Sprzedawcy marzeń

„Mój ojciec dwa razy przeprawiał się przez ocean, żebym został zakonnikiem” – mówił najsłynniejszy święty XX wieku. Mylił się i co do liczby przepraw, i co do ich motywów.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

Dzielnica włoska w Nowym Jorku (Mulberry Street), ok. 1900 r. / BIBLIOTEKA KONGRESU USA
Dzielnica włoska w Nowym Jorku (Mulberry Street), ok. 1900 r. / BIBLIOTEKA KONGRESU USA

Statek s/s „Berlin”, zbudowany w stoczni A.G. Waser w Bremie w 1908 r., miał cztery silniki, podwójną śrubę, dwa kominy i dwa maszty. Rozwijał zawrotną jak na tamte czasy prędkość 17 węzłów i mógł pokonać ocean w dziesięć dni. Do tej pory podróż z Neapolu do Nowego Jorku trwała prawie miesiąc.

W trzeciej klasie, na dolnym pokładzie, obok hałasującej dzień i noc maszynowni, gnieździło się 2,7 tys. pasażerów, podzielonych według płci. Jedni wyjeżdżali na zawsze, często z rodzinami, czasem od rodziny uciekając; drudzy – na rok, dwa, by potem z zarobionymi pieniędzmi wrócić do swoich. Jeszcze inni – zwani golondrinas (jaskółki) – po zakończeniu prac polowych we Włoszech wypływali do Ameryki Południowej, by zdążyć na nowy sezon, po czym, z początkiem europejskiej wiosny, wracali do swoich gospodarstw.

Przedstawiciele kompanii morskich dzień w dzień przemierzali miasta i wioski, sprzedając ludziom marzenia. Bilet do Nowego Jorku kosztował w trzeciej klasie 40 dolarów. Włoski robotnik rolny musiał pracować na niego trzy miesiące. Ale wystarczyła niewielka zaliczka, podpisanie zobowiązania, że resztę odpracuje się na miejscu, i można było szykować się do drogi. Statki wypełnione biedotą odpływały z Neapolu i Palermo co kilka dni. W latach 1901-10 za pracą wyjechało 5 mln Włochów (4 mln z samego Południa).

Dramat w sześć sekund

W Archiwum Narodowym w Waszyngtonie przechowywane są rejestry pasażerów – ponad 22 mln nazwisk włoskich, irlandzkich, polskich, rosyjskich... Można je wyszukać online, o ile osoba przepisująca dane z pokładowych kart prawidłowo je odczytała. W przeciwnym wypadku pozostaje mozolne, strona po stronie, przeglądanie skanów.

Po dopłynięciu do celu pasażerowie pierwszej i drugiej klasy przechodzili krótką kontrolę dokumentów i mogli zejść na ląd. Ci z trzeciej klasy trafiali do „stacji emigracyjnej”, gdzie spędzali kilka godzin w oczekiwaniu na dokładniejsze badania. Najsłynniejsza mieściła się na Ellis Island, zwanej „wyspą łez”, tuż przy wejściu do portu w Nowym Jorku. Administracja federalna wybudowała ją w 1892 r., gdy okazało się, że dotychczasowa stacja, Castle Garden na Manhattanie, nie radzi sobie z odprawą coraz większej liczby imigrantów.

Rejestry, zwane „manifestami”, sporządzano na podstawie listy pasażerów. Po sprawdzeniu nazwisk urzędnik imigracyjny pytał o cel przybycia, przeszłość, poglądy polityczne, środki na pobyt. Potem następowało badanie lekarskie, ze względu na warunki nazywane „badaniem sześciu sekund”, które decydowało o dalszym losie biedaka. Za krótkimi, suchymi informacjami, dopisanymi na marginesie – „zmarł podczas rejsu”, „odesłany do szpitala”, „zatrzymany do dalszego przesłuchania”, „deportowany” – kryją się ludzkie dramaty.

Uparty góral spod Benewentu

On miał 157 cm wzrostu, był żonaty (żona Giuseppina). Zawód: robotnik rolny, narodowość włoska, rasa: południowy Włoch. Włosy siwe, cera ciemna, oczy brązowe. Zdrowy. Znaków szczególnych brak.

