Stan świadomości

Oto Harrison w stanie Arkansas: dwanaście i pół tysiąca mieszkańców plus prawie setka kościołów. Oraz Partia Rycerzy, czyli Ku Klux Klan XXI wieku.

30.08.2015

Czyta się kilka minut

W drodze na demonstrację: członkowie Ku Klux Klanu w Memphis (Tennessee), marzec 2013 r. / Fot. Jim Web / PROFIMEDIA / CORBIS
W drodze na demonstrację: członkowie Ku Klux Klanu w Memphis (Tennessee), marzec 2013 r. / Fot. Jim Web / PROFIMEDIA / CORBIS

Polskich księży, którzy narzekają, że kult konsumpcji odciąga ludzi od Boga, należy przywieźć na wycieczkę do Ameryki. Najlepiej prosto do Pasa Biblijnego [regionu na południu USA kiedyś wchodzącego w skład Konfederacji – red.]. Choćby do Harrison w stanie Arkansas. Niech sobie popatrzą, jak pięknie można konsumować i czcić Pana równocześnie.


Kiedy po wojnie secesyjnej stany Konfederacji musiały podporządkować się rządom Unii, przestrzenią wolności pozostały Kościoły. Powstawało ich coraz więcej i więcej, głównie ewangelikalnych, pielęgnowały mit Przegranej Sprawy i na wspak nowoczesnym nurtom płynącym z Północy promowały tradycyjny styl życia oraz dosłowne czytanie Biblii.

Co nie znaczy, że ktokolwiek tu zapomniał, jak się liczy dolary.

Jezus z reklamy

W 1925 r. Bruce Barton, spec od reklamy, opublikował bestseller „The Man Nobody Knows” (Człowiek, którego nikt nie zna), gdzie przedstawił Chrystusa jako doskonałego przedsiębiorcę, który zwerbował dwunastu ludzi i uczynił z nich grupę sprzedaży, z czasem podbijającą świat. Odtąd nikt się w USA nie obraża, gdy o kościele mówi się jako o przedsiębiorstwie, a dobrym pastorem nazywa się takiego, który potrafi znaleźć fundusze na jego utrzymanie. Już w XIX w., by ściągnąć wiernych na nabożeństwo, pastorzy rozdawali ulotki, w XX w. kościoły używały neonów, zanim na ten pomysł wpadli handlowcy. Gdy tylko pojawiło się radio, już wskoczyli do niego ewangeliści, a od lat 50. XX w. stale wykorzystują do kazań telewizję. Dzisiaj dodatkowo obowiązkowy jest internet i billboardy. W miasteczku, gdzie mieszka zaledwie dwanaście i pół tysiąca osób, jest siedemdziesiąt kościołów, a billboardy przy szosie po równo reklamują dobra materialne i Boga. „Walmart – oszczędzaj, żyj lepiej”, a poniżej „Pan moją opoką” (kościół taki i taki, adres taki i taki), „Obiad lepiej smakuje z południowym akcentem” i „Kochaj bliźniego swego”. A tuż przy wjeździe na parking przed centrum handlowym, na wieży, góruje mój ulubiony zestaw: ogromny slogan „Jezus jest moim Panem”, a pod nim zdjęcie kilkupiętrowego hamburgera z podpisem „Wszystko inne wydaje się maleńkie”.


Chcesz kupić pamiątkę z Harrison? Do wyboru masz gadżety z cytatami z Biblii: breloczki, podkładki pod talerz, fartuchy, zakładki, poduszki, piórniki, magnesy na lodówkę, kubki, wałki do ciast, ręczniki... Słowo Boże jest z tobą, gdy jesz, uczysz się, myjesz, śpisz lub jedziesz samochodem.

