Sansara i wściekłe psy

Birmańska armia po zamachu stanu legitymacji dla swej władzy szuka u radykalnych buddyjskich duchownych. Z aresztu wyszedł właśnie mnich, który nawołuje do mordowania muzułmanów.

04.10.2021

Czyta się kilka minut

Lider buddyjskich nacjonalistów  Ashin Wirathu przed klasztorem Masoeyein, Mandalaj, Birma, czerwiec 2013 r. / PAULA BRONSTEIN / GETTY IMAGES
Lider buddyjskich nacjonalistów Ashin Wirathu przed klasztorem Masoeyein, Mandalaj, Birma, czerwiec 2013 r. / PAULA BRONSTEIN / GETTY IMAGES

Chętnie pozuje do zdjęć w okularach, ale dotąd nie dał się poznać jako znawca starożytnych buddyjskich traktatów. Przeciwnie, systematycznie zdarzają mu się gafy. Nie zasłynął też jako mówca, choć jego wystąpienia rzadko przechodzą bez echa, a na wiecach gromadzi wielotysięczne audytoria. Mimo że uważa się za pokojowego kaznodzieję, specjalnością Ashina Wirathu są ostre przemówienia, w których – jak mówią jego przeciwnicy – systematycznie przekracza granice gróźb karalnych lub – to już wersja zwolenników – wychodzi poza polityczną poprawność i po imieniu nazywa wrogów ojczyzny. Kiedy nazwał „zdzirą” wysłanniczkę ONZ krytykującą politykę Birmy wobec mniejszości etnicznych, oburzył zachodnią opinię publiczną. Ale w kraju zyskał w oczach tych, którzy uważają go za swojego trybuna.

Nie było to w końcu najostrzejsze z publicznych wystąpień 53-letniego mnicha, który wcześniej trafił do więzienia za nawoływanie do czystek etnicznych. Kolejny list gończy za Wirathu rozesłano w 2018 r., po zdelegalizowaniu współtworzonego przez niego stowarzyszenia Ma Ba Tha, które formalnie stało na straży integralności języka birmańskiego, rodziny i narodowych tradycji, a w praktyce lobbowało za prawną dyskryminacją muzułmanów i podżegało do aktów przemocy wobec nich.

Zarzuty dotyczyły nie mowy nienawiści, lecz zniesławienia szefowej rządu Aung San Suu Kyi, której partia NLD od lat toczy z armią polityczną rozgrywkę na śmierć i życie. A jako że w Birmie resorty siłowe podlegają zgodnie z konstytucją wojsku, policja nie kwapiła się do ścigania duchownego oskarżonego o pomówienie noblistki. Ostatecznie Ashin Wirathu stawił się do aresztu z własnej woli, na kilka dni przed ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, podrzucając w ten sposób rządzącej NLD gorącego politycznego kartofla. W kraju, w ­którym mnisi cieszą się olbrzymim autorytetem i jest ich ponad 300 tys., nie zbija się poparcia na aresztowaniu duchownego.

Covid za kratami

Na szczęście dla Suu Kyi Wirathu mocno przeszacował skalę swoich wpływów, bo mimo wsparcia, jakiego udzielał partii reprezentującej wojsko, listopadowe wybory z miażdżącą przewagą wygrała NLD. I zapewne siedziałby nadal w więzieniu, gdyby nie zamach stanu przeprowadzony 1 lutego 2021 r., w którym wojsko odsunęło od władzy ugrupowanie Aung San Suu Ky, a ją samą ponownie aresztowało. 6 września na wolność wyszedł za to Ashin Wirathu – z uwagi na stan zdrowia po ciężkiej infekcji covidowej, którą przebył za kratami, choć w Birmie mało kto wierzy w tę wersję.


Granica Birmy i Bangladeszu zmieniła się w scenę, na której od miesięcy rozgrywa się dramat Rohingów – muzułmańskiej mniejszości w Birmie, której władze tego kraju od dekad odmawiają prawa istnienia. Los ok. 600 tys. uchodźców, którzy skryli się w Bangladeszu przed prześladowaniami, „Tygodnik” śledzi od początku kryzysu.