Płynęło z nim jeszcze czterech mieszkańców tej samej miejscowości – Pietrelciny koło Benewentu. Był z nich najstarszy i najbardziej doświadczony; miał 49 lat i trzeci raz wybierał się do Ameryki. Nazywał się Grazio Forgione, choć w miasteczku wszyscy mówili na niego Zi’Razio (wujek Orazio).

Grazio Forgione, ok. 1910 r. / MATERIAŁY PRASOWE / VOCE DI PADRE PIO

Miasteczko było małe, ale ludne. U początku XX wieku liczyło 4 tys. dusz. Jego najstarszą część nazywano dzielnicą zamkową, mimo że zamku – zapewne z czasów normandzkich, a może nawet longobardzkich – dawno już nie było. Została wysoka skała, na której poutykano, jeden na drugim, kamienne domy z kamiennymi dachami, wzdłuż kamiennych, wąskich ulic, gubiących się w zaułkach bez wyjścia. Skała i kamień (pietra), brzmiące w nazwie miasta, łączą się z imieniem wróżki Elce, która według legendy ukrywała się w tamtych stronach.

Wiara we wróżki, strzygi i czarownice była dla mieszkańców rzeczą oczywistą. Nie przeszkadzała nic a nic w wyznawaniu jedynej, świętej i katolickiej religii. Dzieci zaraz po urodzeniu niosło się do chrztu, a z kościoła – do wieszczki, by odczyniła uroki. Pobliski Benewent znany był we Włoszech, niczym nasza Łysa Góra, jako miejsce zlotu czarownic, które raz w roku, nad rzeką Sabato, zasiadały z diabłami do uczty. Ale nie ograniczały się tylko do rozkoszy podniebienia.

O ludziach z tego regionu dziennikarz Guido Piovenne pisał w swoim najbardziej znanym zbiorze reportaży „Podróż po Włoszech”: „są różni charakterem od reszty mieszkańców Kampanii: twardsi, bardziej skryci, bardziej alpejscy”. Jak – nie przymierzając – polscy górale. Nawet czuwa nad nimi podobna góra w kształcie leżącej postaci, La Dormiente, tyle że włoscy chłopi widzą w niej piękną kobietę, a nie śpiącego rycerza. Twardy, skryty (choć na włoską miarę) i uparty był też nasz bohater, Grazio, realizujący marzenia, nawet jeśli trzeba było za nie płacić wysoką cenę.

Kandydat znany ze skąpstwa

Urodził się wraz z nowym włoskim państwem – w 1860 r. Jego dziadkowie byli jeszcze bezrolnymi chłopami (braccianti), najmowanymi do najgorzej opłacanych prac w polu. Rodzice dorobili się już spłachetka ziemi i trzech małych izb w „dzielnicy zamkowej”. Zapamiętano go jako człowieka pogodnego, który w młodości, w wesołym towarzystwie, chadzał pod okna dziewcząt i śpiewał miłosne piosenki. Głos miał ciepły i miły. Niejedna się w nim kochała, z jedną już miał się żenić, kiedy w oko wpadła mu starsza o półtora roku Giuseppina De Nunzio, dziewczyna z bardziej zamożnej rodziny, której – jak mówiono – nie był wart. Mieszkała niedaleko, w piętrowej kamienicy, zwanej „wieżyczką” (torretta), a we wianie miała jeszcze ładny kawałek pola.

Grazio nie umiał czytać ani pisać. Liczył tylko na palcach, ale za to dokładnie. Jeśli hagiografowie piszą, że „znany był z cnoty oszczędności”, to znaczy, że był po prostu skąpy. Oszczędnością i pracą może się nie wzbogacił, ale za to głodu w domu nie było.

Zaczynał dzień przed piątą, zawijał w płótno kawał chleba, siodłał osiołka, przywiązywał do niego kozę i ruszał na Piana Romana, niecałe 3 km od domu, gdzie miał pole, kawałek łąki i małą, wymurowaną z białego kamienia masserię, żeby skryć się przed południowym skwarem. W ciągu dnia dołączała do niego żona, z czasem i dzieci. Mieli zagon pszenicy, trochę pomidorów i karczochów, parę oliwnych drzewek, winorośl i grządkę z jarzynami. Do domu wracali późnym wieczorem. Pracowali sami, czasem tylko, do zbiorów, najmowali dwóch, trzech stojących na placu bracciantich.

