Sytuacje graniczne

Czy można zakończyć tę tragedię, nie oddając pola w strategicznej grze z przeciwnikami, którzy ludzkiego cierpienia używają z diaboliczną sprawnością?

15.11.2021

Czyta się kilka minut

W obozie migrantów po stronie białoruskiej. 10 listopada 2021 r. / RAMIL NASIBULIN / TASS / FORUM
W obozie migrantów po stronie białoruskiej. 10 listopada 2021 r. / RAMIL NASIBULIN / TASS / FORUM

Ta granica jest również granicą Europy. Stoję dziś u waszego boku jako Europejka. Chcę wyrazić współczucie migrantom, których fałszywe obietnice wpędziły w rozpaczliwą sytuację. Pierwszym naszym priorytetem jest zapewnienie porządku na zewnętrznej granicy Europy. Dziękuję wam, że jesteście w tych czasach europejską tarczą” – te słowa Ursuli von der Leyen brzmią bardzo na czasie. Tyle tylko, że wypowiedziała je półtora roku temu, na początku marca 2020 r., w miasteczku Kastanies na granicy grecko-tureckiej.

Przewodnicząca Komisji Europejskiej poleciała tam z nagłą wizytą wraz z szefem Rady ­Europejskiej i przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Potem odwiedziła też Bułgarię, której premier osobiście obwiózł ją samochodem terenowym wzdłuż granicy. Dziś jednak mało kto pamięta tę podróż i wydarzenia, które ją sprowokowały. W tamtych dniach rozkręcała się pandemia – wielu miało zresztą liderom Unii za złe, że latają do Grecji i gorączkowo negocjują z Turcją, zamiast zajmować się koronawirusem. A Komisja Europejska zapewniała, że ma wszystko pod kontrolą, bo przecież jej zespół roboczy do spraw covidu zbiera się aż raz na tydzień.

Choć więc wydarzenia z marca 2020 r. mogą wydać się nam odległe czasowo, warto je przypomnieć, by zrozumieć podstawową sprawę: kontekst, w jakim przyszło Polsce wstąpić na scenę tak długo już rozgrywanego przez Europę dramatu migracyjnego. A także to, dlaczego ten etap procesu zasadniczo różni się od poprzednich.

Nad rzeką Évros

Pod koniec lutego 2020 r. Turcja przestała nagle blokować przebywającym na jej terytorium uchodźcom (głównie z Syrii) i migrantom dostęp do swej lądowej granicy z Grecją. Według niektórych źródeł tureccy funkcjonariusze wręcz pomagali przybyszom przemieścić się nad graniczną rzekę Évros. Nikt nie zna liczby tych, którzy zaczęli forsowanie słabo wówczas zabezpieczonych przejść, szacuje się ich na kilka tysięcy. Doszło do dramatycznych starć, walki wręcz; było kilka ofiar. Po odparciu pierwszego naporu Grecy szybko zwiększyli liczebność straży granicznej i wojska, a premier ogłosił (bez podstawy prawnej), że na miesiąc zawiesza przyjmowanie jakichkolwiek wniosków azylowych.

W ciągu kilku dni nastąpiła także szybka interwencja instytucji europejskich, której kulminacją była wspomniana wizyta. Podjęto też rozmowy. Najpierw przewodniczący Rady ­Europejskiej Charles Michel poleciał do Ankary, a potem Recep Tayyip Erdoğan do Brukseli, gdzie udało się „zaktualizować” – wedle życzeń tureckiego prezydenta – umowę, którą Unia ma z Turcją od 2016 r. (zapewnia Ankarze znaczne środki w zamian za to, że zatrzymuje u siebie większość z kilkumilionowej rzeszy syryjskich uchodźców).

Kontekstem geopolitycznym szantażu Erdoğana – tego słowa używali wtedy politycy europejscy – była sytuacja w Syrii, gdzie w regionie Idlib nastąpił atak sił rządowych (wspieranych przez Rosję) na oddziały tureckie (obecne tam i wspierające syryjską opozycję). Świat wówczas poważnie liczył się z eskalacją konfliktu obu państw. Jak udało się jej zapobiec, to materiał na osobną historię. Dość pamiętać, że dramatyczne sceny nad rzeką Évros były „tylko” elementem szerszej rozgrywki, odbywającej się ponad głowami nie tylko komendanta posterunku straży granicznej w Kastanies, ale też przywódców najważniejszych państw Unii.

