Selfie z trumną

KATHLEEN ADAMS, antropolożka: Amerykanie i Europejczycy żyją dla wakacji, Toradżowie – dla śmierci. Oszczędzają nie po to, by się zabawić i zwiedzać świat, tylko by uczcić przodków.

07.12.2020

Czyta się kilka minut

Procesja z posągiem zmarłego podczas  tradycyjnej ceremonii pogrzebowej Toradżów.  Region Tana Toraja w Południowym Sulawesi, Indonezja, marzec 2019 r. / HARIANDI HAFID / GETTY IMAGES
Procesja z posągiem zmarłego podczas tradycyjnej ceremonii pogrzebowej Toradżów. Region Tana Toraja w Południowym Sulawesi, Indonezja, marzec 2019 r. / HARIANDI HAFID / GETTY IMAGES

MARIA HAWRANEK: Od 40 lat przyjeżdża Pani do Tana Toraja na indonezyjskiej wyspie Sulawesi. Gdzie kieruje Pani swoje kroki po przyjeździe?

KATHLEEN ADAMS: Na cmentarz. Członkowie rodziny, która mnie przyjęła do domu, gdy zaczęłam badania w latach 80., zabierają mnie na groby rodziców. Oczywiście my też odwiedzamy naszych zmarłych, ale nie jest to pierwsza rzecz na liście. Jeśli wyląduję wieczorem, najpóźniej kolejnego dnia jestem na cmentarzu. Stoję przed wizerunkami moich adoptowanych rodziców i mówię: „Hej, mamo, hej, tato, takie mam wieści z USA, dla ciebie, mamo, mam szal, a tobie, tato, przyniosłam ulubione piwo”. Wrzucam też do specjalnej sakiewki ofiarę: to może być trochę rupii, równowartość dolara czy 50 centów, orzech betelu, papierosy.

Co się z tymi darami dzieje?

Pieniędzy nie wypada ruszać, dlatego też przyjęło się dawać drobne. W przypadku darów spożywczych założenie jest takie, że duch wypija lub zjada ich esencję. Piwo najczęściej otwieram i zostawiam. Po kilku dniach znika.

To prawda, że tradycyjnie ­Toradżowie nie obchodzą urodzin ani ślubów, tylko pogrzeby?

Toradżowie studiują i pracują w różnych krajach, żyją w zglobalizowanym świecie. W ciągu ostatnich 20 lat zaczęli organizować duże śluby, urządzają je, podobnie jak pogrzeby, obok tradycyjnych domów przodków. Budują sceny, wieszają wymyślne reflektory. Na urodzinach pojawia się tort. Jednak nic pod względem rytuałów nie może się równać z pogrzebami. Kiedy w latach 80. pytałam przez telefon, co słychać, opowiadali mi o śmierciach, ale nigdy o ślubach czy narodzinach.

Pamięta Pani swój pierwszy pogrzeb?

To był 1984 r., mała uroczystość, niearystokratycznej rodziny, na 100-200 osób. Arystokratyczne mogą gościć kilka tysięcy ludzi i trwają kilka dni. Miała charakter protestancki, bo już wtedy większość Toradżów przeszła na chrześcijaństwo, więc obok tradycyjnych rytuałów były też modlitwy i pastor. Przed pogrzebem miesiącami buduje się bambusowe platformy dla gości, w przypadku zamożniejszych rodzin powstają tymczasowe osiedla. Aż do pogrzebu zmarły cały czas trzymany jest w domu.

Był wczesny wieczór, przyszliśmy w procesji, z okryciami na noc i prostymi darami, takimi jak cukier, ryż, które będą zużyte w trakcie pogrzebu. Gospodarz przywitał nas gęstą i słodką jak syrop kawą, zaoferował goździkowe papierosy i betel. Żuje się go z odrobiną tytoniu i wapna, ale ja wtedy nie wiedziałam, co z tym zrobić. Starsza pani, która siedziała nieopodal, niemal upadła ze śmiechu na ziemię. Później wszyscy, rozbawieni, pokazywali mi, jak i gdzie pluć czerwonym sokiem. Piliśmy też palmowe wino.

To nie są sceny, które kojarzą się z pogrzebem.

