Szeryf pośród ubogich

Program 500 plus traci gwałtownie wartość na skutek inflacji. Rząd jeszcze udaje, że może łagodzić jej skutki, ale dla partii, która gra rolę pogromczyni ubóstwa, idą ciężkie czasy.

08.11.2021

Czyta się kilka minut

 /
/

Już niedługo ekonomia stanie się – obok piłki nożnej i medycyny – przedmiotem ogólnonarodowej refleksji oraz źródłem lęku dla milionów Polaków. Październikowa inflacja mogła zaskoczyć nawet pesymistów: 6,8 proc. rok do roku i – co niepokoi jeszcze bardziej – aż 0,9 punktu procentowego w porównaniu z wrześniem. Kto jeszcze miał złudzenia, że NBP wiedział, co mówi, gdy przed wakacjami zapowiadał koniec wzrostu cen pod koniec roku, ten szybko rewiduje dziś poglądy. Tak dużej dynamiki nie zanotowano od kwietnia, kiedy inflacja urosła z 3,2 do 4,3 proc. A niewykluczone, że nowy rok witać będziemy dwucyfrowym wynikiem.

Dajemy podwyżki, dbamy o najsłabszych

Tymczasem na cenowe koszmary, które zaczynają prześladować nas przy każdych zakupach, politycy obozu władzy mają jeden przekaz dnia: we wrześniu przeciętne wynagrodzenie wzrosło o 8,7 proc. rok do roku, podwyżki nadal wyprzedzają więc inflację, a gospodarka pędzi, co daje nadzieje na dalsze podwyżki. To samo powtarzają w ślad za nimi prorządowe media.

Kłopot w tym, że wspomnianą dynamikę płac GUS bada jedynie w firmach zatrudniających co najmniej 9 osób i tylko u osób zatrudnionych na umowie o pracę. Poza radarem pozostaje ponad 4 mln pracowników mikroprzedsiębiorstw, a przecież to właśnie tu – w małym handlu, drobnym przetwórstwie czy usługach – znajduje zatrudnienie olbrzymia większość osób o najniższych kwalifikacjach, niemających mocnej karty przetargowej w rozmowach o podwyżkę. I to właśnie tutaj, na dole biznesowego łańcucha pokarmowego, kryzys pojawi się najszybciej. Właściciele sklepów, warsztatów lub małej gastronomii jako pierwsi nie będą w stanie spełnić oczekiwań płacowych, bo kończą im się możliwości dalszego przerzucania kosztów na konsumentów. Leitmotiv propagandy obozu władzy, jakim od sześciu lat jest opowieść o przywracaniu godności ofiarom transformacji ustrojowej, z każdym miesiącem będzie trudniejszy do pogodzenia z rzeczywistością.

Na efektywność dotychczasowej polityki społecznej rządu, którą tak chwali się PiS, ciekawe światło rzuca najnowszy raport „Poverty watch 2021” pod redakcją dr. hab. Ryszarda Szarfenberga z Uniwersytetu Warszawskiego. Opracowanie koncentruje się wprawdzie na skuteczności zapobiegania ubóstwu w Polsce w roku 2020, który z uwagi na pandemię był pod tym względem wyjątkowy, ale przynosi też pouczające dane z wcześniejszych lat. Wynika z nich niezbicie, że za rządów PiS o znaczącej poprawie warunków bytowych najbiedniejszych można mówić jedynie do 2017 r., kiedy dynamika ich realnych dochodów wyraźnie przekraczała tempo wzrostu wydatków.

Ubodzy biednieją najbardziej

W 2016 r., w grupie 20 proc. najuboższych rodzin dysponowano w przeliczeniu na osobę aż o 22 proc. większymi dochodami niż rok wcześniej. Jednocześnie o 12,9 proc. wzrosły wydatki – to naturalnie efekt uruchomionego wówczas programu Rodzina 500 plus. Rok później dynamika ta była odrobinę niższa, bo dochody najbiedniejszych rodzin wzrosły o 15,7 proc., a wydatki o 6,7 proc. W kolejnych latach mamy już jednak do czynienia z wyraźną przewagą wzrostu wydatków nad tempem, z jakim najgorzej sytuowanym Polakom rosły realne dochody. W 2018 r. różnica ta wyniosła 1,8 punktu procentowego. Rok później – już 4,8 unktu, a w kolejnym doszło wręcz do załamania.