Zapalne pogranicze

W ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy Grecja zbudowała wzdłuż Évros wysoki stalowy płot najeżony elektroniką i dostała od Unii znaczne środki na wzmocnienie straży granicznej. Konsekwentnie przy tym ignorowała żądania niektórych instytucji brukselskich i działaczy organizacji pozarządowych, aby wypłatę tych pieniędzy uzależnić od powołania niezależnej od rządu instytucji monitorującej działania greckich pograniczników.

Żądania te miały pewien niebłahy powód: od lat istnieją udokumentowane świadectwa brutalności funkcjonariuszy odpierających migrantów – nie tylko na granicach lądowych, także na morzu. Jedno ze śledztw dziennikarskich kilku rzetelnych mediów europejskich i amerykańskich wykazało, że w ostatnim roku wysłane przez Unię łodzie patrolowe Fronteksu (unijnej agencji ds. granicy zewnętrznej, która korzysta z „pożyczonych” przez inne kraje Unii ludzi i ich sprzętu) biernie asystowały przy dramatycznych push-backach, a w jednym przypadku nawet wspierały sprzeczne z konwencjami działania Greków, którzy odholowywali łodzie pełne ludzi, nieraz z rozmysłem uszkadzając ich silniki i stery. Inne międzynarodowe śledztwo dziennikarskie, którego wyniki ogłoszono tej jesieni, wykazało, iż tym razem na lądzie Grecy i Chorwaci korzystają z najemników w nieoznakowanych mundurach, aby bić i przepędzać migrantów, którzy przekroczyli granicę.

Bo niezależnie od kwot, które Unia płaci ­autokratycznemu tureckiemu prezydentowi, bałkańskim szlakiem i tak idą ludzie – tyle tylko, że ich liczba pozostaje poniżej poziomu wzbudzającego medialną uwagę. Nie ma stamtąd ­ikonicznych zdjęć, a tamtejsze media społecznościowe nie są na co dzień pełne emocji (oburzenia lub ­nienawiści), ale tamto pogranicze pozostaje w stanie zapalnym.

Na węzłowych szlakach

Chroniczny stan zapalny, ciche łamanie praw i konwencji, dotkliwe dla przybyszów, ale nieowocujące narodową debatą – coś takiego dzieje się nieustająco także na innych szlakach migracyjnych. Nawet w środku Europy, w okolicy ­Calais: w 2016 r. Francuzi zlikwidowali tam wielkie obozowisko ludzi usiłujących przedrzeć się do Anglii, którego potoczna nazwa „Dżungla” mówi wszystko o panujących tam warunkach. Ludzie nie zniknęli, tyle że francuskie władze robią wszystko, aby nie było ich widać – aby nie tworzyli dużych skupisk, które drażnią wyborców i ściągają uwagę mediów. Szacuje się, że w 2021 r. próbę przekroczenia kanału La Manche podjęło ok. 20 tys. ludzi. Jednej nocy na początku listopada francuska straż przybrzeżna musiała uratować 400 osób z tonącej jednostki.

Wyjątkowo drastyczne łamanie praw i konwencji za przyzwoleniem państw Unii (można tak powiedzieć, skoro płacą one znaczne sumy podwykonawcom tej brudnej roboty) odbywa się regularnie w Libii, przez którą kiedyś prowadziła główna trasa śródziemnomorska. Ta, która generowała zauważane także w Polsce dramaty, np. na wodach wokół Lampedusy.

Kilka lat temu populistyczny włoski minister Matteo Salvini próbował swojej wersji push-backu: kazał zamykać porty przed statkami organizacji, które ściągają ludzi z tonących łodzi (albo też – tak brzmiał jego zarzut – ściągają ich z łodzi nie czekając, aż pojawi się zagrożenie, więc wykraczają poza misję ratowania). Spotkało się to z protestami w jego własnym rządzie i z bojkotem poleceń ze strony instytucji, a w końcu sam ­Salvini stanął za to przed sądem. Dlatego finansowanie libijskich watażków, którzy swoimi sposobami, ale z dala od kamer zatrzymają większość ludzi gotowych na przeprawę, okazało się skuteczne także dla morale europejskiej opinii publicznej.

Outsourcing na granicy

Tej opinii publicznej, która w równym stopniu nie chce autoryzować okropności czynionych bezbronnym ludziom, co nie umie zaakceptować faktu, że na dłuższą metę nic nie zatrzyma wędrówki ludów. I że rozsądniej byłoby z góry stworzyć jasne reguły przyjmowania przybyszów, zwłaszcza że w wielu krajach Europy brakuje rąk do pracy (także w Polsce, czego dowodem skuteczna integracja licznych ukraińskich imigrantów na rynku pracy).

