Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„X sięgnął dna!” – oznajmił na Facebooku pewien skądinąd deklaratywnie bardzo życzliwy światu człowiek, którego posty poświęcone rozmaitym subtelnościom tzw. kultury wysokiej zdarza mi się niekiedy czytywać. Ów X (nie o personalia w tym felietonie mi chodzi, a o specyficzny niepersonalny mechanizm, utajam więc je wszystkie, od początku do końca) to znany dziennikarz związany zawodowo i towarzysko z jedną ze stron politycznego sporu, aczkolwiek daleki od myślenia zawsze unisono ze swoim środowiskiem. Wzmiankowane „sięgnięcie dna” polegać miało na jakimś rzekomo urągającym wszelkim kanonom obyczajności i moralności zachowaniu podczas rozmowy z politykiem z tej samej, generalnie rzecz biorąc, strony politycznej barykady. Zasiadając do wysłuchania tej rozmowy, spodziewałem się – na podstawie facebookowych afektów – że dziennikarz się tam co najmniej awanturował, sięgał po argumenty poniżej standardu albo też przystępował co i rusz do jakichś impetycznych ataków na swojego rozmówcę. Okazało się jednak, że owszem, wydarzały się tam impetyczne ataki, popisy arogancji i niewybredne odzywki, ale akurat nie po stronie wywiadującego dziennikarza, lecz… wywiadowanego polityka. Co zatem wywołało taką falę oburzenia? Cóż, rozmowa nie polegała po prostu na przytakiwaniu i współdzieleniu z politykiem emocji oraz obiegowych rozpoznań charakterystycznych dla reprezentowanego przezeń obozu, lecz na inteligentnej, a stanowczej konfrontacji. To najwyraźniej wystarczyło.
Weźmy inną podobną historię, tym razem związaną z pewnym rozległym i nieoczywistym esejem poświęconym jednej z ważnych polskich postaci życia publicznego, która – jak wszystkie ważne polskie postacie życia publicznego – jest przez jednych ślepo nienawidzona, przez innych natomiast ślepo kochana. Autor eseju wykonał znaczny wysiłek, próbując przekroczyć ten prosty dualizm, i nakreślił portret swojego bohatera zdecydowanie bardziej niż ta zero-jedynkowa matryca zniuansowany. Pokazał więc – z przekonującym efektem zarówno literackim, jak i psychologicznym – że mamy tu do czynienia z osobowością, którą wszyscy usiłują wtłoczyć w jakiś gorset, tymczasem ona do żadnych gorsetów nie pasuje, ciągle z każdego się uwalnia i w ogóle nie da się jej w taki prosty sposób zdefiniować. „Fatalny tytuł, tekst niedobry” – skonstatował na Facebooku jeden z wielbicieli bohatera, rozwijając potem myśl mniej więcej w tym kierunku, że zamiast oddać sprawiedliwość wielkości człowieka, tekst zanadto meandruje po rewirach charakterologicznych i koncentruje się na kwestiach zaniedbywalnych. Pod postem z tą konstatacją zaroiło się od razu od komentarzy, których autorki i autorzy już w sposób znacznie mniej powściągliwy wyrażali swoje, delikatnie mówiąc, rozczarowanie.
Dlaczego przytaczam te sytuacje, wydawałoby się mało znaczące, bo rozgrywające się w przestrzeni wirtualnych, społecznościowych deliberacji? Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że społecznościowe deliberacje odzwierciedlają dzisiaj istotne kulturowe procesy czy może raczej uwidoczniają je w powiększeniu niczym mikroskop o wydatnej mocy. Po drugie natomiast dlatego, że oba te posty – a także to, co się pod nimi zadziało – obrazują zjawisko bardzo rozpowszechnione, bez mała wszędobylskie, a mianowicie: lęk przed dysonansem.
Przyglądając się i przysłuchując rozmaitym rozmowom, dyskusjom, reakcjom, wymianom i komentarzom, w mediach społecznościowych i nie tylko, odnoszę wrażenie, że od tekstów czy też innych form narracyjnych nie oczekuje się już dziś, że będą intelektualnie pobudzające i prowokujące. A to znaczy, że będą wytrącać z powziętych wcześniej przekonań, kierować na jakieś inne intelektualne czy światopoglądowe szlaki niż te codziennie wciąż na nowo przemierzane. Słowem, nie oczekuje się dzisiaj od tekstów oraz innych form narracyjnych dysonansu. Przeciwnie, od dysonansu, różnicy zdań, niezgodności przekonań chce się być jak najdalej, a oczekuje się raczej, że inni będą przede wszystkim już posiadane przez nas poglądy potwierdzać. Kto więc ich nie potwierdza, lecz podważa – wystawia się na miażdżącą krytykę.
A przecież to właśnie dysonans – nieoczywistość, kontradykcja, zakłócenie ustalonego obrazu świata, wyzwanie rzucone rozmaitym naszym pewnościom, oczywistościom i zadowoleniom – był od zawsze warunkiem sine qua non krytycznego myślenia. Gdzie nie ma dysonansu czy raczej gdzie nie traktuje się dysonansu jako szansy, a w każdym razie jako czegoś, co może otworzyć nowe perspektywy – poza tym zaś po prostu obrazuje różnorodność świata oraz poglądów, jakie można na jego temat mieć – otóż gdzie nie ma dysonansu, tam prędzej czy później zaczyna panować kostyczny dogmatyzm.
I właśnie dlatego ten wszechobecny lęk przed dysonansem wydaje mi się jednym z najpoważniejszych współczesnych problemów, których niestety zbyt często nie dostrzegamy. Dlatego między innymi nie dostrzegamy, że dysonans, jaki mogłoby to wywołać, różnymi sposobami – na przykład op isanymi powyżej – natychmiast efektywnie redukujemy.©