Sezonowy kombajn kulturalny

Lato, więc co tydzień, to festiwal. Odbędzie się ich w Polsce kilkadziesiąt. Spektakularne wydarzenia stały się lejtmotywem życia artystycznego. Czy naprawdę mu służą?

24.06.2013

Czyta się kilka minut

Plaża na Placu Solnym, powstała podczas festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty; Wrocław, lipiec 2012 r. / Fot. Bartłomiej Kudowicz / FORUM
Plaża na Placu Solnym, powstała podczas festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty; Wrocław, lipiec 2012 r. / Fot. Bartłomiej Kudowicz / FORUM

Na lewym brzegu warszawskiej Wisły, tym nieuregulowanym i zachwaszczonym, skrytym w cieniu kosmicznej bryły Stadionu Narodowego, wibruje nowe życie. Wokół kilku kontenerów i łachy piachu gromadzi się tłum – w weekendową noc przychodzi tu nawet kilka tysięcy ludzi. Wystarczy ciepły wieczór, a na połamanych konarach, wydeptanych polankach, plaży, na pagórkach i w krzakach bawią się ludzie. Przynoszą koce, grille, drewno na ogniska, piwa w foliowych torbach.

Siedzą, leżą, sterczą, kucają, opędzają się od komarów – na dziko, ale grzecznie, ściśnięci, ale swobodni, ledwo mieszcząc się na „ucywilizowanym” skrawku wybrzeża, ale coraz większą jego część anektując. Jeśli ktoś ma urodziny, „Sto lat” radośnie wyryczy mu kilkuset obcych i nagle przyjaznych ludzi.

To rzadki przejaw bezinteresownej życzliwości w mieście-świecie, na co dzień zbyt zapracowanym i wystudzonym, by jego mieszkańcy interesowali się innymi. Gdzieś obok gra didżej, są hamburgery z przyczepy, ale to tylko pretekst – tu się przychodzi dla samoobsługi, dla ucieczki od komfortu, który czeka zaledwie kilkaset metrów dalej. Swobodnie kłębiący się ludzie grają na nosie otoczonemu płotem, oficjalnemu i rozświetlonemu stadionowi.

Wisła jest strefą wolności – długo ignorowaną przez władze miasta. Młodzi wzięli ją we władanie. Przynoszą nowe życie, po swojemu, w radosnym nieładzie, z minimalną infrastrukturą, urządzają własny wielki festiwal.

Samoorganizujący się tłum radzi sobie bez wygód, technologii, atrakcyjnego repertuaru i gwiazd. W ofercie wieczoru jest widok na drugi brzeg rzeki – także okupowany przez ludzi imprezujących na brudnych betonowych schodach, z plastikowym kubkiem albo puszką w dłoni. Bez biletu.

Takie enklawy niezależności trwają krótko, ale budują legendę życia niesfornego, które zaraz znów się wymknie i znajdzie nowy przyczółek. I tam przyciągnie tłumy, znużone zaaranżowaną rzeczywistością, spragnione wyjątkowości i wspólnoty. W codzienności przeładowanej ofertami produktów, usług i treści odwrócenie się plecami – choćby na jeden wieczór – od wszystkich podpowiedzi i podtykanych pod nos rozwiązań jest najłatwiej dostępnym źródłem przyjemności, relaksu, rozrywki. Namiastką sprzeciwu w realiach, w których do poważnego buntu brakuje – jak na razie – przekonujących powodów.

Młodzi Polacy nie są skłonni do wyrażania uczuć zbiorowych. Nie lubią aktywnie, masowo okazywać poparcia czy sprzeciwu – jeśli nie liczyć środowisk radykalnych czy okazji tak rzadkich jak ACTA, potraktowane jako zamach na wolność osobistą. Młodzi, jeśli mają wejść w tłum, to tylko zdezorganizowany, pozaideologiczny, nie zagrażający odrębności poglądów i postaw. Taki, który pozwoli pozostać sobą. Najważniejszą konwencją jest brak konwencji. I niemal zupełny brak ideologii czy wymiaru duchowo-filozoficznego, bo te nazbyt silnie kojarzą się z polityką i religią.

NIE DOŚĆ MŁODYCH

Latem te formy życia i obecności młodych ludzi próbują łapać w swoje sieci organizatorzy festiwali kulturalnych. Tego lata odbędzie się ich w Polsce kilkadziesiąt. Ich twórcy poszukują formuł i sposobów, by odpowiadać na błyskawicznie zmieniające się potrzeby ludzi, angażować ich.

