Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Naprzeciwko eleganckiego pubu w cieniu zrujnowanego domu odpoczywają cztery bezdomne psy. Kiedy siadam, żeby odpocząć, jeden z nich podchodzi leniwie i obwąchuje mi rękę. Balkon po drugiej stronie ulicy wygląda, jakby zaraz miał spaść przechodniom na głowy. Przez wybite szyby widać dziurawy, zarośnięty dach i fragment zagrzybionej ściany. Kilka domów dalej świeża kremowa elewacja odbija promienie słońca. Zegary w centrum miasta stoją, a każdy wskazuje inną godzinę. Powietrze przecinają dziesiątki przewodów, nie wiadomo dokąd i skąd poprowadzonych. Słupy na rogach ulic obwieszone są zwojami kabli. Wygląda to tak, jakby ktoś nie zmierzył miasta dokładnie lub postanowił zrobić zapasy. A może miasto się skurczyło? Może, chociaż w upale wszystko wokół robi się raczej większe i cięższe.
Dwumilionowego miasta nie sposób zwiedzić w trzy dni. Trzeba zaufać intuicji i przyjaźni. Ioana, poetka i tłumaczka, prowadzi nas do Narodowego Muzeum Sztuki, gdzie jest znakomita kolekcja ikon i dziewiętnastowiecznego rumuńskiego malarstwa. Zanim wejdziemy do pierwszej sali, zatrzymujemy się przy obrazach na korytarzu. Ioana tłumaczy nam, kogo przedstawiają. Naraz za plecami rozlega się zdenerwowany głos kierownika: nie wolno tu stać, mamy wejść do środka i zwiedzać po kolei. Nikomu nie przeszkadzamy, w muzeum jest jeszcze pustawo. Ale kierownik (czego właściwie?) nie ustępuje: jakże mógłby nie okazać tej cząstki władzy, którą jeszcze posiada? Ioana jest grzeczna, ale w końcu wybucha: "A ty co?! Jesteś Ceauşescu, że się tak rządzisz?". Celne uderzenie: mały Ceauşescu milknie i znika za drzwiami.
W cerkwi Zlătari na Calea Victoriei pod szkłem można oglądać dłoń i przedramię św. Cypriana, czarnoksiężnika z Antiochii nawróconego w III wieku przez św. Justynę. Szybę pokrywają ślady pocałunków. W każdej cerkwi jest tak samo: wchodzący całują obrazy i relikwie, jakby spotkali przyjaciół. Cyprian uważany jest za szczególnie skutecznego świętego, dlatego zaraz za mną ustawia się kolejka czekających. W oddalonej o kilka minut marszu cerkwi św. Jana Nowego kobiety myją podłogę i układają kwiaty. Zapach mydlin i lilii miesza się z wonią zaprawy; cerkiew jest właśnie odnawiana, w przednawie stoją rusztowania, po których wspina się dwóch młodych robotników. Ponieważ mieszkam w południowozachodniej części miasta, w drodze do centrum często mijam prawosławne świątynie. Wielu jadących w autobusie żegna się wtedy trzy razy, zdarza się nawet, że ktoś delikatnie przyklęknie.
Bukareszt to miasto kwiatów. Sklepy z kwiatami są na każdym ważniejszym przystanku, na rogach głównych ulic, przy wejściach do podziemnych przejść i metra. Rankiem wzdłuż ulic prowadzących do centrum posuwają się wolno beczkowozy, dostarczające wodę rosnącym tam stokrotkom. Moja gospodyni, Maria, ma w salonie róże, gladiole, lilie i nenufary. Salon ma trzy metry na trzy, bo to mieszkanie w bloku, chyba z początku lat siedemdziesiątych. Kwiaty i zieleń za oknem sprawiają, że w mieszkaniu powietrze pachnie jak w ogrodzie. Nie ma upału, wszystko jest lekkie, zielone i wesołe. Ceauşescu budował domy wielkie i szare. Ale naród, który go nie kochał, okrył je zielenią.
Tyle na razie, za tydzień kolejny odcinek.