Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zaczęły się przymiarki do zmiany rządu, dla nikogo z nas nieobojętne, i od razu zaczął krążyć transparent z pięknym hasłem wywoławczym: potrzeba nam człowieka wrażliwego społecznie. Hasło to mieni się różnymi wersjami i wróży fiasko kolejnych prób, bo zawiera w sobie dyskwalifikację każdego, kto zamiast deklamować o swoim pochylaniu się nad wszelką biedą w Polsce, prezentowałby rzetelną umiejętność bycia po prostu dobrym gospodarzem. Ba, najbardziej elokwentni wręcz demonstrują obrzydzenie do kandydatów, na których na przykład “rynki finansowe" reagowałyby pozytywnie, czyli nie sygnalizowałyby popłochu i ucieczki.
To byłoby tylko żałosne, gdyby nie było niebezpieczne. Bo od zbyt dawna hoduje się u nas postawy roszczeniowe, nie mające nic wspólnego z autentycznymi niebezpieczeństwami transformacji, a także przekonanie, że gdy się coś “powinno", to środki na to muszą być, choćby ich nie było, czyli że finanse państwa można brać z niczego. I od zbyt dawna utrwala się przekonanie, że wzniosłe słowa są ważniejsze i lepiej legitymują niż realne praktyczne działanie kreujące wartości, choćby tak przyziemne, jak gospodarka właśnie. Stąd człowiek rządzący państwem może nie być gospodarzem, czyli kimś, kto ku zadowoleniu wszystkich czuwa nad majątkiem wspólnym tak, by rósł zamiast się marnować, powinien być natomiast kimś, kto “widzi człowieka", a więc współczuje, przyrzeka i rozdziela. Prawdopodobnie także nie tyle powinien wymagać, ile dopieszczać. Hasłom takim towarzyszy bowiem wizja państwa jako ogromnego domu pomocy społecznej, z którego nikt nigdy nie wychodzi z powrotem do czynnego życia, za które sam by znowu odpowiadał, lecz raczej melduje o swoich rosnących wciąż oczekiwaniach i potrzebach.
Dlaczego aż tak ironizuję? Bo w hasłach tych usłyszałam zestawienie szczególnie paradoksalne: oczekiwanie, by kandydat, wprawdzie fachowiec od gospodarki, ale zadeklarował, czy aby także “pomyśli o bezrobotnych". Wynikałoby stąd, że gospodarka z powiększaniem się albo zmniejszaniem bezrobocia niewiele ma wspólnego, że tworzenie miejsc pracy to jakaś autonomiczna dziedzina, pomijana tylko przez bezduszność.
A ponieważ czasu na próżne dyskusje już nie ma, a na popisy zgranych polityków jeszcze go w dodatku szkoda, niepokój jest tym większy. Żal, że tak właśnie zagospodarował się nam czas przedświąteczny, że prawdopodobnie o tych troskach będziemy musieli myśleć i przez nadchodzącą Wielkanoc.
PS. Jeszcze małe, ale nie cierpiące zwłoki sprostowanie. Dotyczy ono pewnego fragmentu głośnego już w tej chwili “Alfabetu Rokity". Ja rozumiem, że gdy przybywa wzrostu, rozkwita także wyobraźnia. Ale w jednej ze scen opisywanych przez pana posła sama brałam udział. Chodzi o scenę onegdajszego “pojednania" Lecha Wałęsy z Jerzym Turowiczem. Było to nie “w małym pokoiku", lecz w gabinecie naczelnego “Tygodnika". Nikt z zespołu nie był “ustawiony jak do fotografii", a Jerzy Turowicz nie siedział “na środku w fotelu", bo miał fotel z boku przy biurku, a gości witał na stojąco. A po słowach przeproszenia powiedzianych przez Wałęsę naczelnemu nie “leciały z oczu" żadne “łzy jak groch". Nigdy zresztą nie widywaliśmy go płaczącego... Literatura jest czasem dobra, ale tylko czasem.