Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wiadomość pojawiła się niedawno, choć Juldaszew - uzbecki terrorysta, zaufany bin Ladena i lider Islamskiego Ruchu Uzbekistanu - miał zginąć w sierpniu, w amerykańskim nalocie w pakistańskim Waziristanie. To terytoria plemienne, których nie kontrolują władze Pakistanu; dziś rozgrywa się tu kolejna odsłona wojny między armią a talibami. Na wieść o tej śmierci odetchnęło wielu ludzi, zwłaszcza w Rosji i krajach Azji Centralnej: Islamski Ruch Uzbekistanu, kierowany przez niego oraz przez niejakiego Dżumę Namanganiego, to najgroźniejsza centralnoazjatycka organizacja terrorystyczna.
Pierwszy raz głośno zrobiło się o nim pod koniec lat 80., gdy dogorywał ZSRR, a muzułmanie z Azji Centralnej zaczęli odkrywać religijne korzenie. Juldaszew, wtedy 20-latek, stanął na czele ruchu Adolat (Sprawiedliwość). Cel był prosty: przywrócić "prawdziwy" islam w Kotlinie Fergańskiej - najbardziej zaludnionej części regionu, podzielonej między Uzbekistan, Tadżykistan i Kirgizję. Juldaszew stał się popularny, a jego zwolennicy na własną rękę wprowadzali koraniczny porządek, marząc o stworzeniu muzułmańskiego "kalifatu" (państwa) w całej Azji Centralnej. Prostytutki, narkomani, alkoholicy i złodzieje byli obwożeni na osłach po ulicach fergańskich miast, a tłum okładał ich kijami. Z ulic zniknęły też dziewczęta w spódniczkach, a te, które nie chciały się podporządkować, strzyżono.
Gdy w Azji Centralnej powstały niepodległe państwa - czyli świeckie reżimy byłych aparatczyków, którzy przekształcili republiki sowieckie we własne chanaty-satrapie - ich prezydenci traktowali islam instrumentalnie: przedstawiali się jako wierzący i jeździli do Mekki, ale w obawie przed ekspansją radykalnego islamu z Afganistanu i Iranu podjęli walkę z rodzimymi fundamentalistami, których nazywali wahhabitami. W Uzbekistanie zamykano "wahhabickie" meczety i represjonowano imamów, którzy w kazaniach nie wychwalali prezydenta Karimowa lub nie chcieli donosić na "podejrzanych" wiernych. Niektórzy z nich zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Złowrogie uzbeckie więzienia zapełniły tysiące nieprawomyślnych; torturowani, przyznawali się do wszystkiego.
Juldaszew i wyznawcy jego ideologii zbiegli do pogrążonego w wojnie domowej Tadżykistanu i wsparli tam oddziały muzułmańskiej opozycji, walczącej ze świeckim rządem. Potem przygarnęli ich afgańscy i pakistańscy talibowie - w pakistańskim Peszawarze mieli nawet biuro, a Osama bin Laden miał uważać ich za bitnych "wojowników świętej wojny".
Gdy przyjechałem do kirgiskiego Oszu w Kotlinie Fergańskiej w sierpniu 1999 r., do miasta po raz pierwszy weszły oddziały utworzonego rok wcześniej Islamskiego Ruchu Uzbekistanu. Zasilili go Uzbecy, Tadżycy (w tym afgańscy), Kirgizi, Czeczeni, a także chińscy Ujgurzy. Na drzewach miasta zawiśli urzędnicy, uznani przez buntowników za kolaborantów świeckich władz. Parę miesięcy wcześniej, w lutym, Ruch przeprowadził na Karimowa nieudany zamach w Taszkiencie. Był to początek tzw. kryzysów batkeńskich: regionalnych awantur-wojenek Ruchu, których celem było obalenie miejscowych rządów.
Wypady jego bojówek z baz północnym Afganistanie pokrzyżowała amerykańska interwencja w tym kraju w 2001 r. i upadek talibów. Juldaszew i jego Ruch ponieśli duże straty w czasie amerykańskich nalotów na okolice Mazar-i-Szarif, gdzie mieli bazy; Namangani miał tam polec. W grudniu 2001 r. Juldaszew z czołówką Al-Kaidy miał uciec z okrążonej przez Amerykanów twierdzy Tora Bora do Waziristanu. Jego bojownicy rozeszli się po wioskach: wielu ożeniło się z miejscowymi kobietami, założyło rodziny i wtopiło się w otoczenie, stając po stronie miejscowych talibów przeciw władzom z Islamabadu.
W ostatnim roku Ruch i wyłoniona z niej Islamska Unia Dżihadu znów dały o sobie znać w północnym Afganistanie i w Kotlinie Fergańskiej. Organizacji przypisywano działania dywersyjne w Uzbekistanie, Kirgizji i Tadżykistanie; władze tych państw spodziewały się eskalacji. Zwłaszcza, że niepokojeni w Waziristanie przez lotnictwo USA i nękani przez pakistańskie wojsko, znaleźli się w pułapce. W maju mój rozmówca w afgańskim MSW twierdził, że około setki bojowników z rodzinami przewędrowało do dolin w sąsiednim Tadżykistanie.
Śmierć człowieka uważanego za "terrorystę numer jeden" w Azji Centralnej osłabi tamtejszy fundamentalizm islamski. Ale pewnie tylko doraźnie. W Afganistanie i Pakistanie talibowie rosną w siłę. Zobaczymy, czy pozbawieni lidera "Uzbecy" wracają do domu po spokój, czy po kolejną reaktywację.