Nadzieję pokładał w synach. Najstarszy, Michele, był jego oczkiem w głowie: zdrowy, robotny i zaradny. Szkołę rzucił po drugiej klasie, jak wielu chłopaków w tych stronach. Prawo nakazywało trzy lata nauki, ale jeśli rodzice deklarowali, że dziecko będzie uczone w domu, nikt tego nie kontrolował.

Podobnie miało być z młodszym Franceskiem. Do szkoły w ogóle nie poszedł, pobierając naukę alfabetu u któregoś z wujków. Ale na oko było widać, że praca w polu będzie ponad jego wątłe siły. Nadawał się jedynie do pasania owiec. Był za to pobożny.

Złote dachy

Raz w tygodniu okoliczne wsie i miasteczka odwiedzał kapucyński jałmużnik, brat Camillo, z pobliskiego klasztoru w Sant’Elia a Pianisi. Wyglądał inaczej niż miejscowy proboszcz – miał długą brodę, powycierany, brązowy habit, przepasany grubym sznurem, i zniszczone sandały. Zbierał od ludzi plony ziemi na klasztorny stół i chętnie opowiadał o św. Franciszku albo o życiu w zakonie. Mały Francesco zamarzył, by zostać kapucynem.

Grazio był dobrym chrześcijaninem, więc pomysł, by jedno z dzieci służyło Bogu i wypraszało dla rodziny specjalne łaski, wcale go nie zmartwił. Tyle że kandydat do zakonu musiał mieć skończone 15 lat i aż pięć klas podstawówki. A Francesco, wtedy już 11-letni, był lekko opóźniony w nauce.

Grazio i Giuseppina zapisali go do jednej z kilku prywatnych szkół w miasteczku. Najwyraźniej kierowali się ceną, skoro mały Forgione trafił pod opiekę 55-letniego Domenica Tizzaniego. Był to nauczyciel z niewielkim doświadczeniem, bo ledwie dwa lata wcześniej zrzucił księżowską sutannę, by ożenić się z kobietą, z którą miał – o czym wszyscy wiedzieli – 20-letnią córkę. Za dogodną cenę zgodził się uczyć chłopaka, ale po pewnym czasie orzekł, że to tuman i powinien wrócić do pasania owiec.

By opłacić Tizzaniego, Grazio pożyczył 100 lirów, co spędzało mu sen z powiek. Klęska nieurodzaju i pierwszy wielki kryzys gospodarczy w zjednoczonym państwie spowodowały, że tysiące Włochów szukało zarobku za granicą. O domach ze złotymi dachami, jakie mają ludzie w Ameryce, krążyły legendy.

Gdy postanowił wyjechać po raz pierwszy, miał 38 lat. Żonę zostawił z piątką dzieci i szóstym w drodze. Uważał, że Giuseppina da sobie radę: była silna i pracowita, a w miasteczku takim jak Pietrelcina, gdzie życie toczyło się na ulicach i wszyscy wszystko o sobie wiedzieli, mogła liczyć na pomoc rodziny, przyjaciół, sąsiadek. Zresztą najstarszy syn, Michele, miał już 16 lat i mógł zastąpić ojca na gospodarstwie. Więc nikogo jego decyzja nie zdziwiła.

Lepsze życie

„Jeśli zaś chodzi o pretensje do mamy za moją podróż do Pompejów, to mieliście po tysiąckroć rację. Jednak musicie pamiętać, że w przyszłym roku, jak Bóg da, skończą się dla mnie wszystkie przyjemności i rozrywki, jako że porzucam to życie, by posiąść lepsze” – pisał w liście do ojca 14-letni Francesco.

Grazio wiedział, że chłopiec nie zrezygnował z marzeń, by zostać „zakonnikiem z brodą”. Że za przysyłane z Ameryki pieniądze matka nie tylko spłaciła dług, ale przeniosła syna do innej, droższej, ale pewniejszej szkoły, prowadzonej przez pana Caccavo. I że Francesco uczy się solidnie, a po pierwszym roku pojechał z klasą na wycieczkę do Neapolu i Pompejów. O to miał żal. W liście, napisanym z pomocą życzliwych osób, wyrzucał żonie, że trwoni owoce jego ciężkiej pracy.

