała się laską. Szybko wyszedłem, by otworzyć furtkę. Uśmiechnęła się na mój widok. Podałem jej ramię. Przyjęła je bez wahania i poszliśmy w stronę domu. Była tak lekka i krucha, że niemal nie czułem jej dotyku. Zaprosiłem ją do środka, do kuchni, w której zimą żyłem, gotowałem, jadłem i spałem. Przykryłem rozgrzebane łóżko i poprosiłem, by usiadła. Przycupnęła na skraju krzesła i zdjęła rękawiczki. Cały czas lekko się uśmiechała. Miała na sobie beżowe palto, które mogło mieć tyle lat co ja, ale i tak wyglądało lepiej niż moje najlepsze ubrania. Zaproponowałem, że zrobię herbaty. Natychmiast się zgodziła i uśmiechnęła tak, jakbym chciał spełnić jej najskrytsze marzenie. Siedziała w środku mojej nory z nieposłanym wyrkiem, brudnymi naczyniami w zlewie, za stołem nakrytym lepką ceratą, ale zdawała się tego nie dostrzegać albo traktowała to jak rzecz oczywistą i niewartą uwagi.

Krzątałem się między zlewem a kuchenką i próbowałem w myślach policzyć, ile mam pieniędzy. Powinna przyjść cztery dni temu. Wtedy miałem potrzebną sumę, ale nie dziś. Miesięczny czynsz wynosił mniej więcej tyle ile tankowanie do pełna mojego ducato. To nie było dużo w zamian za mieszkanie, ogród latem i całkowity spokój. Zalewałem wrzątkiem torebki w szklankach i przypominałem sobie zawartość kieszeni, szuflad, schowków oraz wydatki z ostatnich czterech dni. Postawiłem szklanki na stole.

"Proszę wybaczyć, że nie przyszłam w naszym umówionym terminie, ale nie najlepiej się czułam. Ta pogoda..." - westchnęła i wyjęła torebkę ze szklanki.

"Tak - odpowiedziałem. - Bardzo daje się we znaki. Coraz bardziej".

"Prawda? Nam tutaj tak samo jak zieleń potrzebna jest biel".

Odmierzyła precyzyjnie płaską łyżeczkę i posłodziła. Pomyślałem, że powinienem jej zaproponować, żeby zdjęła płaszcz, ale wydawało mi się, że będzie lepiej, jeśli w nim pozostanie wśród kurzu i zaduchu mojego domu. Usiadłem naprzeciw niej.

"Nie jestem pewien, czy będę miał wystarczająca sumę - powiedziałem. - Pani wie, że zawsze jakoś się wyrabiałem, ale ostatnio..."

"Tak, oczywiście. Jest pan bardzo dobrym i skrupulatnym lokatorem. Proszę się nie przejmować chwilową zwłoką. Tym bardziej że ja właściwie dzisiaj nie przyszłam po pieniądze, to znaczy nie przede wszystkim".

Przestała mieszać, wyjęła łyżeczkę, przez chwilę szukała dla niej odpowiedniego miejsca, a potem po prostu położyła ją na ceracie i zaproponowała mi zajęcie. "Wie pan, chciałabym trochę uporządkować ten dom. Nagromadziło się dużo niepotrzebnych rzeczy. Przed panem mieszkali tu inni lokatorzy, a jeszcze wcześniej moja rodzina. Tutaj się urodziłam, w tym pokoju, i na dobrą sprawę od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Nawet stół stoi w tym samym miejscu. Tam gdzie jest teraz łóżko, kiedyś stał kredens. Chyba tylko jest mniej światła, bo drzewa w ogrodzie bardzo urosły". Powiedziała to wszystko, patrząc mi oczy, ale jej spojrzenie przez długą chwilę sięgało w najdalszą przeszłość. Wstała i podeszła do okna. Jej kroki na drewnianej podłodze były ledwo słyszalne.

"Ma pan tutaj myszy?" - zapytała.

"Tak, chyba tak" - odpowiedziałem.

"Powinien pan mieć kota" - powiedziała i podeszła do stołu. Otworzyła torebkę i wyjęła z niej kilka starych pociemniałych kluczy na drucianym kółku.

