Smutek Ahmeta Türka

Turecka republika nie pogodziła dotąd Turków i Kurdów. Może więc uczyni to islam? Religijno-konserwatywny rząd przyznaje właśnie Kurdom prawa, których nigdy nie mieli.

05.01.2010

Czyta się kilka minut

Mimo nazwiska, Ahmet Türk nie czuje się Turkiem. Nazwisko jego dowodzi, jak los potrafi być bezczelny. Za Osmanów starczyło do imienia dorzucić imię ojca, ale w 1934 r. młoda republika kazała obywatelom przyjąć nazwiska. Dziadek Ahmeta dobrze żył z Turkami, więc wśród rodaków-Kurdów znany był jako "Turek". Nazwisko Türk samo do niego przylgnęło.

Jednak według tureckiego Sądu Konstytucyjnego Ahmet Türk nie zasłużył na to nazwisko. W grudniu 2009 r. sąd zdelegalizował jedyną kurdyjską partię w parlamencie. Jej szef, czyli Ahmet Türk, oraz kilkudziesięciu jej działaczy dostało 5-letni zakaz działalności politycznej. Według sądu "swoimi działaniami podważali fundamenty Republiki Tureckiej" (chodzi o domniemane kontakty z kurdyjską partyzantką). Po wyroku zrezygnowany Türk mówił dziennikarzom: "Turcja nie rozwiąże problemu kurdyjskiego rozwiązując kolejne partie". Kierowana przez niego Partia Demokratycznego Społeczeństwa (DTP) to siedemnasta w ogóle i piąta kurdyjska partia zdelegalizowana przez Sąd Konstytucyjny.

Choć trudno w to uwierzyć, rząd premiera Recepa Tayyipa Erdo?ana finalizuje równocześnie rewolucję w prawach mniejszości. Rządząca od 2002 r. muzułmańska Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) tylko w ciągu ostatniego roku pozwoliła na naukę kurdyjskiego w szkołach i na uczelniach, umożliwiła emisję kurdyjskojęzycznych programów w TV (od niedawna bez ograniczeń czasowych) i zezwoliła kurdyjskim więźniom na rozmawianie po kurdyjsku z odwiedzającymi. Rząd nazywa te zmiany "demokratycznym otwarciem" - dotyczą nie tylko Kurdów, ale wszystkich mniejszości. A jeśli parlament, w którym AKP ma bezpieczną większość, przyjmie kolejny pakiet ustaw, rewolucja się dopełni: na drogach zjawią się tablice z kurdyjskimi nazwami miejscowości, politycy będą mogli po kurdyjsku prowadzić kampanię wyborczą, a część bojowników z Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) obejmie amnestia.

Z perspektywy rządu w Ankarze nie ma sprzeczności między "demokratycznym otwarciem" a delegalizacją partii Ahmeta Türka. Więcej: delegalizacja, dokonana przez niechętny rządowi Sąd Konstytucyjny, spadła Erdo?anowi z nieba.

Rekonstrukcja czy dekonstrukcja

Tempo "otwarcia" jest ekspresowe. Jeszcze w lutym 2008 r. w kampanii pacyfikacyjnej w południowo-wschodniej Turcji i północnym Iraku 100 tys. tureckich żołnierzy ścigało kurdyjskich partyzantów. Niecałe dwa lata później, w październiku 2009 r., turecki prezydent publicznie użył kurdyjskich nazw miejscowości, dla których tureckie odpowiedniki wymyślił jeszcze przed II wojną sam Kemal Atatürk - zmarły w 1938 r. "ojciec" nowoczesnej Turcji: świeckiej, republikańskiej i zwróconej ku Europie, a zarazem nieuznającej Kurdów.

Nawet ci Turcy, którzy głosują na AKP, mają problemy z tempem, w jakim ich partia rekonstruuje republikę. Zaczęło się w 2002 r., od przeprowadzenia demokratycznych reform wymaganych przez Unię Europejską i ograniczenia roli armii. Potem rząd Erdo?ana poszedł na ustępstwa (jak się później okazało, bez rezultatów) w sprawie zjednoczenia Cypru. W 2009 r. Turcja nawiązała oficjalne relacje z Armenią, choć oba narody dzieli kwestia ludobójstwa Ormian z lat 1915-17.