Festiwal, jeśli ma umożliwiać rozkwit życia, musi tworzyć warunki do spotkań, kontaktu, wymiany. Bo sama skala już nie wystarczy. W ciągu minionej dekady przybyło festiwali-gigantów, tak rozrośniętych i interdyscyplinarnych, że sama organizacja przesłania ofertę. Szybki sukces i rozrost bywa przekleństwem – ulatnia się atmosfera, zostaje ogromny i przytłaczający program. Festiwale, które gromadzą kilkadziesiąt tysięcy ludzi, przypominają wielkie miasta – anonimowe, niesprzyjające zbliżeniom. Ich uczestnicy pozostają konsumentami, posłusznie przyjmują konwencję – opaska, talon na piwo, koncert, strefa spożywcza.

Siłą dużych wydarzeń są budżety i wielkie gwiazdy, ale i one z wolna przestają robić wrażenie – oswoiliśmy się z nimi, zaczynamy nawet wybrzydzać. Pojawia się potrzeba innego, intymnego przeżycia, możliwego tylko w mniejszej skali. Wszyscy twórcy polskich festiwali – od zramolałych po nowatorskie – stawiają przed sobą to samo wyzwanie: udowodnić, że ich wydarzenia są potrzebne teraz, gdy kultura jest łatwo i nieodpłatnie dostępna, a także spontanicznie i demokratycznie tworzona. Gdy „użytkownicy” usamodzielniają się od przewodników i gdy żadna sława nie gwarantuje powodzenia.

Pytanie „po co nam ten festiwal?” dotyczy również imprez odnoszących triumfy frekwencyjne, bo choć publiczność głosuje nogami, to czasem przychodzi, by pogapić się na kicz i chłam. Wyprzedane bilety nie są więc wystarczającym uzasadnieniem. Poza tym patrzenie, słuchanie i oklaskiwanie przestało być pożądanym sposobem uprawiania życia kulturalnego – teraz liczy się współtworzenie.

Może dlatego polskie festiwale mają jeszcze jedną wspólną bolączkę – starzejącą się publiczność. Dotyczy to wydarzeń tak różnych jak wrocławski filmowy T-mobile Nowe Horyzonty, wielokulturowy Brave Festival czy teatralny Festiwal Szekspirowski w Gdańsku. Średnia wieku plasuje się blisko trzydziestki, czyli brakuje licealistów i studentów. Powody są różne, tylko po części związane z pieniędzmi, bo wiele festiwali – szczególnie miejskich – jest niebiletowanych albo tanich.

Zmienia się również model uczestnictwa. Na koncertach łatwo dostrzec, że publiczność jest bardziej zajęta nagrywaniem i fotografowaniem niż przeżywaniem tego, co przecież widzi na własne oczy. A raczej widziałaby, gdyby nie patrzyła poprzez urządzenie. Paradoksalnie jednak potrzeba kontaktu nigdy nie była większa. Trzymając się przykładu Warszawy, wystarczy wskazać tłumy okupujące kawiarnie i restauracje, wyrastające teraz jedna przy drugiej, bawiących się na ulicach ludzi. Czy to znak, że mamy dość atrakcji specjalnych i chcemy się po prostu spotykać? Czy odświętne festiwalowe preteksty nie są już potrzebne?

WIELKIE MIGRACJE

Stymulowanie życia kulturalnego i artystycznego, prezentacja wielu twórców w jednym miejscu, wydarzenia niepowtarzalne, poszerzanie horyzontów – to podstawowe moce i zadania festiwali. Coraz trudniej się z nich wywiązywać. Po części dlatego, że niektóre festiwale wiele już zrobiły dla edukowania i animowania środowisk twórczych, a teraz poszukują nowych wyzwań. Są wśród nich m.in. Fotofestiwal w Łodzi i Miesiąc Fotografii w Krakowie, wydarzenia z muzyką świata: Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur, trójmiejska Globaltica, poznański Ethno Port, wreszcie liczne festiwale teatralne – od wrocławskiego Dialogu po toruński Kontakt.

Konkurencja rośnie i takim odwiecznym „instytucjom” jak Warszawska Jesień czy festiwal w Opolu wyrastają młodzi rywale – Sacrum Profanum oraz Open’er, tworzone z myślą o młodych i mówiące nowym językiem. Opole było całym światem dla obecnego pokolenia 50+, narodowym wydarzeniem przeżywanym synchronicznie przed telewizorami. Open’er zrodził się z zachwytu nie nad polską piosenką, ale muzyką zagraniczną, przez lata niedosięgłą. Był glejtem przynależności do Europy w wymiarze kulturowo-konsumenckim, miejscem, do którego jeździło się celebrować artystów występujących w Polsce po raz pierwszy, a więc potwierdzających nasze istnienie w świecie.