Tymczasem wiele krajów – z Niemcami na czele – utrzymuje fikcję, że owszem: można się u nich osiedlić i zacząć nowe życie, ale głównie wtedy, gdy jest się uchodźcą zagrożonym śmiercią i represjami, a więc korzystając z przewidzianego konwencjami prawa do azylu. Dać schronienie prześladowanemu – tak, bardzo to wzniosłe. Mówić głośno o tym, że warto posunąć się nieco w swoim dobrobycie, by zmieścili się także ludzie, których gnębi zwykła bieda (uprzednio przesianych w ten sposób, by zjawili się ci, którym najłatwiej będzie podjąć pracę) – to z kolei propozycja tyleż logiczna, co przy obecnych nastrojach w Europie gwarantująca przegrane wybory.

Dlatego instytucje Unii, a także najważniejsze jej państwa przymykają oko na to, że najpierw Grecy, a dziś również Polacy podejmują się swego rodzaju outsourcingu, chroniąc Europę przed nadmierną liczbą migrantów – tych „niesłusznych” – łamiąc przy tym prawo, a na pewno wbrew odruchowi solidarności i nakazowi wsparcia bliźniego w potrzebie. To ważny, choć nie jedyny czynnik okiełznania ksenofobii w zachodnich elektoratach, a więc utrzymania z dala od władzy partii populistycznych, stawiających kwestię migracji na ostrzu noża.

„Aspis” znaczy „puklerz”

Dziś – w odróżnieniu od sytuacji z marca 2020 r. – Polskę odwiedził z poparciem tylko Charles Michel, przewodniczący Rady Europejskiej. Ale gdyby polskie władze nie miały z Brukselą tak bardzo na pieńku, można by się spodziewać, że przewodnicząca von der Leyen, która w Kastanies specjalnie użyła mającego podniosłe homeryckie skojarzenia greckiego słowa aspis, dziś nauczyłaby się, jak się wymawia po polsku słowo „puklerz”.

Jest to bowiem – niezależnie od wyjątkowo konfliktowego momentu w relacjach Polski z Unią – bardzo europejski moment naszych dziejów. Moment, w którym istotne zagrożenie dla stabilności państwa stanowi wprost część kontynentalnej, a nawet globalnej układanki. Bez względu na to, ile razy polski premier czy jego faktyczny zwierzchnik będą zapewniać, że to hybrydowa agresja na Polskę, i że poradzimy sobie sami, bez Unii.

Owszem, w pewnym sensie radzimy sobie, mając dość ludzi i sprzętu – choć akurat pomoc finansowa Unii oraz np. logistyczne i inżynieryjne wsparcie Niemiec przy budowie granicznego płotu czyniłyby istotną różnicę. Ale jednak to kanclerz Angela Merkel dzwoni do Władimira Putina z interwencją w sprawie wydarzeń, które dzieją się na polskiej (a także litewskiej i łotewskiej), a nie na niemieckiej granicy. Od zdolności polskich władz do przyjęcia i wykorzystania europejskiej solidarności w tej sprawie – jakkolwiek podszytej interesami – zależy, na ile ten zapowiadający się na tygodnie czy miesiące stan zapalny na naszej wschodniej granicy będzie eskalował, oddziałując niszczycielsko także na nas.

Nowy konflikt Rosja–Zachód

Bo że stan ten potrwa długo, na to wskazują inne jeszcze przesłanki niż tylko ogólne stwierdzenie, że jesteśmy w epoce kolejnej wędrówki ludów. Na polskiej granicy rozgrywa się bowiem – kosztem cierpień i życia migrantów, kosztem traumy okolicznych mieszkańców i kosztem ostrej polaryzacji naszego społeczeństwa – także nowa odsłona starcia Rosji z Europą i szerzej: z Zachodem.

Mamy po drugiej stronie do czynienia nie tylko z nową i bardziej bezwzględną formą szantażu migracyjnego, a także nie tylko z Alaksandrem Łukaszenką, który metodę Erdoğana podniósł na wyższy poziom, organizując sobie napływ ludzi z Bliskiego Wschodu, których normalnie na Białorusi w ogóle by nie było. Za Łukaszenką stoją – o czym dobrze wiedziała Merkel, dzwoniąc na Kreml, a nie do Mińska – Putin i strategiczne rozgrywki Rosji.

