Spór o "Przykazania medialne" - ankieta

Porozmawiajmy o dziennikarskiej odpowiedzialności - pisał ks. Adam Boniecki w tekście “Przykazania medialne" (TP nr 2/2006). O zabranie głosu w debacie na temat etyki dziennikarskiej poprosiliśmy Koleżanki i Kolegów z innych redakcji.
 /
/

Janina Jankowska

Niefortunny zapis w ustawie o radiofonii może nieoczekiwanie przynieść dobre owoce: skłonić środowisko do chwili refleksji nad sensem i wagą etyki dziennikarskiej. Dziś kodeksy i upomnienia Rady Etyki Mediów traktowane są, zwłaszcza przez dziennikarzy najsilniej oddziaływujących na opinię publiczną, jako nobliwy anachronizm.

Dlaczego tak się dzieje? Większość dziennikarzy nie pracuje już w redakcjach, ale w fabrykach produkujących informację. Dostarczają towar nastawiony na określony "target", który daje zyski w postaci reklam, nakładów, procentów słuchalności, oglądalności itp. Czy to wszystko tłumaczy? Nie do końca, bo nawet w warunkach rynkowych produkt dziennikarski winien mieć swój handlowy standard, tzn. być rzetelny, starannie udokumentowany, zweryfikowany, informacyjnie bezstronny. Tak nie jest. Najwyższą wartością stał się marketingowy tytuł i szybkość ukazania się informacji. Nieważne są sposób jej pozyskania, jakość i konsekwencje publikacji. Można przełknąć ewidentne nieścisłości, półprawdy, insynuacje; przerywać rozmówcy ważną kwestię dla pytania z gotową tezą, dać lub nie dać sprostowania - jeśli przyniesie to rozgłos i podniesie nakład. Jaki szef w tej sytuacji rozliczałby swego pracownika z siedmiu zasad Karty Etycznej Mediów?

Codzienność przynosi przykłady banalne, które pojedynczo nie kwalifikują się jako temat obrad Rady Etyki Mediów, ale w swojej powszechności obniżają standardy polskiego dziennikarstwa. Widzę trzy sfery zagrożeń.

Po pierwsze, zasygnalizowana już niedbałość, niesprawdzone fakty, szybkie, efektowne uogólnienia i całkowity brak refleksji nad konsekwencjami nawet drobnych pomyłek.

Po drugie, zachowania samych dziennikarzy, ich relacje ze światem polityki, służb specjalnych i biznesu. Brak standardów w tej dziedzinie sprzyja kryptoreklamie, nieetycznemu pościgowi za "newsem", promowaniu swojego nazwiska, własnych wyborów politycznych, lansowaniu znajomych, kolegów czy sympatii.

Po trzecie, dominacja instytucji politycznych nad obywatelskimi, co jest ewidentną chorobą polskiej demokracji. Problemy zwykłych ludzi służą argumentom politycznym. Tu widzę też autentyczne zagrożenie wolności słowa: nie wtedy, gdy jedne media jakąś sprawę nagłaśniają, inne zaś przemilczają, bo do tego mają prawo, lecz wtedy, gdy zdecydowana większość mediów to samo nagłaśnia i to samo przemilcza.