Polscy muzycy musieli się napracować, żeby tu zostać uznanymi za spełniających światowe standardy. Dopiero od niedawna są traktowani na równi z zagranicznymi gośćmi i występują w najlepszych godzinach, na najważniejszych scenach. To znak, że skok cywilizacyjny mamy za sobą i opuszczają nas kompleksy. Ale dla organizatorów nowe ambicje są kłopotem – czym nakarmić przyzwyczajoną do fajerwerków publiczność? Część znużonych widzów przeniosła się do Katowic, na bardziej zaskakujący Off Festival, gdzie łatwiej o odkrycia i mniej oczywiste nazwiska. Ale i w Gdyni, i na Śląsku pod sceną spotyka się podobna grupa – mająca nadzieję na unikatowe doświadczenie („byłem w ważnym, modnym miejscu”), chcąca pochwalić się rzadkim zasobem („widziałem na żywo”), zaktualizować stan wiedzy („jestem na czasie”). Twórcy wakacyjnych festiwali potrzebują wieloletnich strategii, dzięki którym utrzymają publiczność. Udaje się to poprzez konsekwentną edukację.

Off zawdzięcza swą popularność Open’erowi – dopiero nadrobienie zaległości i oswojenie z koncertami gwiazd obudziło zainteresowanie niszowymi twórcami. Podobnie dzieje się w sferze filmu – dostępność międzynarodowych premier fabularnych przyniosła nowe zainteresowanie dokumentem. Na dorobku Warszawskiego Festiwalu Filmowego nową falę ciekawości kina budują teraz Planete+ Doc Film Festival i wspomniane Nowe Horyzonty.

Im lepiej zorientowany i obyty odbiorca, tym większa potrzeba festiwali wyspecjalizowanych, zapewniających zetknięcie z nieznanym. Tymczasem mamy jeszcze „zaniedbane” sfery kultury, w których festiwale mogą być lokomotywami ciągnącymi za sobą zainteresowanie, publiczność, ożywienie. Brakuje m.in. wydarzeń literackich, skupionych nie wokół nagród i sprzedaży książek, ale autorów, czytania i samych treści. Nie mamy też festiwalu sztuki współczesnej, który prowadziłby dialog między artystami a publicznością.

KULTURALNI OD ŚWIĘTA

Festiwale zapewniają nam potrzebne „lekcje kultury”, ale okazują się też olbrzymami wysysającymi środki i możliwości bycia z kulturą na co dzień. Popularność festiwali, ich goście i oryginalne atrakcje – wszystko to wielkie kuszenie, sam w sobie festiwal uwodzenia Polaków, by zaciekawili się sztuką i kulturą, porzucili na chwilę polityczną telenowelę i skierowali wzrok na artystów.

Hiperaktywność rozrywkowo-twórcza koncentruje się w miesiącach wakacyjnych, jakby kultura mogła być numerem jeden tylko w przerwie od życia, wyłącznie w miłych okolicznościach plenerowych, gdy nie mamy na głowie ważnych spraw. W mediach – a one stanowią coraz szczelniejszy filtr, przez który postrzegamy świat – kultura regularnie przegrywa z parainformacjami polityczno-gospodarczo-celebryckimi i jedynie wydarzenia wielkiej skali mają szansę się przebić.

Latem konkurencja tematyczna jest mniejsza, a w parze z tym idzie przekonanie, że właśnie wtedy mamy czas na kulturę. To wzmacnia efekt odświętności. Ciągłe uatrakcyjnianie kultury, przebieranie jej w lśniące festiwalowe fatałaszki powoduje, że pozostaje ona egzotycznym obiektem, pojawiającym się od czasu do czasu, w aurze aplauzu i szczególnym kontekście. Im bardziej musi się prężyć i udowadniać swą niezwykłość, w tym mniejszym stopniu stanowi naturalną sferę naszego życia. Festiwale stają się niejako potwierdzeniem, że twórczość nie zasługuje na stałe zainteresowanie, a kultura musi się o nas postarać. Znacznie bardziej niż producent odplamiacza i przewodniczący klubu parlamentarnego, dla których zawsze mamy czas i pełną atencję.

Duże imprezy kulturalne są rodzajem billboardu, reklamują atuty i zalety muzyki, filmu, fotografii, literatury czy grafiki, byśmy o nich nie zapomnieli. Ale one także powodują zniechęcenie i brak zaciekawienia tymi przejawami kultury, które nie przyjmują spektakularnych form ani wielkich rozmiarów. Nie wiadomo, czy bardziej nas do sztuki zbliżają, czy od niej dystansują. Spędzić tydzień na koncertach to nie to samo, co bywać na nich regularnie. A jednak to właśnie festiwale oferują spotkania z najciekawszymi muzykami czy kinem niezależnym, które przez resztę roku pozostają praktycznie niedostępne.