Pastorów sytuacje zabawne

Otwieram weekendowe wydanie „Harrison Daily Times”, które kupiłam pierwszego wieczoru. Gazeta ukazuje się nieprzerwanie od 1876 r., czyli od początku istnienia miasta, i ma nakład siedmiu tysięcy egzemplarzy. Znajduję krytyczny artykuł o tym, że Barack Obama próbuje ograniczyć obywatelom dostęp do broni. I to właściwie wszystko, jeśli chodzi o wiadomości ze świata. Przeglądam edytorial „Możesz uznać, że zwariowaliśmy, ale kochamy grillowanie w Arkansas” oraz uważnie czytam felieton Donny Braymer z cyklu „Okiem żony pastora”. Kto by odłożył gazetę po przeczytaniu pierwszego zdania: „Czy wiecie, że pastorom zdarzają się strasznie zabawne sytuacje? Naprawdę!”?
Otóż pewnemu zaprzyjaźnionemu z panią Braymer pastorowi podczas udzielania chrztu w rzece przytrafiła się na przykład taka historia. Wierni ugrzęźli w błotnistym, urwistym brzegu rzeki i zaczęli zsuwać się do wody. Gdy jednak pastor zaintonował pieśń „Zgromadźmy się nad rzeką”, wszyscy cudownie się wykaraskali. Jeszcze zabawniej, a nawet pikantnie robi się, gdy ludzie zakładają do chrztu tradycyjne luźne szaty. Kiedy kładą się na wodzie, ich przyodziewek nieskromnie unosi się na falach, powodując, że biedny pastor nie wie, gdzie podziać oczy. „Dlatego mój mąż – pisze pani Braymer – do chrztu zaleca kombinezony jednoczęściowe, a sam wkłada wysokie kalosze typu wodery. Niestety, kiedy ludzie w uniesieniu rzucają się w odmęty rzeki, woda potrafi przelać się nawet przez najwyższe cholewy butów wielebnego. Powinniście wtedy zobaczyć jego minę!”.


Z rubryki „Zdarzyło się w tym tygodniu” dowiaduję się, że obchodzimy właśnie 161. rocznicę opublikowania przez mormonów doktryny o „niebiańskim małżeństwie”, popularnie zwanym poligamią. Poniżej jest żart rysunkowy: Noe patrzy z przerażeniem na dziurki, przez które wlewa się do arki woda, i mówi do tygrysa: „Może jednak nie trzeba było zabierać termitów?”. Wypełniam test ze znajomości Biblii. Tak mi się zaczyna podobać ten dziennik, że otwieram sobie w laptopie wydanie online i odpowiadam na sondaż: „Jak ważny dla szkoły w Harrison byłby duży obiekt sportowy?”. „a) Bardzo ważny. Powinniśmy organizować turnieje sportowe, żeby zarobić więcej pieniędzy. b) Ważny. Sport jest istotną częścią edukacji. c) W miarę ważny. Miło jest móc pozwolić sobie na innowacje. d) W ogóle nie jest ważny”.
54 proc. respondentów wybrało odpowiedź „d”.

Piknik białych

Jeżdżąc codziennie z Harrison do Zinc, nadal jednak prawie nie widzę ludzi.


Żeby wtargnąć jakoś w tę wspólnotę widmo, wybieram się na niedzielny festyn na skwerze przed budynkiem sądu. Jadę rzecz jasna samochodem i na zapas martwię się, że nie będzie gdzie zaparkować. Zupełnie niepotrzebnie. Z parkowaniem nie ma problemu. Jak to jest możliwe w mieście, gdzie wszyscy są zmotoryzowani? W starej dzielnicy zachowało się trochę chodników, ale na nich też pustki. Czy to dlatego, że nie ma przy nich sklepów? Czy też dlatego, że nie ma przechodniów, nie ma i sklepów? Przepraszam, są dwa sklepy ze starzyzną. Kręcą się w nich podekscytowane starsze pary przetrząsające półki z obrożami dla psów i niemodną biżuterią.


Na festynie więcej jest sprzedających niż kupujących. Ludzie chodzą parami. Kobieta plus mężczyzna lub kobieta plus wózek dziecięcy. Człowiekowi bez rodziny musi być tutaj bardzo smutno. Przeglądam lokalne rękodzieło – bransoletki z krzyżami, pudełka z wypalonymi cytatami z Biblii, miód, powidła. Nic oryginalnego. Z altanki przygrywa zespół country. Wokalistka ma niewiarygodnie słodki głos. Kiedy podchodzę bliżej, okazuje się damą po siedemdziesiątce.
Resztę popołudnia spędzam leżąc na trawie, słuchając jej koncertu i przypatrując się drepczącym wokół parom w nadziei, że zobaczę kogoś o ciemnej skórze.

Burmistrz się przyzwyczaja

Na czele Harrison stoi człowiek należący do zupełnie innej kultury. Burmistrz Jeff Crockett jest katolikiem i przyjechał z Chicago, bo odziedziczył tu dom po dziadku. To za jego kadencji w hrabstwie Boone zaczęto po dłuższej przerwie sprzedawać alkohol. Burmistrz jest za tym, żeby zlikwidować „suche hrabstwa” w całym stanie Arkansas, bo inaczej ludzie będą nadal jeździli po zapasy whisky do Missouri. Nie ukrywa, że chciałby ożywić gospodarkę, ściągając do miasteczka imigrantów. Próbuje promować w mieście zdrowy tryb życia i wybudował kilka ścieżek rowerowych. A na swojej osi czasu na Facebooku zamiast cytatów z Biblii zamieszcza myśli Paula Coelho.