Można spekulować na temat naczelnych i pośrednich celów tych rozgrywek, a także na temat natury zależności Łukaszenki od Putina oraz tego, do jakiego stopnia okrucieństwa są oni gotowi się posunąć. Ale dla zrozumienia tego, co czeka Polskę w najbliższym czasie, oraz jak przejść najlepiej przez ten zły okres, te rozważania – choć ważne – nie są decydujące.

Dyktatury są cierpliwe

Najważniejsze jest tutaj coś, co znamy z doświadczenia (historycznego i dzisiejszego, patrz trwająca już osiem lat wojna rosyjsko-ukraińska): Rosja umie zachować tzw. strategiczną cierpliwość. Umie latami podtrzymywać w stanie większej lub mniejszej intensywności, a czasem nawet zamrożenia, konflikty i pozostawiać uśpione, lecz gotowe do wzbudzenia fronty – godząc się przy tym ze znacznymi ofiarami w ludziach, także swoich.

Putin czerpie przy tym z przewagi, jaką ma każda autokracja, która nie musi się liczyć ze swoją opinią publiczną. W krajach demokratycznych bowiem i politykom, i społeczeństwom brakuje zwykle owej strategicznej cierpliwości. W czasach pokoju obywatele krajów demokratycznych oczekują od rządzących – pod karą odesłania ich w ławy opozycji – szybkich rozwiązań każdego problemu i zagrożenia. Jedną z podstawowych obietnic zachodniego ładu demokratyczno-liberalnego po II wojnie światowej była zdolność tworzenia iluzji, że da się wygasić każdy konflikt i uniknąć sytuacji nie do rozwiązania.

Mając w pamięci tę cierpliwość i bezwzględność, trzeba się liczyć z tym, że jeśli tylko Łukaszenka z Putinem tego zechcą, „import” migrantów do Mińska nie ustanie. Że Mińsk i Moskwa nie zaprzestaną – jeśli uznają, że to się opłaca – instrumentalnego traktowania tych migrantów, którzy koczują przy granicy i krążą po lasach – choćby mieli umierać.

Trzeba się liczyć też z tym, że Unia nie będzie w stanie zablokować wszystkich połączeń białoruskich linii lotniczych Belavia i odciąć ich od wynajmowanych samolotów (długo z tym zresztą zwlekano, np. Irlandia protestowała, że to narazi na straty firmy leasingowe zarejestrowane u niej). Całkowite uszczelnienie szlaku białoruskiego wymagałoby bowiem współpracy i przychylności Rosji, jako jedynej zdolnej skutecznie nacisnąć np. na władze w Damaszku – połączenie lotnicze Syria–Białoruś jest dziś bowiem kluczowe.

Jeśli ów „import” migrantów do Mińska faktycznie miałby w pewnym momencie ustać, to z tego samego powodu, który był kiedyś podstawą działania politycznych „jastrzębi” po zachodniej stronie przez cały czas trwania zimnej wojny: Kreml musi uznać, że po drugiej stronie napotyka na determinację, która może przetrwać kalkulacje oparte na cierpliwości i na dobrze rozpoznanych słabościach przeciwnika.

Konflikt na wyniszczenie

Katalog tych słabości – a precyzyjniej: czynników uznanych za słabość przez reżimy w Moskwie i Mińsku – otwierają dwie, których Europa w żaden sposób nie może się pozbyć. Pierwsza to odruch pomocy i wsparcia, żywy także w zsekularyzowanych społeczeństwach (będący może po części echem dawnej lewicowej utopii, a może jednak chrześcijaństwa). Drugi to potrzeba – fundamentalna w demokracjach – przejrzystości władz publicznych, w połączeniu z prawem do kwestionowania działań władzy oraz z konfliktową naturą demokracji parlamentarnej.

Z tego względu, prowokując na granicy działania polskich służb, o których można założyć, że będą szeroko oprotestowane, Białoruś i Rosja wprowadzają nasze życie publiczne w stan rozedrgania, a w wielu Polakach wywołują – co znajduje silne odbicie medialne – chronicznego kaca moralnego (stan przedłużającej się frustracji i bezradności wobec przemocy i okrucieństwa, jakie rozgrywają się na Podlasiu).

To trudniej wymierne, ale równie dotkliwe dla państwa na dłuższą metę straty. Można by rzec: straty hybrydowe. Jak wygląda długofalowe oddziaływanie takich czynników, można – przy wszystkich różnicach – zaobserwować w społeczeństwie ukraińskim, borykającym się z wojną w Donbasie; wojną wyniszczającą nie tylko materialne, lecz także po ludzku, emocjonalnie [o sytuacji na froncie donieckim piszemy w dziale Świat – red.].