W 2020 r. realne dochody 20 proc. najbiedniejszych gospodarstw spadły z powodu lockdownu aż o 9,3 proc., przy jednoczesnym wzroście wydatków o 2 proc. Co ciekawe, odwrotny trend widać w danych dla całego społeczeństwa: tu tempo wzrostu dochodów zwolniło wprawdzie o 3,4 punktu procentowego, ale lockdown w połączeniu z obawami o przyszłość poskutkował także wyraźnym zmniejszeniem konsumpcji. W efekcie przewaga tempa wzrostu dochodów nad wydatkami wyniosła aż 8,5 punktu procentowego. W dużym uproszczeniu można więc przyjąć, że lepiej sytuowani Polacy dzięki tarczom kryzysowym wyszli z 2020 r. z oszczędnościami. Dla najbiedniejszych sukcesem było utrzymanie stopy życiowej na dotychczasowym poziomie, bo życie stało się dla nich zauważalnie droższe.

Znikające pieniądze z programu 500 plus

Tymczasem poza waloryzacją emerytur o 4,89 proc., w projekcie budżetu na rok 2022 nie ma słowa o zmianie wysokości wypłat z kluczowych programów społecznych. Po części wynika to z praktyki samego systemu polskiej polityki socjalnej, który wysokość niektórych świadczeń waloryzuje raz na kilka lat – choćby stały zasiłek z pomocy społecznej. Jego ostatnia podwyżka ze stycznia 2018 r. (do 645 zł) została „zjedzona” przez inflację już jesienią 2019 r., a po uwzględnieniu aktualnej dynamiki cen świadczenie powinno być wypłacane w wysokości ok. 705 zł. Na początku przyszłego roku zasiłek stały wzrośnie wprawdzie do 719 zł, ale de facto znów będziemy mieć do czynienia z najwyżej chwilowym wyrównaniem do inflacji...

W przypadku części świadczeń o waloryzacji nie ma mowy w ogóle. Jedna wypłata z najważniejszego elementu socjalnej ofensywy PiS, jakim jest od 2016 r. program 500 plus, wystarcza dziś na zakupy za równowartość ok. 430 zł sprzed 5 lat. Gdyby tempo spadku wartości świadczenia mierzyć wyłącznie wskaźnikami dynamiki cen produktów spożywczych, które przeważają w koszyku zakupowym gorzej sytuowanych rodzin, z 500 zł zjedziemy już poniżej 410 zł.

W sierpniu – jak podaje sam resort rodziny i polityki społecznej – program 500 plus obejmował 6,6 mln dzieci, ale waloryzacja świadczenia przynajmniej do realnej wartości z chwili startu programu kosztowałaby obecnie dodatkowe pół miliarda złotych rocznie. W przyszłym roku – przy pesymistycznym założeniu, że średnioroczna inflacja utrzyma się na odnotowanym w październiku poziomie 6,8 proc. – byłoby to już o 811 mln zł więcej. Są to oczywiście kwoty na miarę możliwości państwa polskiego, zwłaszcza w sytuacji, gdy premier Mateusz Morawiecki chwali się, że na koniec 2021 r. deficyt budżetowy będzie aż o 42 mld zł niższy od zakładanego. Problem w tym, że rządowe statystyki są kolejną sztuczką księgową na potrzeby propagandowe, bo nie uwzględniają setek miliardów złotych, jakie rząd polski wydaje za pośrednictwem Banku Gospodarstwa Krajowego, państwowych funduszy celowych, centralnych agencji, fundacji czy instytutów. Gdyby zliczyć polskie zadłużenie z uwzględnieniem tych wydatków i wraz z długami samorządów – czyli metodą, którą posługuje się Unia Europejska – okaże się, że po drugim kwartale br. polski dług publiczny wzrósł do 1,4 bln zł. A to już 57,4 proc. polskiego PKB, czyli blisko konstytucyjnego progu 60 proc. PKB, którego przekroczenie obliguje władze publiczne do mocnego zaciśnięcia pasa.