Mehmet Ali Birand, znany turecki komentator i jednocześnie ostry krytyk AKP, przyznaje, że rządowi Erdo?ana nie można odmówić odwagi: - Cypr, Unia, Armenia, wszystkie te sprawy były dotąd tematami tabu w tureckiej polityce - twierdzi Birand. - Groziło to reakcją wojskowych i delegalizacją partii rządzącej, a w najlepszym przypadku klęską wyborczą. AKP dorzuciła do tych gorących tematów najważniejszy: kwestię kurdyjską.

W Ankarze można usłyszeć, że do promowania swych pomysłów rząd Erdo?ana wykorzystuje osobliwą "taktykę serialową". Gdy cztery lata temu zależało mu na społecznym poparciu dla stanowczej polityki wobec Amerykanów, flirtujących z irackimi Kurdami, telewizja publiczna puściła serial "Dolina Wilków", w którym dzielni tureccy żołnierze są torturowani przez kurdyjskich agentów na służbie USA. W 2009 r., gdy ochłodziły się relacje z Tel Awiwem, w telewizji furorę robił serial, w którym izraelscy żołnierze katują palestyńskie dzieci.

Można było w ciemno obstawiać, że w ramówce na jesień 2009 r. znajdzie się serial o prześladowanych Kurdach. I rzeczywiście: najnowsza produkcja opowiada o słynnym więzieniu nr 5 w Diyarbak?r, największym kurdyjskim mieście Turcji. Wielu młodych Turków dopiero z tego serialu dowiaduje się, jak w latach 80. w tym więzieniu "spadkobiercy Atatürka" bronili republiki przed kurdyjskimi "terrorystami" za pomocą prądu i obcęgów.

Łzy kemalistów

Zaskakująco łatwo poszło natomiast przekonywanie generalicji do "otwarcia". Armia, która od lat 80. straciła w walce z kurdyjską partyzantką kilka tysięcy żołnierzy, już czterokrotnie w historii republiki obalała demokratycznie wybrane rządy za ulgowe (w jej mniemaniu) traktowanie idei Atatürka. Ale tym razem wojskowi stanęli po stronie rządu. Szef sztabu już w 2008 r. podkreślał, że akcjom zbrojnym przeciw PKK powinna towarzyszyć ręka wyciągnięta do tych Kurdów, którzy są lojalnymi obywatelami.

Erdo?an jesienią 2009 r. poszedł na całego. W swym "demokratycznym otwarciu" był tak przekonujący, że na przejściu granicznym z Irakiem w miejscowości Habur stawiło się 34 bojowników PKK, którzy, powołując się na zapowiadaną amnestię, zadeklarowali, że składają broń i chcą spokojnie żyć w Turcji. Władze wpuściły eksbojowników, ku radości miejscowych Kurdów i oburzeniu opozycji.

Kilka tygodni wcześniej Erdo?an do "otwarcia" przekonał na chwilę również najtwardszą kemalistowską opozycję. Broniąc "otwarcia" w parlamencie, premier zamilkł na chwilę, a potem zapytał retorycznie: "Czym różnią się łzy i słowa modlitwy, wypowiadane przez turecką matkę nad zwłokami swojego syna-żołnierza, od łez i modlitwy kurdyjskiej matki nad ciałem swojego syna?". Telewizja pokazała łzy w oczach kilku twardych kemalistów.

Jednak przypisywanie "demokratycznego otwarcia" wyłącznie humanizmowi AKP byłoby niedocenieniem politycznego wyrachowania liderów partii. Dzięki walce o prawa mniejszości, a szczególnie o prawa Kurdów, którzy stanowią 20 proc. populacji, AKP zapewnia sobie ich głosy. W wyborach z 2002 r. znacznie więcej Kurdów głosowało na AKP niż na z definicji kurdyjską DTP. Również w 2007 r. AKP zgarnęła większość kurdyjskich głosów. Republikańska Partia Ludowa (CHP), największe ugrupowanie opozycyjne, praktycznie nie istnieje na terenach zamieszkanych przez Kurdów.

