Stracona okazja

Być może rok spędzony wBerkeley przyczynił się do zmiany światopoglądu Kołakowskiego. Porzucił on swoją marksistowską przeszłość iprzesunął się na prawo, podczas gdy ówczesny ruch studencki uległ radykalizacji iostro skręcił na lewo.

30.10.2007

Czyta się kilka minut

Jesienią 1971 r. przybyłem do Berkeley, aby objąć asystenturę na wydziale historii University of California. Kampusem wciąż wstrząsały protesty studenckie, których celem było zakończenie wojny w Wietnamie, poprawa sytuacji mniejszości etnicznych i podważenie tradycyjnych metod nauczania akademickiego. Pracownikom uniwersytetu nie było łatwo patrzeć na to przychylnym okiem, ponieważ w skład tego zróżnicowanego ruchu wchodzili też ludzie gotowi realizować swoje idealistyczne cele "wszelkimi niezbędnymi środkami", by posłużyć się groźnym językiem tamtych czasów. Na szczęście z upływem lat najbardziej nieprzejednani i destrukcyjni przywódcy ruchu utracili wpływy, którymi cieszyli się w gorączkowej atmosferze przełomu lat 60. i 70. Przez ten czas zdążyli jednak wyrządzić wiele szkód.

Zbędna biała wiedza

Ich działania doprowadziły m.in. do szybkiego odejścia wybitnego uczonego, którego roczny pobyt na wydziale filozoficznym (1968-69) wedle wszelkich relacji przedstawiał się katastrofalnie. W wywiadzie opublikowanym w 2005 r. przez amerykańskie czasopismo "Daedalus" Leszek Kołakowski wspomina te doświadczenia z nieskrywaną goryczą: "Tzw. ruch studencki uważałem za po prostu barbarzyński. Oczywiście zawsze i wszędzie są młodzi ignoranci, ale w Berkeley ich ignorancję podniesiono do rangi najgłębszej mądrości. Chcieli »zrewolucjonizować« uniwersytet w taki sposób, żeby nie musieli niczego się uczyć. Mieli najróżniejsze niepoważne propozycje, np. żeby studenci mianowali profesorów i egzaminowali innych studentów. Pamiętam ulotkę wydrukowaną przez ruch murzyński, w której można było przeczytać, że w bibliotekach nie ma nic oprócz »zbędnej białej wiedzy«".

Nie jest to miejsce na badanie czy obalanie tych zarzutów, będących uogólnieniami opartymi na kilku anegdotach. Szczerze mówiąc, trudno je uznać za wyważoną ocenę celów i osiągnięć ruchu studenckiego. Ujawniają natomiast gwałtowne rozejście się dwóch trajektorii politycznych: Kołakowski porzucił swoją marksistowską przeszłość i przesunął się na prawo, ruch studencki zaś uległ radykalizacji i ostro skręcił na lewo.

Swój wybuchowy charakter spotkanie to zawdzięczało również opublikowaniu przez Kołakowskiego rok przed przybyciem do Berkeley "Toward a Marxist Humanism", swojego pierwszego wyboru esejów po angielsku, który zrodził u studentów zupełnie inne oczekiwania. Oto przyjeżdża do nas elokwentny orędownik pewnego wariantu humanistycznego marksizmu, antykomunista, ale wciąż lewicowiec. Nie umiem powiedzieć, czy rok spędzony w Berkeley przyczynił się do zmiany światopoglądu Kołakowskiego, czy tylko przyspieszył rozpoczęty wcześniej proces. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że Kołakowski nie był już marksistą, kiedy wybrał mniej burzliwą atmosferę oksfordzkiego All Souls College, gdzie nie było nie tylko ruchu studenckiego, ale i studentów.

Zawiedziona publiczność chyba trochę zlekceważyła fakt, że ostatni esej ze wspomnianego wyboru nosił tytuł "Pochwała niekonsekwencji". Kołakowski zganił w nim pewność ideologów, którzy żądają zgodności życia i ideałów, i opowiedział się za elastycznością przekonań i tolerowaniem ambiwalencji jako akceptowalnymi reakcjami na sprzeczne wymogi świata, który nie chce być spójny.