Uwolnienie z aresztu radykalnego mnicha-nacjonalisty oznacza, że armia, która nigdy nie cieszyła się sympatią społeczeństwa – a po zamachu stanu stała się wrogiem publicznym numer jeden – spróbuje teraz legitymizować swoje rządy poprzez budzenie w społeczeństwie starych antyislamskich strachów. To zresztą jeden ze stałych socjotechnicznych trików generałów, którzy lubią eskalować kolejne napięcia tylko po to, by następnie samych siebie obsadzić w roli zbawców narodu.

Love dżihad u bram

Tym razem straszakiem jest demografia. Liczącą ponad 54 mln mieszkańców Birmę zamieszkuje przeszło 130 mniejszości etnicznych, ale ok. 80 proc. ludności wyznaje buddyzm. Muzułmanie stanowią raptem 5 proc. populacji, do tego skoncentrowanej głównie na terytoriach pogranicznych. Tuż za zachodnią granicą Birmy rozciąga się jednak kraina byłego Bengalu, dziś podzielonego między Indie i Bangladesz, w którym mieszka ok. 250 mln wyznawców Proroka. Porównując kilka lat temu muzułmanów do wściekłego psa, przy którym nie sposób zasnąć nawet będąc „przepełnionym mądrością i miłością”, Wirathu celował właśnie w nastroje tej części społeczeństwa, która z niepokojem zerka w stronę zachodnich sąsiadów. „Muzułmański żywioł”, który rzekomo „przelewa się” nielegalnie przez granicę i pozbawia pracy Birmańczyków, zdaniem nacjonalistów stanowi śmiertelne zagrożenie dla świeżo uformowanej birmańskiej świadomości narodowej, której kluczowym składnikiem jest buddyzm.

Podobnie jak radykałowie z indyjskiego ruchu RSS (z tą różnicą, że muzułmanie w Indiach stanowią już ok. 14 proc. ludności), Ma Ba Tha i jego kontynuatorzy chętnie mówią o zagrożeniu „love dżihadem”, czyli o rzekomej demograficznej ofensywie islamu, której celem mają być… młode dziewczęta innych wyznań. W wersji spiskowej hipoteza mówi o zaplanowanej w szczegółach akcji rozkochiwania ich przez czarujących (początkowo) muzułmańskich młodzieńców, którzy po założeniu mieszanych rodzin wychowują dzieci w duchu czysto islamskim.

To oczywiście nonsens, choć bazujący na danych statystycznych, z których wynika, że w nielicznych mieszanych rodzinach muzułmańsko-buddyjskich w Birmie potomstwo istotnie wychowywane jest najczęściej w wierze muzułmańskiej. Jeśli dodać do tego zauważalnie wyższą dzietność wśród wyznawców islamu (wynikającą głównie z gorszej sytuacji ekonomicznej takich rodzin), wystarczy już paliwa do wywołania tożsamościowych niepokojów, zwłaszcza w tak młodym i zróżnicowanym społeczeństwie jak birmańskie. W 2015 r. Ma Ba Tha udało się do tego stopnia rozbujać huśtawkę anty­islamskiej histerii, że walczący o głosy w wyborach rząd wojskowych przyjął pakiet ustaw, które m.in. wprowadzały obowiązek uzyskania urzędowej zgody na ślub obywatelki Birmy z cudzoziemcem. Islamskie pary objęto z kolei nakazem wnioskowania do urzędów o pozwolenie na posiadanie więcej niż dwójki dzieci, kopiując po prostu rozwiązania wprowadzone wcześniej w Arakanie w stosunku do tamtejszych Rohingów. Petycję w tej sprawie, jak twierdzili działacze Ma Ba Tha, podpisało aż 2,5 mln osób.

Działalność radykałów pokroju Wirathu w gruncie rzeczy byłaby jednak groźnym, ale tylko politycznym pałkarstwem, gdyby nie stała za nią także głębsza religijna i filozoficzna podbudowa.

O nią na zlecenie junty dbają już bardziej światłe umysły.