Ks. Adam Boniecki zadaje odważne pytanie: "Czy więc należy zrezygnować z wymogów etycznych? Czy należy potraktować je jako utopię? Myślę, że nie i że skuteczność tego wysiłku zależy od samego środowiska dziennikarskiego". Chodzi właśnie o ten wysiłek. Jeśli środowiska dziennikarskie nie liczą się z kodeksami i instytucjami, które stoją na straży etyki mediów, to trzeba zadać pytanie, dlaczego? Może te szlachetne instytucje są za mało aktywne? To prawda, że nie mają stałych źródeł finansowania, a np. publikacje oświadczeń Rady Etyki Mediów zależą od dobrej woli szefów danej redakcji. Rada nie ma nawet własnej strony internetowej, a udostępniona jej rubryka na stronach SDP jest martwa. Dziennikarz zainteresowany problemami etyki nie trafi na informacje dotyczące Konferencji Mediów Polskich, które wyłoniły Radę Etyki, i nie dowie się, na jakich zasadach, od kiedy i kto jest w składzie KMP, a kto w Radzie Etyki Mediów. Znana jest tylko przewodnicząca, znakomita dziennikarka Magdalena Bajer. Kim są i jakie mają osiągnięcia inne osoby zasiadające w tym ciele? Wyrywkowe informacje na ten temat porozrzucane są na stronach internetowych PAP, SDP, niektórych prywatnych szkół dziennikarskich i w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Sama prowadzę na stronie www.sdp.pl rubrykę "Etyka na gorąco" i miałam wielkie kłopoty z zebraniem wszystkich dokumentów tego ciała. Jak można dziś oczekiwać egzekwowania czy znajomości zasad etyki dziennikarskiej, skoro nie docierają one do środowisk młodych dziennikarzy? Z drugiej strony jako pedagog wiem, że młodzi tej wiedzy potrzebują. Mają też ukryty głód autorytetów, tj. ludzi, którym można zaufać, bo potrafią dla prawdy i wierności zasadom poświęcić coś osobistego.

Mamy instytucje cieszące się zaufaniem: SDP, Konferencja Mediów Polskich, stowarzyszenia wydawców itp. Czy nie powinny podpisać "porozumienia", w wyniku którego dziennikarz byłby chroniony przed dominacją działu marketingu, a za wierność etyce zawodowej nagradzany?

Wiktor Osiatyński mówi: "Prawo nieogłoszone, prawo niepowtarzane, niewidoczne na ścianach w urzędzie - nie jest przestrzegane. Trzeba publikować co pewien czas reguły zachowań dziennikarskich, skodyfikowane standardy zawodowe, tak żeby czytelnik wiedział czarno na białym, czy dziennikarze przestrzegają owych standardów". A może co miesiąc wysyłać Kartę Etyczną Mediów do "gwiazd" i do naczelnych redaktorów?

JANINA JANKOWSKA jest dziennikarką radiową, wiceprzewodniczącą Rady Programowej i założycielką Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia S.A. Laureatka międzynarodowych nagród dziennikarskich: Prix Italia, Premios Ondas, Prix Europa. Członkini zarządu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Stowarzyszenia Wolnego Słowa, w latach 80. represjonowana za działalność opozycyjną.

Katarzyna Kolenda-Zaleska

Ideałem byłoby, gdyby każdy dziennikarz mógł się podpisać pod wyznaniem Władysława Bartoszewskiego: "Z całego mego życia nie żałuję ani jednego napisanego zdania, choć na pewno niejedno napisałbym lepiej, precyzyjnie, mądrzej czy trafniej. Nie ma takiego zdania, a tym bardziej ustępu czy artykułu, o którym marzyłbym; oby zapadł się pod ziemię, oby nigdy nie był napisany. Przywiązuję bardzo dużą wagę do tego stwierdzenia".

Szczęściarz. Ale i my szczęściarze, bo mamy Bartoszewskiego, do którego zawsze w chwilach zwątpienia, zmęczenia można sięgnąć. Gdy człowiek o takim autorytecie publicznym mówi, że trzeba postępować tak, aby sobie i swoim bliskim, przyjaciołom móc spojrzeć bez wahania w oczy, to w przypadku dziennikarza, ta wskazówka działa w dwójnasób. Bo często musi patrzeć w oczy wielokrotnie większej liczbie osób. Jeżeli więc ks. Adam Boniecki pyta o te autorytety, to bez wahania odpowiadam: Władysław Bartoszewski! I w życiu, i w dziennikarstwie, bo przecież tych dwóch sfer nie da się oddzielić.