Było dużo żartów, flirtów, swatania, plotek. Starsi rodu tłumaczyli mi, co się dzieje. Czułam się przytłoczona złożonością genealogii rodzinnej i historii pokrewieństwa. Po zmroku wykonaliśmy tradycyjny taniec w kręgu: kilka kroków w jedną, kilka w drugą, ludzie są połączeni ramionami. Były też żałobne pieśni i podniosłe mowy. Tańczyliśmy do godziny pierwszej, potem położyliśmy się na platformie. Wstaliśmy koło czwartej. Ciało zostało wyjęte z trumny, słychać było płacz, zawodzenie, to był przejmujący moment. Kiedy pastor odmówił ostatnią modlitwę, zobaczyłam wiele łez. Potem trumnę przeniesiono do rodzinnego grobowca w klifie.

Ale jeszcze wcześniej poświęcono bawoły?

Tylko jednego. Była za to rzeź świń.

Bawół jest w kulturze Toradżów bardzo ważny. Mówi się, że tradycyjne domy – tzw. tongokan – mają kształt bawolich rogów. Zwierzę ubija się w trakcie rytuału, by pomóc duszy szybciej podróżować do Puya, zaświatów?

Bawoły stają się w ten sposób towarzyszami podróży i częścią bogactwa zmarłego na tamtym świecie. Tak mówi Aluk To Dolo, Droga Przodków. Większość Toradżów już jej nie wyznaje. Dziadkowie i babcie odeszli do tradycyjnych zaświatów, ale współcześni Toradżowie są przekonani, że idą do innego, własnego nieba. Nie wyznają starej wiary, lecz odtwarzają dawne rytuały, bo są częścią ich kultury.

Czyli nie wierzą już, że zmarły, którego ciało oczekuje na pogrzeb czasem kilka lat, pozostaje w tym czasie „chory”, i umiera dopiero w momencie ubicia pierwszego bawołu?

To jest przekaz tradycyjnych wierzeń. Ludzie mają świadomość, że serce ich krewnego już nie bije, nie wypierają nauki i biologii. Czasem turyści się zachwycają: „Och, jakie piękne to stopniowe przejście między życiem a śmiercią”. Toradżowie wystawiają herbatkę dla babci, dopóki nie zostanie pogrzebana, a ona leży sobie w łóżku albo w trumnie. Z pewnością postrzegają czas przygotowań do pogrzebu jako proces, w którym przygotowują się też do jej pożegnania.

Bawoły mogą kosztować od kilkuset do kilku tysięcy dolarów, a na pogrzebach zamożniejszych ubija się ich nawet kilkadziesiąt.

Cena różni się zależnie od umaszczenia, kształtu rogów, wielkości. Kiedy miałam 28 lat, zmarł mój adoptowany toradżcki ojciec. Wciąż spłacałam studencką pożyczkę, więc kupiłam małego bawołu. Nadaje się im poetyckie imiona, mój dostał takie: „Młodzieńczy bawół, który przybył z chmur Ameryki”. Na pogrzeb mojej mamy w 2012 r. stać mnie już było na droższego.

Ich liczba i klasa świadczą o zamożności rodziny? Kto bogatszy, zabija więcej?

Również o statusie społecznym – co prawda dawne podziały na klasy już nie są tak żywe, wciąż jednak potomkom arystokracji wypada zabić więcej. Bawoły są związane z dziedziczeniem – podarowany i ubity w czasie ceremonii bawół daje prawo do dziedziczenia. Dlatego w arystokratycznej rodzinie często mówi się: możesz przyprowadzić bawołu, będzie paradował, ale go nie zabijemy. Poza tym, jeśli ktoś przyprowadza bawołu na pogrzeb twojego krewnego, musisz się zrewanżować podobnej klasy bawołem na pogrzebie w jego rodzinie.

Pani bawołu zabito i dostała Pani prawo do ziemi?

Zabito, ale prawa się zrzekłam, bo uważałam, że ziemia powinna zostać w rodzinie krwi. W czasie pogrzebu ojca mięso mojego bawołu zostało zlicytowane, a pieniądze pozyskane w ten sposób przeznaczono na dary dla kościoła.