Gdy wrócił do domu, w połowie 1903 r., dzieci były już duże. Francesco rozpoczął kapucyński nowicjat. Michele miał 21 lat, Felicita 14, Pellegrina 11, Grazia 9. Tylko najmłodszego, Maria, nie zdążył zobaczyć: urodził się po jego wyjeździe, zmarł przed powrotem.

W domu nie zabawił długo. Wszystko wskazuje, że dwa lata później znów wypłynął do Nowego Jorku. Dokumenty tej podróży nie zachowały się (niektórych kart w bazie Ellis Island nie da się odczytać, inne uległy całkowitemu zniszczeniu), nie ma też korespondencji z rodziną. Ale w rejestrze pasażerów statku „Italia” z marca 1906 r. widnieje Michele Forgione, przy którego nazwisku dopisano informację, że zamierza zatrzymać się w Nowym Jorku u swego ojca. Najpewniej Grazio wyruszył za ocean pierwszy, kilka miesięcy wcześniej, a potem ściągnął do siebie najstarszego syna. Dowodem, że do wyjazdu doszło i że okazał się owocny, były również inwestycje poczynione przez rodzinę Forgione w kolejnych latach: powiększenie gospodarstwa na Piana Romana i zakup trzyizbowego mieszkania dla Michele. Najstarszy syn ożenił się po powrocie, odczekał, aż urodzi się dziecko i zaraz potem ponownie emigrował. A w jego domu zamieszkał młodszy brat, Francesco, teraz znany pod imieniem Pio.

Cena marzenia

Przyjmując habit, zakonnicy zmieniali też imię, na znak zerwania z dotychczasowym życiem. Ale nowe, lepsze życie, o którym marzył młody Forgione, okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Ciężkie warunki w klasztorze i słaba kondycja fizyczna brata Pio sprawiły, że szybko podupadł na zdrowiu. Wysokiej gorączce, wymiotom i osłabieniu organizmu towarzyszyły ekstazy, widzenia i walki z mocami ciemności. Szatan kusił go (w zjawie nagiej kobiety), zwodził (podszywając się pod przełożonych zakonnych lub świętych), straszył (przyjmując postać groźnego psa), a nawet fizycznie atakował (biczując do krwi, ciskając meblami). Lekarze nie potrafili zdiagnozować choroby. W październiku 1907 r. przełożeni po raz pierwszy poprosili rodziców, by zabrali młodego zakonnika do domu. Grazio przyjechał po niego wagonem pierwszej klasy, potem zamówił dorożkę.

Pobyt w rodzinnych stronach okazał się dla brata Pio zbawienny. Natomiast każdy powrót do klasztoru wiązał się z nawrotem choroby. Zakonnik coraz więcej czasu spędzał poza klauzurą, miał opóźnienia w nauce. Przełożeni, bojąc się, że nie pożyje długo, poprosili Watykan o dyspensę na święcenia kapłańskie przed ukończeniem 24. roku życia. Przyjął je w sierpniu 1910 r. w katedrze w Benewencie, ale nadal nie wracał do klasztoru, czego przepisy nie przewidywały. Groziło mu usunięcie z zakonu, proboszcz załatwiał już formalności z przeniesieniem do diecezji. Nie doszło do tego jedynie dzięki niezwykłej wyrozumiałości nowego prowincjała, ojca Benedetto, który z cierpliwością przyjmował coraz to nowe wyjaśnienia. Przełożony był pod wrażeniem mistycznych doznań ojca Pio. Prosił, by wszystko dokładnie opisywał mu w listach, co młody zakonnik sumiennie czynił, od czasu do czasu posiłkując się dopiero co wydanymi wspomnieniami Gemmy Galgani, stygmatyczki z Lukki. Sam stygmatów jeszcze nie miał, dojdzie do tego w 1918 r.