Obawiam się jednak, że stworzenie instytucji o charyzmie i autorytecie tożsamym dla całego dziennikarskiego świata nie jest możliwe. Ks. Adam sugeruje, że odpowiedź negatywna źle świadczy o nas, ludziach mediów. Myślę, że jednak to nie tak. Dla bardzo wielu punktem odniesienia jest ten sam system wartości, a różni nas ogląd rzeczywistości, zwłaszcza politycznej. Spory, które przychodzi nam na co dzień rozstrzygać, są z reguły polityczne, więc siłą rzeczy trudno będzie znaleźć osoby w równym stopniu akceptowane przez na przykład Bronisława Wildsteina i Jacka Żakowskiego.

Dylematy etyczne pozostaje więc rozstrzygać we własnym sumieniu, kierując się miarą zwykłej ludzkiej przyzwoitości, o którą apelowała ostatnio prof. Barbara Skarga. No chyba, że udałoby się klonować Bartoszewskiego!

KATARZYNA KOLENDA-ZALESKA jest dziennikarką "Faktów" TVN, wcześniej pracowała w "Wiadomościach" TVP. Opublikowała m.in. książki "Pielgrzymka 2002" i "Zrozumieć Papieża" - serię wywiadów z ks. Adamem Bonieckim o encyklikach Jana Pawła II.

Ewa Milewicz

"Czy w ogóle istnieją wśród nas powszechnie akceptowane autorytety wyznaczające standardy?" - pyta ks. Adam Boniecki. Wydaje mi się, że nie istnieją. Gdyby istniały, to byśmy o tym wiedzieli. Zresztą: co to jest autorytet w życiu świeckim? I po co dziennikarzowi autorytet? Praca dziennikarza jest pracą samotną, choć gazety, w których publikuje, telewizja czy radio, które puszczają jego materiał, są dziełem zbiorowym. Praca dziennikarza jest jednak w tym sensie samotna, że to on decyduje, co widzi, a czego nie. To od jego głowy, ale przede wszystkim typu wrażliwości i zaciekawienia światem zależy, co uzna za warte zbadania i w jaki sposób. Dziennikarz - nawet gdy kto inny mu wymyśli temat, podyktuje, z kim ma rozmawiać - ostatecznie zostaje z tematem sam.

I dotyczy to nie tylko wielkich tematów. Czasem mam wrażenie, że my dziennikarze najbardziej "płyniemy" nie w tych wielkich sprawach, typu eutanazja czy wojna, ale w takich zwykłych, codziennych wypełniaczach mediów. Np. kilka miesięcy temu okazało się, że dwie pielęgniarki sfotografowały się z wcześniakami wyjętymi z inkubatorów. Rozpętała się w mediach III wojna światowa. W wielu miejscach pojawiły się zdjęcia pielęgniarek z dziećmi, opatrzone komentarzami typu "potwory w fartuchach", "bestie" itd. Pojawiła się niezliczona liczba sugestii, że pielęgniarki mogły się przyczynić do śmierci jednego z niemowląt. Dziennikarze pytali matki dzieci leczonych w szpitalu, w którym pracowały pielęgniarki, co czują w związku ze sprawą. Pytali matki dzieci albo nieżyjących, albo bardzo chorych, albo takich, które przeszły przez koszmar niepokoju o życie i zdrowie dziecka. Czyli podgrzewali w nich te wszystkie straszne przejścia. Gdzieś całkiem z boku przemykała się informacja, że dzieci i tak w toku normalnej procedury są wyjmowane z inkubatorów. Do dziś nie wiadomo nic o tym, żeby któraś z pielęgniarek przyczyniła się do śmierci dziecka. Na pewno zachowały się bezmyślnie. Ale czy to bestie? I jakie słowa zachowamy dla określenia ludzi, którzy dzieci gwałcą albo katują na śmierć czy kalectwo? Czy my dziennikarze zastanowiliśmy się, jak czuła się córka jednej z tych pielęgniarek, dziecko w wieku szkolnym? Tylko proszę mi nie mówić, że o tym powinna myśleć jej matka. Nie, powinien myśleć także ten, kto o tym pisze i publicznie mówi.