Na stronie stormfront.org Billy Roper [jeden z najbardziej aktywnych ekstremistów amerykańskich, zwolennik segregacji rasowej – red.] pisze o Crocketcie jako przybyszu z Północy: „Nasz »antybiały« burmistrz Jeff CARPET-BAGGER [obraźliwe określenie Jankesa – red.] Crockett”.


– Jak się panu żyje w Pasie Biblijnym? – pytam burmistrza, kiedy przyjmuje mnie w swoim gabinecie w ratuszu, w którym poza nim i asystentką nie natykam się na żywą duszę.


– Och, Bible Belt, Bible Belt... – uśmiecha się niby z rozmarzeniem. – Bible Belt to nie miejsce, to stan świadomości, który jeszcze nie tak dawno był mi zupełnie obcy, ale do którego się stopniowo przyzwyczajam. To styl życia polegający na tym, że całe życie towarzyskie i cały wolny czas koncentruje się wokół Boga. Ludzie kontaktują się z sąsiadami przede wszystkim w kościele podczas nabożeństw. Czyli dwa razy w tygodniu. W środy i w niedziele.


Pytam, po co w mieście, które nie ma nawet trzynastu tysięcy mieszkańców, jest aż siedemdziesiąt kościołów, bo tyle naliczyłam na stronie w „Harrison Daily Times”, ale pan Crockett uściśla, że te, które się ogłaszają, to tylko część, i że w sumie kościołów jest na pewno setka.


– Ale po co tyle? W gazecie było ze trzydzieści kościołów baptystów, z dziesięć prezbiteriańskich, a jeszcze są: zielonoświątkowcy, metodyści... Nie wystarczyłoby im po jednym?


– Kościołów musi być dużo, bo jeśli się komuś nie podoba w jednym, to przechodzi do drugiego – odpowiada burmistrz bez cienia ironii. – Komuś nie podoba się, że jeden pastor krytykuje seks przedmałżeński, więc idzie do bardziej liberalnego. Komuś jest nie w smak, że pastor zbyt ostro krytykuje picie alkoholu. Inny zezwala na alkohol, a nie powinien. Są pastorzy, którzy wpuszczają do kościołów osoby homoseksualne, to może być punkt zapalny. Taki pastor musi się liczyć z tym, że część wiernych mu odpłynie. Są też kościoły związane z pewnymi grupami zawodowymi, można powiedzieć. Na przykład baptystyczny kościół kowbojów z Crooked Creek. To mężczyźni, którzy występują na rodeo. Ich pastor, z tego, co wiem, mówi w kazaniach o tym, że należy ogólnie być dobrym, bez wdawania się w szczegóły.


– Dom towarowy z kościołami?
– Tak właśnie. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
– A oprócz szerokiego wyboru kościołów? Czym pan zachęca ludzi, żeby tu zamieszkali?
– Och, niskie podatki, niskie ceny. Dobry klimat. W tym roku trochę może zbyt długo dokuczają upały, ale za to w zimie jest mało śniegu. Mamy piękną rzekę, góry. Cisza, spokój, to wspaniałe miejsce, żeby wychowywać dzieci, żeby odpoczywać. No i mnóstwo miejsc pracy. Zakłady tylko czekają na chętnych... – burmistrz zawiesza głos, dalszy ciąg mam sobie sama dopowiedzieć.


– A chętnych brak. Tak?
– Nie tyle brak chętnych do pracy, ile brak chętnych, żeby tu mieszkać. Tym, co odstrasza jednych mieszkańców, jest to samo, co przyciąga innych – odpowiada dyplomatycznie.

– Ku Klux Klan? – zgaduję, a burmistrz przytakująco przymyka powieki.
– Najogólniej rzecz ujmując – dodaje po chwili wahania.

Jeszcze nie folklor

Według słów burmistrza Ku Klux Klan odstrasza nie tylko Afroamerykanów i imigrantów z Ameryki Środkowej, ale również obywateli białych. Mimo że partia pastora Thomasa Robba [Rycerze Ku Klux Klanu lub inaczej Partia Rycerzy, The Knights Party – red.] jest tak spokojna, a jej działalność dla miasteczka prawie nieodczuwalna. Choć Robb mieszka w Zinc, dwadzieścia kilometrów od centrum, administracyjnie to ciągle jest Harrison. Na wszystkich stronach internetowych The Knights Party Harrison wyświetla się jako jego siedziba. A na hasło „Klan” ludziom od razu stają przed oczami przerażające obrazy.