"Chodźmy. Pokażę panu, o co chodzi".

Resztę dnia spędziłem na oglądaniu zawartości pokoju po drugiej stronie korytarza. Przechodziłem obok tych pomalowanych na ciemny brąz drzwi setki razy i nigdy nie zaciekawiło mnie, co się za nimi znajduje. Mijałem je i otwierałem drzwi do kuchni. Gdy robiło się ciepło, otwierałem drzwi do pokoju z oknami wychodzącymi na rzekę. W połowie kwietnia przenosiłem się tam ze spaniem. Reszta domu zupełnie mnie nie interesowała. Gdy się tutaj sprowadziłem, obszedłem budynek dookoła. Tamta strona tonęła w przerośniętych krzewach bzu, a dziczejące jabłonie pogrążały ją w wiecznym cieniu. Doliczyłem się czterech okien. Były zasłonięte kawałkami zetlałego materiału. Szyby były całe, ale z drewnianych ram dawno spełzła farba. Zastukałem zgiętym palcem i szkło zadzwoniło. Chyba nigdy potem już tam nie zachodziłem. Nie interesowało mnie wtedy życie innych ludzi. Miałem swoje, które też niespecjalnie mnie ciekawiło. Latem wyrastały tam zielska na wysokość człowieka.

Najpierw musiałem znaleźć żarówkę. Stara zaraz się przepaliła. W pokoju zrobiło się całkiem ciemno. Przedostałem się do jednego z okien i zdjąłem zasłonkę. Nic to nie dało. Na dworze zapadał już zmierzch. Wnętrze było zimne i pachniało pleśnią. Na lewo od wejścia stał kaflowy piec. Naprawiłem światło. Na podłodze piętrzyły się stosy powiązanych w paczki gazet. Wielki pokój wyglądał jak połączenie magazynu, śmietnika i mieszkania. Pod ścianami stały meble: staroświecka szafa, może kredens, a w rogu podobny do przeszklonej trumny zegar. Były też stół, krzesła i pewnie kanapa, ale wszystko zawalone pakunkami, tobołami, worami, skrzynkami i czym tam jeszcze. Jakby ktoś zwalił rzeczy z przeprowadzki i o nich zapomniał. Na dobrą sprawę nie dało się wejść głębiej. Trzeba było coś przestawiać, przesuwać, żeby utorować sobie drogę. Puste dziurawe wiadra, jakieś bańki, jutowe worki pełne pustych butelek, rozeschnięta beczka, zardzewiałe żelastwo, deski, skorupy, dykta, blacha, ale gdzieś tam dalej, na tych meblach, na półkach, szkło, porcelana, zakurzone obrazy we frymuśnych ramach, coś tam się złociło nawet i połyskiwało w świetle słabej żarówki. Na jednej ze ścian wisiało coś w rodzaju kilimu.

"Chciałabym, żeby to przypominało normalne, puste mieszkanie. Z rzeczami może pan zrobić, co pan chce".