„W Tana Toraja żyje się, aby umrzeć”. To zdanie często pada w tekstach o tej społeczności. Przeczuwam, że coś spłaszcza.

Moi przyjaciele z Toraja, zwłaszcza przewodnicy, uwielbiają to powtarzać – ale głównie turystom. Kontekst jest taki: ty żyjesz po to, by pojechać na wakacje, oszczędzasz i przeznaczasz ogromne sumy oraz energię, by przelecieć pół świata i zobaczyć nas. A my oszczędzamy, by uczcić naszych zmarłych. Rodzice poświęcają się dla nas, matki przechodzą przez ból, by nas urodzić, w ten sposób pokazujemy im, że to doceniamy. Można powiedzieć, że Amerykanie i Europejczycy żyją dla wakacji, Toradżowie – dla śmierci.

Przeczytałam, że czasem cierpią na tym żywi. Np. dziewczynki nie mogą iść na studia, bo trzeba oszczędzać na pogrzeby. Dużo jest takich ofiar tradycji?

Znam błyskotliwą młodą kobietę, która w innych warunkach byłaby doskonałą studentką, ale rodzina chciała utrzymać swój status, a nie miała pieniędzy, by opłacić i pogrzeby, i jej edukację, więc nie skończyła nawet liceum. Rytuały wzmacniają hierarchiczność społeczeństwa i sprawiają, że pojawiają się trudności z opłaceniem edukacji. Dlatego wiele rodzin wypisuje się z tego systemu – np. dołącza do ruchu zielonoświątkowców, który zakazuje uczestnictwa w rytuałach pogrzebowych z poświęcaniem bawołów.

Dotyczy to głównie uboższych?

Niekoniecznie. Znałam też wykształconego za granicą Toradżę, który zmarł dwa lata temu. Absolutnie nie chciał, by jego dzieci musiały się zadłużyć, i wyraźnie zaznaczył, że chce cichego katolickiego pogrzebu. Wśród arystokratów wywołał mały skandal i dużo złych plotek. Ale jego dzieci nie mają długów, studiują. Niektórzy poddają tradycję refleksji i dokonują świadomych wyborów. Inni wyprowadzają się do miast i w sposób minimalny uczestniczą w rytuałach pogrzebowych – opłacą bawołu, pojawią się, ale nie angażują się w pozostałe aktywności.

Bada Pani turystykę na Tana Toraja. Kiedy pierwszy raz przeczytałam o turystyce funeralnej, skojarzyło mi się to z turystyką w slumsach, egzotyzacją biedy. Mieszkałam w takich miejscach w Brazylii czy Kolumbii. Gdy przyprowadzano tam turystów, bardzo mnie irytowali. Toradżowie tak nie reagują?

Właśnie dlatego, że jako antropolożka nie chciałam przyczyniać się do egzotyzacji ich kultury, zdecydowałam się na badanie turystyki, nie rytuałów. Przyznam, że spodziewałam się, iż obecność turystów będzie o wiele bardziej problematyczna. Oczywiście są momenty, w których działają Toradżom na nerwy – np. gdy powtarzają ten slogan „żyjecie, aby umrzeć”, bez kontekstu, o którym rozmawiałyśmy, albo gdy mówią: „Wy tu urządzacie imprezy, jak ktoś umrze”. Dla Toradżów to żadne imprezy, to odprawianie rytuałów. Często na pogrzebach dostawałam zadanie: miałam wyprowadzać turystów z błędu, prostować ich fałszywe przekonania.

Jakie?

Że Toradżowie są „poganami” – gdy tymczasem większość to chrześcijanie. Na hasło, że są zacofanymi wieśniakami, wśród zgromadzonych pokazywałam turystom lekarzy i oficjeli z Dżakarty, stolicy kraju. Na uwagę, że marnotrawią mięso, tłumaczyłam, że jest używane do podjęcia gości czy przekazywane najbiedniejszym. Toradżowie mają poczucie, że pogrzeby są sposobem na redystrybucję dóbr, i uważają, że nigdzie na świecie biedni nie jedzą tyle mięsa, co u nich.

Turystom buduje się nawet specjalne pawilony VIP.