Ale ten ktoś nie powinien liczyć na żaden zewnętrzny autorytet (chyba że umie go znaleźć w Panu Bogu). Dziennikarz musi szukać autorytetu w sobie samym. Tzn. musi sam ze sobą rozmawiać, sam siebie krytykować i sam siebie upominać. Oczywiście, dobrze jest z kimś zagadać w razie wątpliwości, ale nie ma co się łudzić i tracić energię na stworzenie jakiegoś formalnego ciała-autorytetu. Wprawdzie istnieje Rada Etyki Mediów, która o sobie mówi, że przyjęła "rolę sumienia mediów", ale czy tę rolę dobrze gra? Wątpliwe wydaje się nazywanie samego siebie sumieniem kogoś innego.

EWA MILEWICZ jest dziennikarką "Gazety Wyborczej". W czasach PRL była członkiem KOR i współpracownikiem prasy podziemnej, w Sierpniu '80 publikowała w dzienniku strajkowym Stoczni Gdańskiej.

Monika Olejnik

Wydaje mi się, że nie sposób do dziennikarstwa przyłożyć zasady "nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe". Wtedy musielibyśmy w ogóle przestać uprawiać nasz zawód. Z tego samego powodu wątpię, czy da się dla wszystkich dziennikarzy sformułować wspólny kodeks. Bo trudno, by dotyczył on również tabloidów. Zgadzam się z ks. Adamem Bonieckim, gdy zastanawia się, czy ludzie chcieliby, byśmy byli etyczni. Jeżeli tak, to nie byłoby czytelników tabloidów. A mam wrażenie, że w ostatnich latach to właśnie one nadają styl dziennikarstwu.

Żaden z dziennikarzy nie będzie przestrzegał "zbioru zasad, którym należy się kierować", bo takie zasady należy mieć w sobie. Wtedy nie trzeba czuć nad sobą kija, by je stosować. Jakie środowiska miałyby krytykować dziennikarzy? Rada Etyki Mediów wydała kiedyś werdykt w mojej sprawie, nawet mnie nie zapraszając, nie pytając, dlaczego zadawałam takie, a nie inne pytania w programie. Choć z drugiej strony, czułabym się źle, musząc się tłumaczyć z danego programu, więc sama nie wiem, co lepsze. Jest jednak niepojęte, dlaczego Rada Etyki Mediów nie zwraca uwagi na tych dziennikarzy, którzy robią świństwa, szkodzą innym, piszą artykuły nie dlatego, żeby pokazać prawdę, lecz by epatować publiczność, nie przypominam sobie zaś, by zaprosiła któregokolwiek z moich kolegów i zapytała o jego stanowisko.

Oczywiście, w ewidentnych przypadkach łamania etyki dziennikarskiej środowisko powinno reagować. Ale mało znam takich przypadków. Jeden miał miejsce w sprawie zdjęcia zabitego Waldka Milewicza. Ale co z tego, gdy parę dni później zdjęcia te znów się ukazywały? Tu chodziło akurat o naszego kolegę, ale często publikuje się podobne zdjęcia ludzi, którzy są czyimiś dziećmi, przyjaciółmi. Wtedy nie reagujemy.

Mamy dziesiątki rad czy stowarzyszeń dziennikarskich i nie wiadomo właściwie, kto miałby owe powszechnie akceptowane zasady etyki zawodu skatalogować. Z kolei politycy produkują martwe zapisy prawne, potrzebując poparcia "Samoobrony". Czy to "Samoobrona", z której językiem i zachowaniem się nie zgadzam, ma stać na straży wolności słowa i dyktować mi, co jest dobre, a co złe?