– Niedawno przyjechała do nas pewna młoda para z dziećmi – mówi burmistrz Crockett. – Mężczyzna dostał dobrą posadę w jednej z naszych firm. Już mieli kupować dom, już zapisali dzieci do naszej szkoły, gdy raptem jego żona znalazła w internecie informację o Ku Klux Klanie. Powiedziała: „Ja tu nie będę mieszkać”.


– Zrezygnowali z pracy?
– Z pracy nie. Ale dom kupili ostatecznie w stanie Missouri. On dojeżdża codziennie dwadzieścia mil. Podatki płaci w Missouri, jego dzieci tam chodzą do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne. To wielka strata dla naszej wspólnoty.
– Co można zrobić?
– Nic nie można zrobić. Thomas Robb przestrzega prawa, jest spokojnym obywatelem.
– Zna go pan osobiście?
– Mówimy sobie „dzień dobry”.


Ciekawi mnie, czy tej wady miasteczka nie dałoby się sprytnie przekuć w zaletę. Czy Klan nie mógłby być atrakcją przyciągającą turystów? Może ściągaliby, żeby zobaczyć ognisty krzyż? Ale burmistrz studzi moje poczucie humoru. Nie, nie. Nie przypomina sobie, żeby ktoś kiedyś deklarował chęć obejrzenia płonącego krzyża. Ameryka nie jest jeszcze na takim etapie, żeby traktować Ku Klux Klan jak folklor.


– Czy to możliwe, że w mieście nie ma w ogóle osób innych ras? – pytam więc na koniec.
– Ależ skąd! – słyszę w odpowiedzi. – Nie znam ich osobiście, ale wiem, że są... Wprowadzili się tutaj stosunkowo niedawno. O Klanie pewnie zwyczajnie nie słyszeli. A kiedy już usłyszeli, byli zadomowieni i wiedzieli, że Klan nie ma tutaj nic do gadania. Więc po co mieliby się wyprowadzać? Prawdopodobnie to ludzie, którzy rzadko zaglądają do internetu. I najprawdopodobniej spoza USA.

Piętno

Po wyjściu od burmistrza zachodzę obok do Muzeum Hrabstwa Boone. Podchodzę do kasy, którą obsługuje pani o imieniu Vanessa, jak wynika z plakietki. Bilet kosztuje dwa dolary. Podaję banknot pięciodolarowy i tu mamy kłopot: w kasie brak drobnych. Lecz zanim zdążymy choćby zacząć się zastanawiać, co zrobić, pomiędzy nami na ladzie pojawiają się dwa banknoty jednodolarowe. Wyjął je z portfela starszy mężczyzna, który przed chwilą rozmawiał z panią Vanessą. Ona bez mrugnięcia okiem wkłada jego pieniądze do kasy i podaje mi bilet. Dżentelmen uchyla w moją stronę kapelusz i wychodzi. Wołam spóźnione „Thank you, sir” i kieruję zdziwiony wzrok na panią Vanessę.
– Po prostu zapłacił za panią. Nie ma o czym mówić – śmieje się, widząc moją minę. – Co panią sprowadza do naszego muzeum?


Kiedy mówię, że Ku Klux Klan, unosi dłonie do głowy, jakby nagle poczuła w niej rwący ból.
– Mój Boże! To przekleństwo tego miasta. Musimy żyć z tym piętnem. Niedawno kręcili o nas film dokumentalny. Przedstawiono nas jako Klan Town. Wyobraża pani sobie, jak my się czujemy? Tutaj mieszkają tacy dobrzy ludzie, ale dla innych zawsze już będziemy rasistami. Mój syn studiuje w Little Rock. Niedawno urządził u nas w domu imprezę urodzinową, zaprosił gości. Jego czarny przyjaciel, kiedy dowiedział się, gdzie ma się odbyć impreza, powiedział, że nie przyjedzie. Po prostu.


– Co miałoby mu tu grozić?
Nie wiadomo dlaczego, pani Vanessa zniża nagle głos do szeptu:
– Powiedział: „Moja noga nie postanie w Harrison”.
Ale zaraz wzdycha nerwowo i trochę zmieniając temat, dodaje: – Tak strasznie było mi żal syna, miał zepsute urodziny.
– Thomas Robb musi być bardzo sławnym człowiekiem – zauważam, ale pani Vanessa już odwraca wzrok, już przegląda jakieś papiery, a za chwilę prosi, żebym nie podawała w tym, co napiszę, jej personaliów. Prośba, z którą jeszcze nigdy nie zetknęłam się w USA. Ale rzecz jasna ją spełniam, Vanessa to imię zmienione. ©

Tekst jest fragmentem książki Katarzyny Surmiak-Domańskiej „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość”, która ukaże się 9 września nakładem Wydawnictwa Czarne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2015