Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W rocznicę robotniczych protestów z Sierpnia 1980 r. przemawia prezydent Rzeczypospolitej. Wspominając ich przebieg, wymienia również nazwisko człowieka, który i wtedy, i przez następną dekadę stał na czele antykomunistycznego oporu, a później został pierwszą wybraną przez obywateli głową państwa. I co? I nic, chciałoby się powiedzieć: przecież to tak, jakby prezydent stwierdził, że dwa razy dwa równa się cztery albo że Ziemia kręci się wokół Słońca. Normalność podobna do tej, gdy dwóch chrześcijan uczestniczących w jednej mszy przekazuje sobie znak pokoju.
Normalność? Fakt, że Andrzej Duda wspomniał nazwisko Lecha Wałęsy podczas przemówienia w sali Stoczni Gdańskiej, a potem na mszy wyciągnął do niego rękę, był przecież obszernie komentowany. Postawę prezydenta uznano za znaczący gest, interpretowano jako dowód odwagi, niezależności czy próbę wyjścia z roli zakładnika jednej partii. Byli tacy, którzy wspomnieli przy okazji, że zamiast działania na pokaz Andrzej Duda mógłby zaprzysiąc legalnie wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, byli też tacy, którzy uznali, że w swoim „koncyliaryzmie” prezydent poszedł za daleko.
Zwyczajne gesty wydają się nadzwyczajne... Nie wiem, czy to nie mówi o czasach „dobrej zmiany” więcej niż cała płomienna publicystyka pism panów Lisickiego i Lisa. ©℗