Kurdystan za miedzą

Erdo?an wykorzystuje też "demokratyczne otwarcie" w polityce zagranicznej. I nie chodzi tutaj tylko o oklaski z Brukseli. Jeszcze dwa lata temu relacje między Ankarą a Kurdyjskim Rejonem Autonomicznym w północnym Iraku były napięte, głównie z powodu tureckich wypadów pacyfikacyjnych do irackiego Kurdystanu. Dziś są wzorcowe. Jesienią 2009 r. Turcja otworzyła konsulat w Irbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. Podczas uroczystości szef tureckiego MSZ Ahmet Davuto?lu podkreślał wspólne osmańskie dziedzictwo, a prezydent Regionu Autonomicznego Masud Barzani zachwycał się "otwarciem" w Turcji.

Turecki rząd natomiast zachwyca się obrotami handlowymi z irackim Kurdystanem. Na 1200 działających tam zagranicznych firm ponad połowa to firmy tureckie. Prawie 90 proc. importu do irackiego Kurdystanu pochodzi z Turcji.

Kurdyjskie władze regionalne sprzyjają tureckim firmom nie tylko dlatego, że Ankara coraz lepiej traktuje tureckich Kurdów. Skoro w Iraku sunnitów wspiera świat arabski, a szyitów Iran, to Kurdom została tylko Turcja. Z kolei Ankara ma jeszcze silniejszą motywację do współpracy: obfite złoża ropy i gazu w irackim Kurdystanie nie tylko zapewnią Turcji bezpieczeństwo energetyczne. Iracki gaz może w przyszłości popłynąć gazociągiem Nabucco do Europy. Oczywiście tranzytem przez Turcję.

Ze zbliżenia z irackim Kurdystanem Ankara chce czerpać nie tylko korzyści gospodarcze. W 2010 r. większość wojsk USA opuści Irak. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dzięki irackim Kurdom Turcja zyska wpływy w federalnym rządzie w Bagdadzie. A jeśli sytuacja w Iraku się pogorszy, iracki Kurdystan może okazać się dla Turcji zaporą przed chaosem.

Koniec republiki

Jeśli wszystko wokół "demokratycznego otwarcia" wygląda tak różowo, to gdzie jest haczyk? W przeciwnym razie poprzednie tureckie rządy bez wahania skorzystałyby z tak łatwego sposobu na zyski polityczne i gospodarcze.

Tym haczykiem jest ideologia. W Turcji pytanie "co znaczy być Turkiem?" nie kojarzy się z retorycznym zakończeniem narodowo--wyzwoleńczego poematu z XIX w. To wciąż aktualne pytanie o tożsamość współczesnej Turcji. Jeśli skonkretyzować je do pytania: "czy Kurd może być Turkiem?", niesie ładunek wybuchowy. Dlatego dyskusja parlamentarna nad kolejnymi ustawami "demokratycznego otwarcia" stała się tak dramatyczna. W listopadzie 2009 r., w rocznicę śmierci Kemala Atatürka, jego polityczni spadkobiercy z Republikańskiej Partii Ludowej, dziś w opozycji, ze łzami w oczach blokowali mównicę. Ich zdaniem rząd z premedytacją na ten dzień zaplanował debatę nad "otwarciem", a to bezczeszczenie pamięci "Ojca Narodu" i "koniec republiki".

Kemalistowska opozycja twierdzi bowiem, że przyznając Kurdom prawa mniejszości, rząd niszczy ideę tureckości, przyjętą przez Atatürka w latach 20. XX w. Wtedy chodziło o stworzenie politycznej tożsamości na wzór francuski, do której mogliby się "zapisać" obywatele z mniejszości etnicznych, czyli głównie Kurdowie. Państwo miało zapomnieć o etniczności, jeśli tylko obywatel publicznie się z nią nie obnosił. Sam Atatürk mówił: "Szczęśliwy ten, kto nazywa siebie Turkiem" (a nie ten, kto jest Turkiem).

