Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie dziwota przeto, że gdy lud wkroczył na scenę dziejów jako jako-tako świadoma siebie (a raczej „świadomiejąca”) masa, od razu wrażo – złotymi ustami swych przedstawicieli – odróżnił i począł semantycznie piętnować swych przeciwników. Więc oczywistym będzie, że wyrażenie „wróg ludu” pojawiło się po raz pierwszy – i od razu złowróżbnie – w 1789 r., przy okazji rewolucji francuskiej. Kończyło się nasiąkniętymi krwią trocinami i humanitarnie obciętą głową w zatłoczonym koszu. Podobno niektórzy arystokraci zakładali się z przyjaciółmi, że po dekapitacji będą do nich mrugać. Podobno mrugali przez kilkanaście sekund.
Koneser historii Włodzimierz Lenin nie pozwolił pożytecznemu jakobińskiemu hasłu o „wrogach ludu” zgnić w zapomnieniu i od razu w 1917 r. na łamach „Prawdy” odświeżył, odkurzył i zaostrzył broń masowego rażenia, zwracając ją przeciw klasie kapitalistów i latyfundystów. Efekty nie dały na siebie długo czekać i wrogowie ludu gracko zniknęli z powierzchni ziemi. Lenin też zniknął, ale pałeczkę przejął Stalin, czyniąc z niej miecz obosieczny, gdyż „wrogami ludu” nagle mogli stać się również nasi (czyli ich) – ci, którzy się sprzeniewierzyli.
Kto decydował who is who? Wiadomo: Stalin. A później? Wiadomo: Chruszczow, nawołujący, żeby nikogo już tak nie nazywać (ze względu na konsekwencje). A jeszcze później kto? Mao, ale tylko jeden jedyny raz. Nazwał tak USA.
No i uderz w stół, a cymbał zagrzmi i ruszy do szarży. POTUS (niesamowity skrótowiec oznaczający niekoronowanego władcę USA, wyjątkowo pasujący do obecnego prezydenta) bez żenady mówi o „wrogu ludu” – czyli o mediach.
I znowu podobnie jak w dziesiątkach poprzednich prezydenckich freudowskich przezębyczeń – być może paradoksalnie intencjonalnych – zawodowi i niezawodowi komentatorzy pogrążają się w analizach, sprawdzają prezydencką znajomość historii ruchów rewolucyjnych na Starym Kontynencie, biegłość w biografii Robespierre’a i Saint-Justa, aux armes et caetera. Daremny trud.
Przypomnijmy sobie „alternatywne fakty” – pani z administracji nie chciała powiedzieć tego, co powiedziała, nie zamierzała, a mimo to coś nią przemówiło i ujawniło skrzętnie, przed sobą samą nawet, skrywane intencje. Słowa mówią nami, wbrew naszej woli, mówią nam o nas mimochodem.
A wszystko to, oczywiście, nie ma znaczenia, co jest skądinąd najsmutniejsze, bo skuteczne. Przynajmniej na krótką metę. Wojna w lustrze. Finał „Damy z Szanghaju”. Publisia to kupuje, łyka jak pelikan własną krwią karmiący swe młode. Co z nich wyrośnie? Mruganie uciętej głowy. ©