Tymczasem każdy z nas ma swoje dziennikarskie autorytety, moim jest choćby ks. Adam Boniecki czy felietonista "Rzeczpospolitej" abp Józef Życiński. Gdy taka osoba powie mi "przesadziłaś", wtedy zastanowię się nad sobą. Tymczasem każda redakcja ma naczelnego, który może zwrócić uwagę na rzeczy niestosowne. Nie widzę powodu, by zbierały się w tym celu jakieś gremia. Nie startuję przecież w konkursie. Dziennikarstwo to misja, najważniejsze więc, by dziennikarzami byli ludzie przyzwoici.

MONIKA OLEJNIK jest dziennikarką Programu 1 TVP, gospodynią autorskiego programu "Prosto w oczy". W Radiu Zet prowadzi audycje "Gość Radia Zet" i "Siódmy dzień tygodnia", współpracuje także z "Gazetą Wyborczą". Wcześniej pracowała w telewizji TVN i Programie Trzecim Polskiego Radia. W 1998 r. miesięcznik "Press" przyznał jej tytuł "Dziennikarza Roku".

Grzegorz Gauden

Kiedyś Rupert Murdoch powiedział - niestety proroczo - że informacja jest również rozrywką, więc konflikt etyczny, który dziś musimy jako ludzie mediów rozstrzygać, dotyczy kwestii, co jest ważniejsze: prawda czy news za wszelką cenę? Nie mam tu wielkich złudzeń, choć w tej kwestii jestem akurat zwolennikiem głoszenia utopii i szukania etycznych punktów odniesienia w świecie mediów. Taki moralny odpowiednik wzorca metra przecież istnieje, wyczuwamy to intuicyjnie. Na pewno nie powinni go jednak wyznaczać politycy i państwo, lecz sami dziennikarze.

Oprócz tego abstrakcyjnego wzorca istnieją przecież realne kodeksy i zbiory zasad, które tworzą na użytek wewnętrzny same redakcje, wydawcy i nadawcy, egzekwując ich realizowanie. I są tacy, którzy wymagają od swoich dziennikarzy zachowań nieetycznych, domagając się krwawej sensacji na pierwszą stronę, bez rozstrzygania tak drugorzędnych kwestii, jak prawda... Najważniejsza decyzja w tym przypadku zapada jednak w sumieniu samego dziennikarza, który takiego zadania się podejmuje lub je odrzuca, co jest równoznaczne z odejściem z pracy. Nie słyszałem o takich przypadkach, więc być może mówimy tu o dwóch różnych światach funkcjonujących pod tą samą nazwą - "media".

Wierzę więc w wewnętrzne regulacje, ale niepokoi mnie, że nie tworzą one powszechnego obyczaju. Nie przypominam sobie przypadków ostracyzmu środowiskowego wobec ewidentnych wykroczeń etycznych. Choć z natury rzeczy jesteśmy ludźmi, którzy wiedzą, czym jest przyzwoitość, w sferze działalności zawodowej jakoś łatwo tolerujemy odstępstwa, uznając, że w tej profesji nadrzędny jest instynkt drapieżnika. Czy ktokolwiek jeszcze przejmuje się "Hieną Roku"?

Najważniejsze, byśmy - nim zajrzymy w kodeks etyczny - odwoływali się do elementarnego poczucia przyzwoitości. Kiedy na łamach "Rzeczpospolitej" przepraszałem Andrzeja Przewoźnika, czułem przede wszystkim osobistą ulgę i to być może jest wyraz mojej wiary w utopię, o której wspomniałem na początku: oby nasza zwykła ludzka przyzwoitość była nierozdzielna od tej dziennikarskiej.

GRZEGORZ GAUDEN jest redaktorem naczelnym dziennika "Rzeczpospolita".