To wypływa z tradycji: im więcej ludzi przychodzi na pogrzeby, tym bardziej prestiżowe się one stają. Toradżowie zawsze rozmawiają o tym, kto był: jaki minister, jaki urzędnik – to część atmosfery wydarzenia. Poza tym turyści też przynoszą dary, choć czasem zbyt małe. Żeby uniknąć nieporozumień, zdarza się, że w ich imieniu agencja turystyczna zakupuje kilka świń. Pomysł, by pobierać opłatę za udział w rytuale, wzbudza opór u większości Toradżów, bo kłóci się z obrazem dobrego gospodarza. Chyba że rzeczywiście jest dla nich zbudowany specjalny pawilon VIP, skąd mają najlepszy widok i zdjęcia, a jedzenie podaje się im na pięknej porcelanie. Wtedy agencja za to płaci. Jednak część rytuałów zawsze jest dla turystów zamknięta.

Czy ceremonie pogrzebowe jakoś się zmieniły od lat 80.?

Pod koniec lat 70. wielu Toradżów zaczęło migrować, przenosili się na inne wyspy indonezyjskie, by pracować na budowach, w kopalniach. Wielu nuworyszy wracało z gotówką – byli bogaci, ale nie mieli statusu, wkładali więc sporo środków w zdobycie szacunku. Nastąpiła inflacja widowiskowych, pełnych przepychu rytuałów z dużą liczbą poświęcanych bawołów. Arystokraci kręcili nosem, kwestionowali ich zasadność, zwracając uwagę, że nuworysze nie mają odpowiedniego pochodzenia. Ale to napięcie już znikło, wielu Toradżów ma krewnych na emigracji, a młodzi nie mają już obsesji pochodzenia.

Liczba rytuałów wzrosła, są też o wiele staranniej zaplanowane i zorganizowane. Wiadomo, co się będzie działo, o której godzinie. Na wejściu dostajesz mapę miejsca i program wydarzeń.

Skąd ludzie dowiadują się o ceremonii? Wysyła się zaproszenia?

Dawniej wieść niosła się pocztą pantoflową. Teraz często dzieje się to przez Face­booka.

Wysyła się zaproszenie na wydarzenie: pogrzeb ciotki?

Informuje się o śmierci. Facebook jest bardzo popularny w Indonezji. Toradżowie wrzucają zdjęcia zmarłych tuż po śmierci, np. jeszcze ze szpitala. Jeśli ten ktoś był mi bliski, dostanę jeszcze spersonalizowaną wiadomość. Czasem piszą: „Ten przyjaciel jest ciężko chory”. To trochę takie zawoalowane ostrzeżenie: „Zacznij oszczędzać i planuj podróż”.

Smarftony zmieniły sposób spędzania czasu na pogrzebach?

Dramatycznie. Dawniej ludzie siedzieli w pawilonach, opowiadali sobie historie, flirtowali, dzieci podawano sobie na kolana, panowało poczucie, że jesteśmy tu wszyscy razem. A teraz ludzie niemal natychmiast po przywitaniu się z gospodarzem wyciągają telefon. Młodzi się cieszą: mogę grać na komórce. Starsi używają telefonów, by się zlokalizować w tłumie.

Ludzie robią sobie też selfie obok trumien i wyrzeźbionych wizerunków zmarłych. Dawniej robiono tylko zdjęcie na koniec, tuż przed pochówkiem, portret całej rodziny. Teraz dokumentowane są wszystkie etapy.

Widziałam nawet selfie ze zmumifikowaną babcią wyciągniętą z grobu po latach – wnuczek z kciukiem do góry, babcia wyciągnięta z trumny w tle. To zdjęcie zrobiono w czasie tzw. drugiego pogrzebu, Ma’nene.