Całkowanie zbrodni

30 października 2017 r. Aulę bazy wojskowej w miejscowości Ba-an wypełniają szczelnie oficerowie birmańskiej armii, wszyscy na klęczkach i z rękami złożonymi do modłów. Przed nimi, pod białym parawanem zasiadł właśnie przywitany przez dowódcę jednostki „Czcigodny, Wielki Nauczyciel Kraju i Władz” – bo taki tytuł przysługuje 80-letniemu mnichowi Sitagu, jednej z najbardziej rozpoznawalnych i szanowanych postaci birmańskiej wspólnoty buddyjskiej. Przemówienie będzie transmitowane także przez państwowe radio.

„Nie lękaj się, królu – zaczyna Sitagu, a lepiej wykształceni słuchacze w lot rozpoznają cytat. – Nie trap się, bo jeśli nawet pozbawiłeś życia milion ludzi, tak naprawdę zabiłeś tylko pół miliona istot ludzkich”.

Przywołany fragment pochodzi z jednego z kanonicznych tekstów buddyzmu, starożytnej „Wielkiej Kroniki”, opisującej początki państwowości na Sri Lance, a ściślej – z fragmentu opisującego panowanie buddyjskiego władcy Dutthagamaniego, który w I w. p.n.e. toczył krwawe wojny religijne z wyznawcami innych kultów. Już po zwycięstwie – jak głosi kronika – króla miały dopaść potworne wyrzuty sumienia z powodu złamania bodaj najważniejszej reguły buddyzmu, jaką jest ahiṃsā, czyli niestosowanie przemocy i szacunek dla każdego życia. Jak pogodzić polityczną konieczność z jednoznacznością nauk Buddy, które – jak inne wielkie systemy religijne tej części świata – łączą każde zabójstwo z konsekwencjami karmicznymi? Walcząc z przeciwnikami własnej religii król postąpił wszak słusznie, ale zarazem praktycznie pozbawił się w ten sposób szans na wyzwolenie spod jarzma sansary, cyklu kolejnych bolesnych narodzin i śmierci.

Widząc królewskie rozterki, do jego pałacu zstępują arahanci, byty, które dzięki wierności regułom buddyzmu wyzbyły się już ciała i tylko krok dzieli je od osiągnięcia pełnego oświecenia. To właśnie oni zdradzą zatroskanemu władcy kolejną prawdę: wojna w imię zachowania Dharmy, czyli fundamentalnych reguł buddyzmu i dla ratowania wspólnoty wyznawców, nie niesie ze sobą negatywnych skutków karmicznych. Choćby dlatego, że zgodnie ze słowami arahantów życie wyznawców innych religii warte jest najwyżej połowę życia każdego buddysty.

Sitagu przywołuje ten cytat nieprzypadkowo, przemawia bowiem do korpusu oficerskiego oddziałów, które przez ostatnie dwa miesiące pacyfikowały graniczący z Bangladeszem stan Arakan, na północy zamieszkiwany niemal ­wyłącznie przez muzułmańskich Rohingów. Tamtejsza „operacja antyterrorystyczna” właśnie dobiegła końca: wojsko puściło z dymem ponad 350 rohińskich wsi i zamordowało ok. 25–30 tys. osób, w tym setki kobiet i dzieci. Na wieść o pogromach, wspieranych także przez miejscowych buddystów, ponad 730 tys. arakańskich muzułmanów w panice uciekło przez granicę do Bangladeszu. ONZ wkrótce nazwie to „podręcznikowym przykładem czystki etnicznej”.

Wielebny współczuje żołnierzom ciężaru, jaki wzięli na swoje barki. ­Zastrzega, że przywołane słowa są tylko cytatem ze starożytnego dzieła. Nie pochwala wprost czynów, jakich dopuścili się oficerowie i ich podwładni. Radzi im tylko, by w chwilach zwątpienia w sens swojej pracy szukali pociechy w bogatej doktrynie buddyjskiej. To niedopowiedzenie wystarczy, by nikt nie mógł oskarżyć go wprost o nawoływanie do czystek etnicznych, ale zarazem nie pozostawia też przestrzeni do interpretacyjnych niedomówień.