Igor Janke

Kodeksy etyczne nie są dziś najpopularniejszymi dokumentami w redakcyjnych newsroomach. W tabloidach pewnie w ogóle ich nie ma, ale nikt nie czyta ich też w najpoważniejszych tytułach i stacjach. I prawie nikt o tym nie rozmawia.

Coraz częściej za to zdarza się "podkręcanie" tematu. Aby nadać materiałowi większą wyrazistość, autorzy nierzadko przekraczają cienką granicę między sugerowaniem a opisywaniem. Między tłumaczeniem a nachalnym przekonywaniem czy nawet manipulacją. Niesprawdzona w dwóch źródłach wiadomość? Trudno, nie ma czasu. Dajemy, bo dadzą to inni.

Te błędy przechodzą niemal niezauważone i niekomentowane. Wszyscy pocieszają się, że pracują lepiej niż telewizja za Kwiatkowskiego. To prawda, ale do czego się tu porównywać?

Bez żadnej refleksji w środowisku dziennikarskim przeszedł brak - mówiąc najdelikatniej - równego dystansu mediów do wszystkich uczestników ostatniej kampanii wyborczej. Po wyborach żadna z opiniotwórczych redakcji nie chciała podjąć otwartej debaty na ten temat. Chorobą naszego środowiska jest stadne myślenie. Często mamy podobne sympatie polityczne. I niestety - zwłaszcza ostatnio - trudno nam to ukryć. Bardzo łatwo znajdujemy swoje ofiary i wtedy pastwimy się nad nimi bez próby znalezienia czy zrozumienia racji atakowanego. Równie łatwo wyszukujemy idoli, którzy są bezgranicznie wielbieni, a ich krytyka przebija się z trudem.

Dlaczego tak jest? Polskie media weszły w fazę bezwzględnej walki o rynek. Wydawcy rzadko mówią swoim pracownikom o etyce, znacznie częściej o nakładzie. "Ja nie pracuję w mediach. To już show-business" - powiedział mi niedawno dziennikarz pewnej szacownej i opiniotwórczej firmy.

Najpoważniejszy problem to jednak głupota, brak profesjonalizmu i presja środowiska. Brak autorytetów. Brak poważanych instytucji. Trudno znaleźć więcej niż kilka nazwisk, które cieszą się powszechnym szacunkiem.

Czy można coś zrobić? Zapewne tak. Można choćby próbować nadać większą rangę Radzie Etyki Mediów. Ale przede wszystkim zmieniać musimy się my - w naszych redakcjach. Rozmawiać nie tylko o tym, czy mamy fantastycznego newsa, ale o tym, czy kogoś w swoim tekście nie skrzywdziliśmy. Czy równo potraktowaliśmy wszystkich naszych bohaterów. Czy nie oszukaliśmy czytelników i widzów. Etyka się opłaca, bo warto dbać o swoich klientów. Nie wszyscy chcą czytać tabloidy.

O etyce warto też dyskutować publicznie - ale wtedy trzeba mówić o konkretach. O konkretnych tytułach, konkretnych materiałach. A tego dziś w polskich mediach nikt nie lubi.

IGOR JANKE pracuje nad projektem dziennika ogólnopolskiego, tworzonego na bazie "Życia Warszawy". Poprzednio m.in. szef działu politycznego "Rzeczpospolitej" i redaktor naczelny Polskiej Agencji Prasowej.

Piotr Zaremba

Pamiętam, przyznaję, nieliczne przypadki, gdy znacząca część środowiska dziennikarskiego okazała się zdolna do reakcji potępiającej prace kolegów po fachu z powodów etycznych. Najbardziej głośny był przypadek filmu TVP z 2001 r. "Dramat w trzech aktach", szkalującego braci Kaczyńskich. Wiele dziennikarskich sław bardzo politycznie odległych od PiS powiedziała wtedy "nie" praktykom TVP prezesa Kwiatkowskiego. Ten typ refleksji próbuje zresztą utrwalić Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, przyznając systematycznie "hieny roku". Może właśnie SDP, ze względu na swoje tradycje i pewną aideologiczność, byłoby najlepszym forum etycznych werdyktów? Niestety ta organizacja ma zbyt wąski zasięg oddziaływania, choć skądinąd bardziej masowej nie mamy.