Wielu spośród jego krytyków chciało, aby jednoznacznie zaangażował się po którejś stronie, lecz on nie chciał już tego robić. Z kolei Kołakowski nie do końca zrozumiał, że członkowie ruchu studenckiego w większości nie byli raczkującymi autorytarnymi "kapłanami", by posłużyć się jego słynną dychotomią, lecz krytycznymi "błaznami", którym raczej nie groziło, że staną się doktrynerskimi aparatczykami, dobrze znanymi Kołakowskiemu z czasów młodości w komunistycznej Polsce.

Bóg, który zawiódł

Nie wiem, czy Kołakowski czułby się w Berkeley lepiej i zostałby dłużej, gdyby zjawił się tutaj w spokojniejszym okresie, ale wiem, że jego wyjazd wiele osób przyjęło ze smutkiem, zwłaszcza takich jak ja, usiłujących oddzielić w marksizmie elementy wartościowe od wątpliwych. Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że obie strony czerpały ogromne korzyści z obecności w Berkeley innego antykomunistycznego emigranta i giganta XX-wiecznej myśli polskiej Czesława Miłosza, związanego z uczelnią od 1961 r. Aż żal pomyśleć, jak płodna intelektualnie mogłaby okazać się ich wspólna obecność na Uniwersytecie Kalifornijskim.

Na szczęście miałem jeszcze jedną okazję spotkać się z Kołakowskim. W latach 1974-75 przebywałem na urlopie naukowym w oksfordzkim St. Anthony's College i uczęszczałem na seminaria o Marksie i Heglu prowadzone przez Kołakowskiego wraz ze Zbigniewem Pełczyńskim, innym wybitnym uczonym polskiego pochodzenia.

Kilkakrotnie rozmawiałem z nim na temat pisanej przeze mnie wówczas historii zachodniego marksizmu, w której skupiałem się na pojęciu totalności. Moja książka uzupełniała się z przekrojowymi, aczkolwiek trochę zbyt emocjonalnymi i tendencyjnymi "Głównymi nurtami marksizmu", opublikowanymi przez Kołakowskiego kilka lat później. Miałem również sposobność wysłuchać gorącej debaty między wybitnym historykiem brytyjskim E. P. Thompsonem i Kołakowskim, poprzedzonej publikacją "Listu otwartego do Leszka Kołakowskiego" tego pierwszego i repliki adresata, ironicznie zatytułowanej "Moje słuszne poglądy na wszystko". Thompson wciąż próbował przeciągnąć Kołakowskiego na stronę humanistycznego socjalizmu, ale pod koniec wieczoru stało się dla wszystkich oczywiste, że jego wysiłki spełzną na niczym. Komunizm był już wtedy dla Kołakowskiego "Bogiem, który zawiódł".

Jednoznacznie negatywny był również stosunek Kołakowskiego do Szkoły Frankfurckiej, której poświęciłem swoją pierwszą książkę. Co ciekawe, w 1970 r. Jürgen Habermas zaproponował Kołakowskiemu objęcie katedry filozofii we Frankfurcie po zmarłym Theodorze Adorno. Studenci stanowczo się temu jednak sprzeciwili, bo znali jego wypowiedzi na temat ruchu studenckiego w Berkeley, i sprawa upadła. W ostatnim tomie "Głównych nurtów marksizmu" Kołakowski podsumowuje Szkołę Frankfurcką krótko i lekceważąco: "Oferowała najwyżej nostalgię za przedkapitalistyczną kulturą elitarną. Powtarzając mglistą ideę globalnego wyjścia poza istniejącą cywilizację, usprawiedliwiała protest bezmyślny i niszczycielski".