Cena twardości

Na widok tego, co dzieje się w Kuźnicy, nawet dla pobieżnego obserwatora jest już jasne, że za plecami budzących współczucie ludzi stoi aparat zimnej, iście sowieckiej z ducha przemocy. W tym sensie rząd PiS może wypominać z satysfakcją oponentom, że jego determinacja w niewpuszczaniu nikogo była słuszna, i że dziś nawet z serca unijnych instytucji płynie wypowiadane półgębkiem wsparcie, opatrzone tylko rytualnym zastrzeżeniem, że należy oczywiście dochować praw i konwencji.

Postawa „z Rosją tylko twardo” ma w sobie dużo racji niezależnie od tego, czy konkretne działania polskich służb są sprawne. I niezależnie od tego, że owa twardość nie musi się kłócić z przejrzystością i z wpuszczeniem pod pewnymi warunkami dziennikarzy do strefy stanu wyjątkowego.

Postawa taka nie wyczerpuje jednak sprawy. Choćby ze wspomnianego już powodu, że na dłuższą metę życie w sąsiedztwie tak bezsensownej i tak udokumentowanej tragedii ludzkiej – jeśli np. Białorusini umożliwią migrantom założenie osiedli szałasowych i zimowanie (z czym związane będą ofiary) – zaczyna działać demoralizująco na społeczeństwo, osłabiając w jakiejś jego części przywiązanie do państwa, tak często postulowane przez rządzących.

Co teraz?

Czy można zatem ograniczyć lub zakończyć tę tragedię, nie oddając pola w strategicznej grze z przeciwnikami, którzy cudzego cierpienia umieją używać z diaboliczną wręcz sprawnością? Czy da się przyjąć ludzi już ściągniętych przez Łukaszenkę nad polską granicę tak, aby nie zachęcać go do powtarzania tego manewru w nieskończoność?

Wymagałoby to spełnienia kilku warunków, po kolei coraz trudniejszych. Polskie władze musiałyby być na tyle ­suwerenne wobec własnej narracji, aby zmianę dotychczasowej pozycji potraktować jako objaw siły, a nie słabości. Po drugie, pełną solidarność dla takiej operacji humanitarnej musiałyby wyrazić inne kraje, zwłaszcza Niemcy, do których chce dotrzeć większość z obecnych za płotem ludzi (trudno zakładać, że polskie ośrodki mają stać się dla nich de facto więzieniem).

Wreszcie, po europejskiej stronie powinny pojawić się czytelne sygnały determinacji. Jednym z nich jest płot graniczny, dziś przez wielu niesłusznie wyśmiewany jako środek rodem z dawnych epok. Im szybciej on powstanie – a więc z udziałem europejskich funduszy oraz istniejącego w paru krajach know how – tym lepiej.

Ćwiczenie z roztropności

Innym płotem – mentalnym, trudniejszym do postawienia i utrzymania – jest konsensus wszystkich sił politycznych (a zwłaszcza polityków mających autorytet w pewnych segmentach społecznych, np. Donalda Tuska po stronie opozycji), że więcej ludzi wpuścić nie można, choć na pewno się pojawią. Być może w znacznie mniejszej liczbie, jeśli rychło wprowadzone sankcje utrudnią Mińskowi przemytniczy proceder na dużą skalę, ale się pojawią. Musimy umieć znieść świadomość, że taka determinacja – także kosztem naszej dobrej samooceny, wbrew oczywistym ludzkim odruchom – jest warunkiem pokonania większego zła, uniknięcia jeszcze liczniejszych ofiar.

Ćwiczenie z roztropności politycznej mogłoby się bardzo przydać na niedaleką przyszłość: im bardziej Polska będzie stawać się celem, a nie tylko tranzytem dla uchodźców/ /migrantów, tym przybywać będzie trudnych decyzji, co z tymi ludźmi dalej robić (nawet jeśli nie będzie ich popędzał karabinem Łukaszenka czy Putin). Żaden z krajów Zachodu nie oferuje tu spójnej odpowiedzi – raczej różne warianty półśrodków i obłudnego odsuwania rozstrzygnięć na potem. ©℗

Tekst ukończono 15 listopada o godzinie 10.

Współpraca WOJCIECH PIĘCIAK

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2021