Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Bardzo dobrze pamiętam moment, kiedy miałem jasność, że Bóg mnie „zauważył”. To był jeden z wrześniowych dni w 1990 r., około godziny 10., gdy byłem na wagarach. Spotkałem jezuitę, który zadał mi banalne pytanie: „Czy chcesz służyć do mszy świętej?”. I mimo że to być może rzecz błaha, wywołała pęknięcie, które ukierunkowało całe moje życie. To spotkanie było początkiem lawiny, która dalej spada z góry. Po drodze podjąłem kilka ważnych decyzji, dzięki którym dziś jestem zakonnikiem i księdzem.
Bliskość Pana w tamtym momencie nie była jakimś emocjonalnym doświadczeniem, ona była raczej przekonaniem, że dzieje się coś ważnego, coś, czego nie rozumiem, coś, czego skutków kompletnie nie mogłem przewidzieć. I co istotne, a czego doświadczył zapewne Szaweł pod Damaszkiem, takie spotkanie nie jest wydarzeniem, które należałoby z pietyzmem nieustannie wspominać i pragnąć do niego wracać – nie ono jest najważniejsze.
To Franciszkowe „być lepszym”, oprócz rozumienia dosłownego – zmiany swoich czynów, ma także znaczenie głębsze – zmiany swojego myślenie na lepsze.
Rodzi się przekonanie, że po spotkaniu z Panem życie nabiera sensu, rozumianego jako zadanie, cel.
Konsekwencją skrzyżowania się moich dróg z Jego jest także przebaczeniem: najpierw sobie – tego wszystkiego, co sprawia, że się oskarżam (słabości, grzechy), a później innym. Przebaczenie nie jest moralnym imperatywem, ale jest konsekwencją miłości, jakiej sam doświadczam w spotkaniu. ©