Tradycja buddyjska w tej części Azji obfituje przecież w przykłady mniej lub bardziej zawoalowanego łączenia nauk Buddy z polityką spod znaku ognia i miecza: począwszy od indyjskich władców z dynastii Kuszanów, którzy pokonanych wrogów rzucali na zdeptanie słoniom owiniętych w grube sukno (doktryna mówi wszak dosłownie o zakazie rozlewu krwi), aż po Walpolę Rahulę, najwybitniejszego przedstawiciela lankijskiej myśli buddyjskiej XX w., który nie miał wątpliwości, że w sporze islamskich Tamilów z Syngalezami wojsko ma moralne prawo stanąć właśnie po stronie buddyjskiej większości.

Zagubiona większość

W latach 70. i 80. XX w. Sitagu należał do zajadłych krytyków junty rządzącej wówczas Birmą. Jednocześnie sympatyzował z tzw. ruchem zaangażowanego buddyzmu, odłamem reformatorów głoszących postulaty zbliżone po trosze do katolickiej teologii wyzwolenia – przede wszystkim domagających się większego udziału wyznawców (i zwłaszcza mnichów) w życiu lokalnych społeczności. Pod jego kierownictwem birmańscy buddyści fundowali m.in. instalacje sanitarne i wyposażenie szpitalne w najuboższych rejonach kraju. Swoją działalnością – i bezkompromisowym stosunkiem do powszechnie pogardzanego reżimu – Sitagu zaskarbił sobie szacunek milionów Birmańczyków, ale też podpadł armii do tego stopnia, że zmuszono go do emigracji. Wrócił dopiero w latach 90., obiecawszy wojsku, że będzie trzymać się z dala od polityki.

Istotnie, gdy w 2008 r. cyklon Nargis zabił w Birmie ponad 138 tys. osób i sparaliżował cały kraj, charyzmatyczny mnich znów dał się poznać jako przywódca na trudne czasy. Mobilizował wtedy opinię publiczną do pomocy poszkodowanym, powtarzając rodakom, że „medytując nie usuniemy skutków katastrofy”. Ale gdy kilka miesięcy wcześniej, po drastycznych podwyżkach cen paliw, w kraju wybuchły zamieszki, które poparli masowo mnisi buddyjscy, Sitagu nie opowiedział się po stronie organizatorów, a swoim współpracownikom zabronił uczestnictwa w demonstracjach. Podobnie zachował się po lutowym zamachu stanu, odmawiając podpisu pod listem otwartym do generałów, w którym kilkudziesięciu znanych mnichów domagało się od junty tolerowania pokojowych demonstracji. Dopiero kilka tygodni później pozwolił sobie na dołączenie do apelu adresowanego do wywodzącego się z armii wiceprezydenta Min Aung Hlainga, w którym przypomniano mu o powinności bycia „dobrym buddystą”. Dokument nie doczekał się oczywiście publicznej odpowiedzi, co nie przeszkodziło wielebnemu uczestniczyć w kolejnych uroczystościach religijnych ramię w ramię z armijną wierchuszką.

Dla dużej części birmańskich mnichów, którzy po zamachu stanu usiłują zachować pozory politycznej neutralności i dalej pracować dla swoich społeczności, polityczne zaangażowanie legendarnego konfratra zaczyna stanowić problem. Nie chodzi nawet o to, że duchowny coraz mocniej skręca w stronę antymuzułmańskiego radykalizmu, trudnego do pogodzenia z wyidealizowanym, pacyfistycznym postrzeganiem buddyzmu zagranicą, a politycznego pałkarza, jakim jest Wirathu, nazywa swoim towarzyszem. Obawy przed „love dżihad” mogą przecież nie mieć pokrycia w rzeczywistości, ale to jeszcze nie znaczy, że nie odczuwa ich wielu Birmańczyków.

Znacznie powszechniejszym uczuciem jest natomiast nienawiść do armii, która w imię partykularnych interesów wywróciła demokratyczny stolik, a teraz – co było łatwe do przewidzenia – kompletnie pogubiła się w bieżącym administrowaniu państwem. Gospodarka leży, podobnie opieka medyczna, a kraj zmaga się z kolejną falą covidu. Ludowa „teologia” Birmańczyków uczy tymczasem, że sytuacja w państwie zależy od moralności rządzących. Skoro idzie źle, to znaczy, że u władzy są źli ludzie. A tak się składa, że ich władzę legitymizuje dziś bodaj najbardziej szanowany birmański mnich. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2021