Ale tak naprawdę szanse na takie werdykty są nikłe z powodów, które ks. Adam Boniecki po części wymienił. Wydawcy nie chcą się wiązać czyimikolwiek ocenami, a dziennikarz jest coraz mocniej związany z wydawcą (czy nadawcą), coraz słabiej zaś z opinią publiczną. A prawie każdy wydawca (nadawca) ma coś na sumieniu: jak nie przerysowanie rzeczywistości w konwencji skandalu, to manipulacje polityczne albo uleganie biznesowym protektorom. W tej sytuacji nawet najdrastyczniejsze przypadki nie są piętnowane albo są, ale bardzo instrumentalnie - jako wyraz rywalizacji między konkurencją (jak w przypadku obfitującej we wzajemne zarzuty wojny między "Gazetą Wyborczą" i "Faktem"). Tabloidy moralizują, a na sąsiednich stronach stosują poetykę prowokacji albo epatują zdjęciami człowieka rozszarpanego przez psy. Ale gdyby zostały naprawdę osądzone przez gremium złożone z przedstawicieli "poważniejszych tytułów", przypuszczalnie znalazłyby łatwo na tych tytułach "skazy" i podzieliły się swoimi przeświadczeniami z publicznością. Wszyscy trzymają się więc po troszę nawzajem w szachu.

Tak naprawdę takiego areopagu autorytetów trochę bym się obawiał z innej przyczyny. Bo w realiach Anno Domini 2006 składałby się on raczej z ludzi o lewicowo-liberalnej wrażliwości, próbujących narzucić reszcie polityczną poprawność typową dla polskich sporów z lat 90. Kto wie, czy nie groźniejszą niż pozbawione znaczenia papierowe uchwały nowej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji wyłonionej przez PiS, LPR i Samoobronę. Ks. Boniecki pisze o odpowiedzialności za słowo, ja zaś pamiętam, że tego sformułowania używano nader chętnie np. dla ganienia tekstów dotykających związków rozmaitych postaci z komunistyczną SB. W tej sprawie różne odłamy środowiska dziennikarskiego zapewne się nie pogodzą i nie ma co wzajemnie sobie narzucać opinii. Co gorsza, nie pogodzą się co do standardów samej debaty. Liberalne tytuły upodobały sobie jako przedmiot krytyki telewizyjne programy Jana Pospieszalskiego, któremu - choć nie ukrywa swoich katolickich poglądów - trudno odmówić dopuszczania do głosu ludzi o różnych przekonaniach. Mnie trudno natomiast zapomnieć program Jacka Żakowskiego, też w publicznej TVP, który zaraz po wybuchu sprawy Wildsteina zaprosił bohatera tej historii i zderzył go z trzema nieprzychylnymi mu osobami, a jakby tego było mało, sam jako nominalny moderator nie odmówił sobie pokrzykiwania i pouczeń. Wyglądało to jak lincz przed kamerami, ale nikogo nie oburzyło, moi liczni znajomi z "Gazety Wyborczej" twierdzili zaś jak jeden mąż, że programu nie oglądali, więc nie mogą się wypowiedzieć. Czy areopag autorytetów nie stałby się gremium czterech czy pięciu redaktorów Żakowskich miotających ze srogimi minami pouczenia mające zawstydzić ideowych przeciwników? Prawdopodobny scenariusz.

PIOTR ZAREMBA jest publicystą tygodnika "Newsweek Polska". Wcześniej pracował m.in. w dzienniku "Życie". Współautor "Alfabetu Rokity"; opublikował także "Młodopolaków. Historię Ruchu Młodej Polski" i powieść kryminalną "Plama na suficie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2006