I teraz, stojąc wśród rupieciarni, właśnie się nad tym zastanawiałem. Przyniosłem z kuchni trochę drewna na rozpałkę. Drzwiczki pieca były zimne jak lód i zardzewiałe. Przytknąłem zapałkę do stosiku papieru i drewienek. Ogień zabłysnął pomarańczowym płomieniem, ale zaraz ściemniał i pokój zaczął wypełniać się dymem. Przecisnąłem się do okna i spróbowałem je otworzyć. Metalowa klamka została mi w dłoni. Naparłem ramieniem na spróchniałą ramę. Ustąpiła i poczułem na twarzy zimne powietrze. Cofnąłem się do środka i po chwili przez łzy zobaczyłem, że piec złapał cug. Poszedłem do kuchni, przyniosłem trochę węgla i napoczętą butelkę podrabianej whisky. Ułożyłem kilka czarnych bryłek na płonącym drewnie. Zamknąłem okno. Spośród rupieci wyciągnąłem wyściełany fotel. Cuchnął stęchlizną, ale postawiłem go przy otwartym palenisku. Zgasiłem światło i usiadłem. Węgiel czerwieniał od spodu, zaczynał się żarzyć i w końcu zajmował płomieniem. Pociągnąłem łyk i po chwili zrobiło mi się całkiem ciepło. Gdyby nie ta whisky, miałbym dzisiaj na czynsz. Z tej strony domu było całkiem cicho. Nie słyszałem miasta ani mostu. Pomyślałem sobie, że właściwie nic by się nie stało, gdyby miasto zamilkło na wieki. Nikt go nie potrzebował poza mieszkańcami i poza mną. Ale nawet mieszkańcy wyjeżdżali, by nigdy już tutaj nie powrócić. Nikt tu nie przyjeżdżał. Co najwyżej rodziły się jeszcze dzieci. Szosa, most, stacja benzynowa i tyle. Reszta była zbędna. Czasami widywałem krzykliwie ubrane kobiety na wysokich obcasach. Przeważnie ufarbowane na blond i w obcisłych ciuchach. Ciągnęły za sobą zdezorientowanych facetów. Gdzieś w sklepach albo na ulicy. Faceci byli zagubieni i rozglądali się niepewnie. Nosili ubrania trochę podobne do ubrań tych kobiet. To byli mężowie albo narzeczeni przywiezieni gdzieś z zagranicy. Dziewczyny czasami przemawiały do nich po włosku albo niemiecku. "No, purtroppo, non l’abbiamo u nas pecorino, Luigi, niestety" - tak mówiła dwa dni temu drobna jak wróbel tleniona blondynka pod największym sklepem w mieście. Ubrana była w obcisłe dżinsy, dziesięciocentymetrowe szpilki i jakiś kubraczek ze skóry oraz imitacji lamparciego futra. Jej Luigi pchał wózek, a ona nie przestawała mówić: "Ale jest za to coscio, cosciotto ed pancetta, prego, mój drogi. Nic ci się nie stanie bez pecorino". Zmierzali w stronę niebieskiego fiata na włoskich numerach. Za nimi dreptali rodzice dziewczyny. Byli szarzy i wylęknieni całym zamieszaniem, stertą towarów wylewającą się z wózka, ciemnowłosym i smagłym zięciem, błyszczącym autem i świergotem własnego dziecka, które wykrzykiwało obce wyrazy tak głośno, że ludzie na parkingu odwracali głowy. Tleniona donna otworzyła bagażnik. Padało, więc poganiała swojego Luigiego, i wrzucali cukry, mąki, wieprzowiny i wołowiny, śledzie i całą resztę. Staruszkowie stali w strugach deszczu i patrzyli jak urzeczeni na tę barbarzyńską obfitość. Mogłem się założyć, że pierwszy raz w życiu widzieli tyle rzeczy kupionych naraz. "Mamo, tato, czemu nie wsiadacie?" - zakrzyknęła panna w którymś momencie. - Wsiadajcie, bo się rozłożycie na same święta!" Ale oni po prostu nie wiedzieli, jak to zrobić, nie wiedzieli, jak podejść, jak zbliżyć się do tego nieznanego samochodu, nie wiedzieli, jak pociągnąć za klamkę. W końcu towar był załadowany, Luigi, kuląc się w deszczu, poszedł odwieźć wózek i córka mogła zająć się upychaniem i sadowieniem rodziców na tylnych siedzeniach. Sama klapnęła za kierownicą i trzy razy nacisnęła klakson. Ragazzo zaczął biec, rozchlapując kałuże.

Popijałem i przypominałem sobie różne rzeczy. Dorzucałem do ognia kolejne kawałki węgla. Miasto cichło. To była prawda. Zamierało. Zastygała w nim krew. Niektórzy przyjeżdżali tutaj jeszcze, by doglądać śmierci starych. W tym wilgotnym pokoju wśród rupieci, śmieci i resztek poczułem to bardzo wyraźnie. Chwilami chyba przysypiałem i śniły mi się różne rzeczy, o których już dawno zapomniałem. Budziłem się od czasu do czasu. Przypominałem sobie, że mam coś w rodzaju pracy i zasypiałem znowu.

(Fragment powieści)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2008