Poza klasztorem, w domu brata Michele, ojciec Pio spędził ponad sześć lat. A jako że we Włoszech wiadomości rozchodzą się z szybkością wprost proporcjonalną do stopnia ich poufności, wszyscy wiedzieli o jego nadprzyrodzonych zdolnościach – wizjach, bilokacjach, czytaniu w myślach – i otaczała go aura świętości. W 1916 r. przełożeni podjęli ostatnią próbę przywrócenia go do zakonnej wspólnoty. Przeniesiony do San Giovanni Rotondo, został tam aż do śmierci w 1968 r. Za konsekwentnie realizowany ideał zakonnej świętości, przemawiający do wyobraźni i serc tysięcy osób, płacił wysoką cenę: nieustannych oskarżeń o oszustwo, megalomanię, nieposłuszeństwo i grzeszne relacje z kobietami.

Ostatnia podróż

Statek „Berlin” cały dzień cumował na rzece Hudson, czekając na wejście do portu. We wtorek, 13 kwietnia 1910 r., Grazio Forgione przeszedł kontrolę „sześciu sekund”. Oświadczył, że ma zamiar zatrzymać się u syna, Michele, we Flushing (dziś dzielnica Nowego Jorku), posiada przy sobie 23 dolary (z 30 zadeklarowanych w Neapolu), nie jest anarchistą ani poligamistą, nie miał konfliktu z prawem i nie był wcześniej w Ameryce.

Trzecia wyprawa przyniosła mu bodaj największy dochód: został kierownikiem ekipy robotników na farmie pod Nowym Jorkiem, z odpowiednio wysokim wynagrodzeniem. Ale były i koszta: zabrakło go na prymicjach syna i ślubie najstarszej córki. Nie było go w domu, gdy druga córka, Pellegrina, urodziła nieślubne dziecko i zerwała kontakty z rodziną. Miał świadomość, ile stracił: pod koniec życia z żalem wspominał, że nigdy żadnego ze swych dzieci nie wziął na ręce. Trudno go winić. Starał się, najlepiej jak potrafił, zadbać o dobrobyt rodziny.

To była jego ostatnia podróż do Ameryki. Być może plany pokrzyżowała wojna, może zaostrzone po niej amerykańskie przepisy imigracyjne (odmawiano prawa pobytu analfabetom), a może po prostu uznał, że jest zbyt stary i słaby. Poza tym zamieszanie wokół najmłodszego syna, któremu na dłoniach i stopach pojawiły się krwawe ślady, nie pozostało obojętne dla reszty rodziny. Już w latach 20. do Pietrelciny zaczęli przyjeżdżać, zwabieni medialnym szumem, pierwsi czciciele ojca Pio, chcący poznać jego bliskich i rodzinne miasto. Pojawili się dziennikarze i autorzy biografii, dla których Grazio stał się nieocenionym źródłem historii i anegdot. Szacunek i sława spłynęły, choćby po części, także na niego.

San Giovanni Rotondo odwiedzał często. Po śmierci żony przeniósł się tam na stałe, znajdując wsparcie i opiekę u „córek duchowych ojca Pio” – grona kobiet, które wiernie służyły stygmatykowi i szerzyły jego kult. Zamieszkał u jednej z nich, Amerykanki Mary Pyle. Była przyjaciółką słynnej pedagog Marii Montessori i tłumaczką jej dzieł. Przebywając na wakacjach we Włoszech, odwiedziła kapucyńskiego mistyka i urzeczona jego osobą postanowiła przy nim pozostać. Obok klasztoru wybudowała trzypiętrowy dom, w którym spotykali się czciciele ojca Pio – każdy mógł u niej dostać posiłek i nocleg. W czasie II wojny stacjonowali tam amerykańcy żołnierze. Grazio lubił spędzać z nimi czas, grając wieczorami w teletombolę albo karty, wspominając podróże do Ameryki i opowiadając o swoim synu. Zmarł w 1946 r. ©℗


CZYTAJ TAKŻE

ŚWIĘTOŚĆ NIEOKRZESANA: Plotki i manipulacje służyły tak chwale, jak i zniesławianiu ojca Pio >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, akredytowany przy Sala Stampa Stolicy Apostolskiej. Absolwent teatrologii UJ, studiował też historię i kulturę Włoch w ramach stypendium  konsorcjum ICoN, zrzeszającego największe włoskie uniwersytety. Autor i… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019