Tego rodzaju uproszczone oceny nie wytrzymały próby czasu i w następnych latach powstawały coraz subtelniejsze i bardziej twórcze analizy dorobku Szkoły Frankfurckiej. Prawdę rzekłszy, po wyjeździe z Berkeley Kołakowski nie odgrywał w amerykańskim życiu intelektualnym takiej roli, jakiej można by się spodziewać, mimo że opublikował kilka zbiorów esejów po angielsku i przez wiele lat był członkiem Committee of Social Thought przy University of Chicago. Przyznanie mu przez Bibliotekę Kongresu pierwszej Nagrody im. Johna F. Klugego w 2003 r. wielu komentatorów odebrało jako polityczny gest konserwatywnej administracji w Waszyngtonie, która chciała go uhonorować jako antykomunistę, a nie jako wybitnego filozofa. Z całą pewnością można powiedzieć, że byłby w USA postacią bardziej wpływową, gdyby roczny pobyt w Berkeley nie przeistoczył go w archetypowego marksistowskiego apostatę, który niestrudzenie wytyka usterki marksizmu.

Gdyby zacisnął zęby

Nie chcę przez to powiedzieć, że marksizm, humanistyczny czy inny, nie ma usterek godnych wytknięcia, bowiem byłaby to teza absurdalna. Kołakowski zużywając całą energię na krytykowanie marksizmu, nie podjął bardziej konstruktywnej analizy kwestii podnoszonych (prawda, że często w sposób nieudolny i skrajny) przez ruch studencki. Niezależnie od tego, czy jakiś samozwańczy rzecznik mniejszości odrzucił "zbędną białą wiedzę" zawartą w uniwersyteckiej bibliotece, teza, że wiedza i władza mogą ze sobą współpracować przeciwko pozbawionym władzy, nie jest tak niedorzeczna, jak się mogło wydawać zaszokowanemu emigrantowi. Całkowitą bzdurą nie jest również pomysł, by studenci uczyli się nawzajem bez kurateli uczonych profesorów. Również poza hierarchiczną strukturą sali lekcyjnej można pobierać cenne nauki.

Jeśli o Kołakowskim pisze się dzisiaj w Ameryce z podziwem, jak to uczynił w ubiegłym roku Tony Judt na łamach "The New York Review of Books", to jako o człowieku, który krytykował marksistowskich oszołomów pokroju E.P. Thompsona i historia przyznała mu rację, nie zaś jako o wnikliwym komentatorze innych aktualnych kwestii.

Może są to z mojej strony tylko czcze fantazje, ale nie umiem nie zadać sobie pytania, co by było, gdyby Kołakowski zacisnął zęby i zaangażował się na dłużej w życie intelektualne wielkiego publicznego uniwersytetu ze zróżnicowaną społecznością studencką, uczelni, która wyszła z zawirowań lat 60. wzmocniona, a nie osłabiona. Nie umiem też myśleć bez żalu o tej straconej okazji, bo z pewnością krytyczna inteligencja i ogromna erudycja Leszka Kołakowskiego ogromnie by się nam przydała.

Przeł. Tomasz Bieroń

MARTIN JAY (ur. 1944) jest profesorem historii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Doktoryzował się na Harvardzie na podstawie pracy "The Dialectical Imagination" poświęconej losom Szkoły Frankfurckiej. W kolejnych książkach koncentrował się na opisie przemian dziedzictwa "teorii krytycznej" ("Marxism and Totality: The Adventures of a Concept from Lukács to Habermas") oraz monograficznych studiach dotyczących konkretnych myślicieli (Adorno). Zainteresowania ponowoczesnymi językami w filozofii zaowocowały monumentalną historią krytyczną pojęcia "władzy wzroku" w XX-wiecznej filozofii francuskiej ("Downcast Eyes: The Denigration of Vision in Twentieth-Century French Thought"). Ostatnią książkę poświęcił metamorfozom pojęcia doświadczenia od Platona do Deleuza ("Songs of Experience: Modern American and European Variations on a Universal Theme", niebawem ukaże się przekład polski). Obecnie przygotowuje książkę zajmującą się problemem kłamstwa w polityce. Rozmowę z nim publikowaliśmy .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2007