Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Emeryci to grupa ważna, bo jest ich blisko 10 mln (świadczenia z Funduszy Ubezpieczeń Społecznych otrzymuje 7,2 mln osób, a ponad dwa miliony z Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego). Do tej pory ich świadczenia zachowywały względnie stałą wartość realną, bowiem podwyższa się je wraz ze wzrostem cen. Do 2004 r. była to waloryzacja coroczna, ale przy spadającej inflacji prowadziło to do paradoksalnej sytuacji, w której podwyżki były kilkuzłotowe (a o każdej ZUS musiał powiadomić listem poleconym, kosztującym obecnie 3 złote 55 groszy). Dlatego postanowiono, że emerytury zwiększane będą wtedy, gdy wzrost cen przekroczy 5 proc., jednak nie rzadziej niż raz na trzy lata. Stąd w tym roku, ponieważ zeszłoroczna inflacja wyniosła tylko jeden procent, waloryzacji nie było, ale emeryci najbiedniejsi otrzymali jednorazowe dodatki wynoszące do 420 złotych.
Sytuacja, kiedy dochody są zagwarantowane i dodatkowo dość często waloryzowane, stawia polskich emerytów w podwójnie uprzywilejowanej sytuacji. Po pierwsze, są najbogatszą grupą społeczną w Polsce. Z badań GUS wynika, że przeciętny dochód na osobę w rodzinach emeryckich wynosił 884 złotych, podczas gdy w rodzinach pracowniczych 770 złotych, a w rodzinach rolniczych 606 złotych (o bezrobotnych już nie wspominając). Po drugie, przeciętna emerytura wynosi w Polsce aktualnie 1335 złotych, co stanowi 55 proc. średniego wynagrodzenia (2447 złotych) i jest to jeden z najwyższych w świecie tzw. wskaźników zastąpienia. Oczywiście wyższy wskaźnik nie oznacza wyższej kwoty świadczenia niż w najbogatszych krajach europejskich (ale płace w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Francji też są znacząco wyższe). W porównaniu jednak z Czechami, Słowacją czy Węgrami, gdzie wskaźnik zastąpienia wynosi ok. 45 proc., emeryci polscy są - także licząc kwotowo - znacznie bogatsi.
W tej sytuacji bardzo poważnie trzeba się zastanowić, czy zwiększanie wysokości emerytur jest najpilniejszym zadaniem polityki społecznej. Zwłaszcza że nawet bardzo niewielkie ekstrapodwyżki pomnożone przez dziesięć milionów świadczeniobiorców przekładają się na kolosalne wydatki budżetowe (budżetowe, bowiem składka napływająca do ZUS-u nie wystarcza na sfinansowanie wypłat i ZUS musi być zasilany 30-miliardową dotacją z budżetu). Prosty rachunek pokazuje, że miesięczna podwyżka w wysokości zaledwie 8 złotych zwiększa wydatki o okrągły miliard.
Rachunek ekonomiczny na ogół nie pokrywa się jednak z rachunkiem politycznym. W 2009 r. (a może wcześniej) będą wybory i trzeba, by emeryci otrzymali odczuwalną podwyżkę, bo wtedy istnieje szansa, że z wdzięczności zagłosują na obecnie rządzącą partię. Dlatego premier Jarosław Kaczyński nakazał, by od przyszłego roku powrócić do corocznej waloryzacji emerytur, wprowadzając dodatkowo mechanizm stałego ich zwiększania. Od przyszłego roku emerytury będą bowiem podwyższane nie tylko o równowartość wzrostu kosztów utrzymania, ale też o 20 proc. przeciętnego wzrostu płac. Dla budżetu oznaczać to będzie dodatkowy koszt w wysokości 5,7 mld złotych, a w roku wyborczym będzie to już 9 mld złotych. I te pieniądze, oświadczył premier, muszą się znaleźć, a znana z liberalnych poglądów wicepremier Zyta Gilowska dodała: "będziemy pluć krwią, ale damy" ("damy" - my, to znaczy kto?).
Jeżeli za tę kwotę uda się PiS-owi "kupić" głosy emerytów, wyjdzie po około 100 złotych za głos. Dla rządu może to niedużo, przeciętny podatnik będzie jednak musiał, płacąc podatek dochodowy, dołożyć na ten szlachetny cel rocznie ok. 450 złotych. Nie jest to co prawda aż tyle, by broczyć krwią, ale przy płaceniu podatków zmianę tę odczuje.