Postępująca festiwalizacja życia kulturalnego w Polsce wydaje się rodzajem choroby, a w każdym razie deformacją tego, jak być powinno: stałego, bliskiego, niepozornego kontaktu ze sztuką i kulturą, utrzymywanej relacji z pięknem i odmiennością, od czasu do czasu tylko hucznie celebrowanej. Tymczasem na letnie miesiące i masowe wydarzenia przekładany jest wysiłek organizacyjny i finansowy całego roku – wakacje pochłaniają ogromne budżety i uwagę tych samych osób, które na co dzień odpowiadają za prowadzenie polityki kulturalnej i edukacyjnej. Festiwale ograniczają, a czasem uniemożliwiają wykonywanie pracy u podstaw – nie starcza na nią środków ani energii.

BEZ NOŻA I WIDELCA

Walka argumentów jest nierozstrzygnięta – jedni mówią, że kilkudniowy festiwal może zdziałać dla jakiejś dziedziny sztuki więcej niż rok warsztatów. Inni, że to nagły płomień, który nie zostawia śladu. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje się zrównoważenie – zmniejszenie skali wydarzeń festiwalowych, a wzmocnienie nogi edukacyjnej. Szczególnie że sami twórcy festiwali dostrzegli zależność między jednym a drugim. Jeśli nie będziemy obcować z kulturą regularnie, intensywnie, odruchowo, przestaniemy też jeździć na festiwale. I właśnie brak nastoletniej czy studenckiej publiczności tego dowodzi.

Choć młodzi są ciekawi wielu zjawisk, otwarci na nowe formy i zaangażowanie, nie reagują na festiwalowe zachęty. Realny, faktyczny kontakt z kulturą jawi im się nie jako szansa, ale obcy, niezrozumiały komunikat. Bo ktoś, kto nie bywa w teatrze, czyta tylko niektóre lektury, a do kina zagląda z klasą na obowiązkową „Bitwę pod Wiedniem”, nie posiada umiejętności i narzędzi, by wziąć udział w wydarzającej się na jego oczach twórczości. Wydawałoby się: pójść na koncert czy wystawę – nic prostszego. A jednak wymaga to edukacji, inaczej przypomina podsuwanie komuś talerza i oczekiwanie, że weźmie się za jedzenie bez noża i widelca.

Nawet jeśli odbyta w wakacje podróż na festiwal przyniesie odkrycia i zachwyty, to nie wspierana przez cały rok – pójdzie w niepamięć. Oglądanie niezależnego kina amerykańskiego raz na 12 miesięcy jest na pewno niebywałą okazją, ale też bolesnym uświadomieniem ubóstwa kulturalnej oferty, jaką dysponujemy na co dzień.

Festiwale mają do spełnienia nieocenioną rolę, pod warunkiem, że ich twórcy postawią także na kształtowanie i kształcenie swojej publiczności. Odświętne przewodnictwo nie wystarczy. Potrzebne jest wyposażenie odbiorców w mechanizmy umożliwiające im samodzielny, trwały rozwój. To oznacza obudowywanie festiwali działalnością dodatkową.

Robi to m.in. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, prowadząc ogólnopolski program filmowej edukacji w szkołach oraz całoroczny arthouse we Wrocławiu. Robi to również Międzynarodowy Festiwal Literatury im. Josepha Conrada – stowarzyszony przez „Tygodnik Powszechny” z ogólnopolską, trwającą od lat, akcją „Lekcje czytania”. Takich przykładów nie ma jednak wiele. Powodem są pieniądze, jak zawsze – niewystarczające, ale przede wszystkim nierównomiernie rozłożone, skupione wokół kosztownych wydarzeń.

Modę na festiwale wykorzystują bowiem władze miast, sponsorzy, branża turystyczna – wydarzenia są formą promocji, tworzenia wizerunku i reklamą, więc nie szczędzi się środków. Wszystko w porządku, o ile te interesy współgrają z potrzebami społeczności, a wydarzenia wyrastają z autentycznych zjawisk. Bo festiwale niezakorzenione w lokalnych środowiskach i pozbawione entuzjastycznych liderów są utratą środków – nie mają szansy przetrwać. Instrumentalne traktowanie kultury szkodzi wszystkim, artyści tworzą na siłę, wypełniając teoretyczne projekty, a publiczność odrzuca przymusowe, obce atrakcje.

Na razie zrobiliśmy pół kroku. Festiwale powodują, że dostrzegamy kulturę i przez chwilę traktujemy ją poważnie. Są one jednak jak wystrzał armatni, po którym – efektownie ogłuszeni – wracamy do swoich spraw. W galeriach i muzeach pustawo, koncerty przenoszą się do mniejszych sal, książek czytamy coraz mniej, surfujemy natomiast po przepastnej globalnej sieci, tam napotykając różne wytwory kultury. Nie mamy tylko jak, gdzie ani z kim o nich pogadać. Najbardziej potrzebujemy całorocznego festiwalu rozmów o kulturze. 


PAULINA WILK jest współzałożycielką Fundacji „Kultura nie boli”, organizatora Big Book Festival w Warszawie, który po raz pierwszy odbył się 22 i 23 czerwca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2013