Przywódcy wojskowego zamachu stanu z 1980 r. posunęli idee politycznej tureckości do ekstremum. Wtedy Kurdowie dowiedzieli się, że są "górskimi Turkami". W latach 80. nie chodziło już o skłonienie obywateli do tego, aby "nazwali siebie Turkami". Musieli to robić, bo w przeciwnym razie, jako przedstawiciele oficjalnie nieistniejących mniejszości, mogli skończyć w więzieniu - takim jak to numer 5 w Diyarbak?r, w ramach programów "reedukacji narodowej". Właśnie w połowie lat 80. powstała Kurdyjska Partia Pracujących, a początek lat 90. to okres najkrwawszych walk między kurdyjską partyzantką a armią.

Turek, czyli muzułmanin?

Potworek ideologiczny z lat 80. już tylko w odległy sposób przypominał koncepcję Atatürka, która - wbrew zdaniu dzisiejszych kemalistów - była dość elastyczna. Mimo że Atatürk chciał stworzyć nową świecką tożsamość narodową, zdawał sobie sprawę, iż w pierwszych latach republiki jedynym spoiwem społeczeństwa, osieroconego po upadku Imperium Osmańskiego, była religia.

Przykładem los Karamanów, niewielkiej społeczności zamieszkującej Kapadocję. Wypełniając postanowienia traktatu z Lozanny z 1923 r., Turcja i Grecja dokonały "wymiany" ludności - i w jej ramach Atatürk wygnał z Turcji Karamanów, choć kulturowo byli Turkami i nie mówili po grecku. Ale musieli się wynieść, bo byli prawosławni - nie można było być Turkiem i niemuzułmaninem. Ten taktyczny nacisk na religię w pierwszych latach republiki sprawił, że większość Kurdów uznała Republikę Turecką za swoje państwo.

Podobnie robi dziś rządząca AKP. Erdo?an nie wygłasza apelów w stylu: "Turcy i Kurdowie powinni żyć w zgodzie w jednym państwie". Niedawno mówił do Kurdów: "Bracia w wierze, szanujmy siebie nawzajem i to państwo, w którym żyjemy. Bo wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi". O ile jednak kiedyś dla Atatürka (który na początku używał nawet religijnego tytułu gazi - wojownik za wiarę) wykorzystanie religii jako spoiwa było decyzją taktyczną i tymczasową - a ostatecznie chodziło mu o stworzenie tożsamości politycznej, spajającej wszystkich mieszkańców nowego państwa - o tyle dla rządzących obecnie religijnych konserwatystów z AKP wybór religii jako spoiwa jest pryncypialny i szczery.

Zmierzch wizji Atatürka

Dlatego delegalizacja największej partii kurdyjskiej ułatwia zadanie Erdo?anowi. Partia Ahmeta Türka zawsze twardo opowiadała się za świecką ideą kurdyjskości. Teraz idea ta będzie pozbawiona parlamentarnej reprezentacji. Osieroconymi wyborcami zaopiekuje się AKP - widząc w nich "braci w wierze", a nie Kurdów. Gdyby nie fakt, że Sąd Konstytucyjny to dziś jedyna instytucja centralna kontrolowana jeszcze przez kemalistów, można by sądzić, że zbieżność "otwarcia" z delegalizacją to chytry pomysł Erdo?ana.

Może się zatem okazać, że swoją decyzją Sąd Konstytucyjny przyspieszył zmierzch politycznego projektu Atatürka. A być może to właśnie poczucie religijnej, a nie politycznej wspólnoty sprawi, że Kurdowie poczują się w końcu pełnoprawnymi obywatelami Turcji.

Tyle że będzie to już inny kraj.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2010