To inny rytuał i to on najbardziej się zmienił, od kiedy przyjeżdżam na Sulawesi. W latach 80. nie byłam na żadnym, tak rzadkie to były wydarzenia, tak intymne. Gdy zaproszono mnie pierwszy raz, czułam się zaszczycona. Przyszliśmy do kamiennego grobu, pozbieraliśmy trawy z okolicy, omietliśmy wnętrze grobu, zostawiliśmy ofiary, zrobiliśmy wielką ucztę i poszliśmy do domu. Ciało nawet nie zostało wyjęte. W moim kolejnym ­Ma’nene już oczyszczono zwłoki, przebrano je. Ale nikt wtedy nie stawiał ciał do pionu i nie oplatał ramionami, jak robi się teraz. Potwierdziłam te obserwacje z antropologami, którzy zajmowali się rytuałami: to się nie zdarzało aż do ery selfie.

Jak selfie mogło zmienić tradycję?

Kilka lat temu w mediach społecznościowych pojawiło się sensacyjne zdjęcie i opis: „Toraja ziemią żywych trupów”. To selfie wrzucił emigrant, który powrócił na Ma’nene do domu, a temat zaczął żyć własnym życiem. Inni emigranci, gdy wracali, prosili o podobne zdjęcia, zaczęto więc stawiać zmarłych, by mogli je zrobić. Teraz pojawiają się już nawet reklamy. Widziałam wielki billboard: „­Ma’nene, turyści mile widziani”!

To wszystko przypomina spektakl. Ale wspomniała Pani, że w trakcie pogrzebów są momenty intymne, niewidoczne dla oczu postronnych.

Noc przed ceremonią pogrzebową mojej toradżckiej mamy wyciągnęliśmy ją z trumny. Po śmierci najpierw leżała w swojej sypialni, owinięta materiałami, a potem przeniesiono ją do trumny do pawilonu zbudowanego na okazję pogrzebu. Wyciągnęliśmy ciało i położyliśmy je na platformie przy ryżowym spichlerzu. Usiedliśmy wokół i te fragmenty, które było widać: dłonie, szyję, twarz, czyściliśmy kawałkami bawełny. Razem z innymi kobietami malowałyśmy ją, ktoś dał podkład, ktoś inny szminkę, chciałyśmy, by wyglądała pięknie. To jest tak odmienne od naszego codziennego doświadczania śmierci. My mamy od tego wszystkiego grabarzy i firmy pogrzebowe. Wyobrażam sobie, że dawniej w Europie i USA rodzina też tak opiekowała się ciałem.

Potem każdy z nas coś ściągnął i jej założył lub dał. Córka – złotą bransoletkę i naszyjnik, ja nie byłam na to przygotowana, ale moja adoptowana siostra podpowiedziała mi, że nowy szal, który kupiłam na pogrzeb i miałam na szyi, świetnie się nada. Ta ceremonia trwała kilka godzin, w tym czasie artysta wyszywał złote liście na materiale, który miał okryć trumnę. To najbardziej intymny moment, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam na Toraja w związku ze śmiercią.

Czy po tych wszystkich doświadczeniach czuje się z nią Pani bardziej pogodzona?

Pogodzona to chyba za duże słowo. Ale na pewno akceptuję śmierć jako część życia. Wcześniej nigdy nie chciałam o niej myśleć, jak większość z nas, uważałam, że jest czymś z zewnątrz, wypierałam ją. Teraz widzę, jak istotne stało się dla mnie tworzenie rytuałów wokół śmierci, jak ważne jest to, by dać sobie czas na zmierzenie się z rzeczywistością i przejście do następnego etapu. Czuję też, że jestem w stanie myśleć o mojej własnej śmierci, a nie potrafiłabym tego bez spędzenia tylu lat wśród Toradżów. Akceptacja śmierci to największy dar, jaki mi ofiarowali. ©

KATHLEEN ADAMS jest antropolożką, zajmuje się kulturą Indonezji, głównie wysp Sulawesi i Alor. Od lat 80. bada turystykę w regionie Tana Toraja. Autorka i współautorka wielu książek i publikacji naukowych, m.in. „Indonesia: History, Heritage, Culture”, „Everyday Life in Southeast Asia”. Profesor na Uniwersytecie Loyola w Chicago.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Niezależna reporterka, zakochana w Ameryce Łacińskiej i lesie. Publikuje na łamach m.in. Tygodnika Powszechnego, Przekroju i Wysokich Obcasów. Autorka książki o alternatywnych szkołach w Polsce "Szkoły, do których chce się chodzić" (2021). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2020