Ubiegłoroczne wydatki na tarcze antykryzysowe na ponad 150 mld zł były oczywiście nie do uniknięcia, a dzięki nim uciekliśmy prawdopodobnie wieloletniej i głębokiej recesji ze wszystkimi negatywnymi konsekwencjami społecznymi. Problem w tym, że nawet po wygaśnięciu lockdownu i w obliczu ewidentnej hossy (w drugim kwartale br. PKB rok do roku urósł o 10,9 proc.) rząd nadal ochoczo pompuje dług publiczny przy aktywnym wsparciu NBP, który wciąż skupuje rządowe obligacje. Tylko w pierwszym półroczu 2021 r. zadłużyliśmy się na dodatkowe ponad 65 mld zł (od początku ub. roku zadłużenie liczone metodą unijną urosło o ponad 350 mld zł), a podaż pompowanego do gospodarki pieniądza jest właśnie jednym z silniejszych czynników proinflacyjnych.

W ten sposób dochodzimy do sedna problemu, z jakim będzie musiała się zmierzyć polska polityka społeczna. Aby zrewaloryzować 500 plus i pozostałe świadczenia tego typu, rząd będzie musiał albo poszukać nowych dochodów, albo oszczędności (i tym samym podpaść elektoratowi), ewentualnie zadłużyć się jeszcze bardziej i przez to wzmocnić inflację, co z kolei nadgryzać będzie siłę nabywczą świadczeń socjalnych.

Zła Bruksela nam nie pozwala obniżyć VAT-u

Plan w postaci tymczasowego obniżenia akcyzy i podatku VAT w tej chwili wydaje się scenariuszem najmniej prawdopodobnym. Przyniosłoby to wprawdzie błyskawiczną i odczuwalną ulgę w portfelach obywateli (choć część sprzedawców zapewne nie obcięłaby cen dokładnie o wysokość zdjętego chwilowo podatku), ale zarazem fatalnie wpłynęłoby na kondycję finansów publicznych. Obniżenie podatku VAT tylko o jeden punkt procentowy oznaczałoby w skali roku spadek dochodów budżetowych o jakieś 9 mld zł. Nie do ruszenia są także wpływy akcyzowe, które dają państwowej kasie ok. 70 mld zł rocznie. Jak szacują eksperci Szkoły Głównej Handlowej, sama akcyza na paliwa silnikowe w poprzednim roku przyniosła 33,5 mld zł.


Czytaj także: Inflacja dobija do poziomu, przy którym bank centralny traci nad nią kontrolę.


 

W obecnej sytuacji budżetowej trudno zatem spodziewać się w Polsce ruchów podobnych do tego, na który właśnie zdecydował się czeski parlament, przegłosowując ustawę o zwolnieniu gazu i elektryczności z podatku VAT do końca tego roku, ale z możliwością automatycznej prolongaty ulgi na cały przyszły rok. W tej sprawie politycy PiS nieoczekiwanie wchodzą w rolę gorliwych stróżów unijnego porządku prawnego, który rzekomo zabrania takich kroków państwom członkowskim, choć w rzeczywistości potrzebna jest po prostu zgoda Brukseli. Jej zdobycie w naszej trudnej sytuacji byłoby zapewne zwykłą formalnością. Jednak logika wyborcza podpowiada politykom PiS, by z tego typu ruchami poczekać raczej do roku 2023, kiedy Zjednoczona Prawica będzie się ubiegać o reelekcję, a pierwsze skutki tych decyzji dadzą o sobie znać dopiero w powyborczym budżecie. A wtedy, jak zakłada otoczenie Jarosława Kaczyńskiego, nie będą już przeszkodą w utrzymaniu władzy.

Jeśli jednak spełnią się czarne prognozy części ekonomistów, którzy uważają, że spuszczona ze smyczy inflacja zacznie nam odpuszczać najwcześniej pod koniec przyszłego roku – po drodze dobiwszy być może nawet do wartości dwucyfrowych – na reakcję może być po prostu za późno. Badania ekonomistów i socjologów potwierdzają zresztą, że o ile podwyżki pensji wyborcy skłonni są przypisywać głównie własnej pracowitości i zaradności, o tyle winą za inflację obarczają zwykle władze państwowe – bez względu na jej faktyczne podłoże.

Dla politycznego wizerunku PiS, który w minionych latach chętnie pozował na szeryfa wyganiającego z miasta niesprawiedliwość, nagła bezradność wobec kryzysu może mieć druzgocące konsekwencje. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2021