Sadzenie ajdików

Prowincja Ghazni, za którą odpowiadają Polacy, uważana jest za "średnio trudną": nie przylega do Pakistanu, skąd ciągną talibowie, ani nie należy do tych regionów, gdzie jest ich najwięcej. Dla talibów jest strefą buforową i tranzytową - na razie.

   Czyta się kilka minut

Sprawdzanie miejsca, gdzie talibowie podłożyli bombę, Afganistan, kwiecień 2009 r. /fot. Andrzej Meller /
Sprawdzanie miejsca, gdzie talibowie podłożyli bombę, Afganistan, kwiecień 2009 r. /fot. Andrzej Meller /

W Ghazni powoli czuć wiosnę. W ciągu dnia słońce przypieka żołnierzy na patrolach i na boiskach do siatkówki. Ale noce na wysokości ponad 2000 m n.p.m. są jeszcze bardzo zimne. Czasem o świcie mróz ścina wyrzeźbione w błocie koleiny; okoliczne góry pokrywa głęboki śnieg.

Lodowate noce dają się we znaki także talibom, którzy zwykle przemieszczają się i atakują po zmroku. - Może nie przeprawili się jeszcze w dużej liczbie z Pakistanu? Może są w prowincjach wschodnich i południowych? A może czekają i zaatakują bliżej sierpniowych wyborów prezydenckich, żeby nagle pokazać swoją siłę? - zastanawiają się żołnierze.

Na razie talibowie - albo, jak mówią Polacy, pseudotalibowie - "sadzą ajdiki jak ziemniaki" na odcinku kontrolowanej przez Polaków drogi łączącej Ghazni z Kandaharem (ajdik - to zdalnie odpalany ładunek; skrót od Improvised Explosive Device). Ale nie atakują tak, jak na przykład w sezonie jesiennym, gdy prawie codziennie dochodziło w "polskiej" strefie do ataków - z użyciem ajdików, moździerzy, ręcznych granatników i zwykłych kałasznikowów.

- Prawdziwych talibów już nie ma - mówi starszy chorąży Arek, który za parę dni kończy swoją zmianę. - Jakichś partaczy teraz przysyłają. Ostatnio wyleciał na podkładanym przez siebie ajdiku 12-latek, a 14-latkowi urwało ręce.

Jest koniec kwietnia. Do Polski wraca właśnie czwarta zmiana; jej żołnierze przed powrotem przekazują swoje zadania i wiedzę kolegom z piątej zmiany. W życiu baz nastał martwy punkt: mało patroli i pracy poza bazami, dużo papierów i oswajania się z afgańską żołnierką. I aklimatyzacji: nowo przybyli często cierpią przez jakiś czas na "stany grypowe".

Bagram

O głównej bazie wojsk ISAF (International Security Assistance Forces) w Bagram koło Kabulu żołnierze mówią: sanatorium. Po prawie ośmiu latach funkcjonowania jest dziś wielonarodowym miasteczkiem: są tu świetnie urządzone stołówki, siłownie, salon masażu, kursy salsy. A chodniki - pełne amatorów joggingu. Można zamówić cheeseburgera do pokoju w campie - przywiezie go doręczyciel na quadzie. Na stałe przebywa tu do 30 tys. żołnierzy i pracowników cywilnych; codziennie przylatuje bądź wylatuje dwa tysiące ludzi.

O tym, że to Afganistan i że w kraju trwa wojna, przypominają lądujące i startujące przez cały czas samoloty - i ruiny afgańskich lepianek za uzbrojonym ogrodzeniem.

Ruch trwa także w polskiej dzielnicy: przybywający kontyngent będzie liczniejszy od poprzedniego, liczba żołnierzy sięgnie dwóch tysięcy. - Panie chorąży, pan wpisze pana Mellera na "śmigło" do "gazowni" - słyszę od oficera. Znak, że jutro lecę śmigłowcem Mi-17 do Ghazni. W lotach często przeszkadza pogoda; nawet prezydent Lech Kaczyński, który odwiedził żołnierzy przed Wielkanocą, musiał dwa razy startować, nim dotarł do Ghazni.

W nocy nie sposób zasnąć; co chwilę słychać przeraźliwy dźwięk silnika startującego samolotu transportowego. Potem, gdzieś daleko, słychać też kanonadę. Gdy się kończy, około czwartej rano, po kwadransie ciszy muezin z "bazowego" meczetu zaczyna wzywać wiernych do modlitwy. - Pan się nie boi. Odkąd latamy, nie było przypadku ostrzelania śmigłowca. Stingery się talibom skończyły - mówi dowódca, lecący ze mną do Ghazni.

Maszyna leci nisko. Dookoła góry, obok nas trzy pozostałe "śmigła". W mijanych dolinach machają do nas dzieci, choć to podobno rzadkość. Gdybyśmy lecieli bojowym Mi-24, starsi Afgańczycy - pamiętający ryk "ognistego rydwanu" Armii Czerwonej - chowaliby się pewnie tak szybko, jak to możliwe.

Ghazni

W przeciwieństwie do Bagram, główna polska baza w prowincji Ghazni - położona kilka kilometrów od stolicy prowincji o tej samej nazwie - jest już "prawdziwą" bazą wojskową. Codziennie wyjeżdżają patrole, żołnierze rozminowują drogi, pomagają miejscowej ludności, toczą potyczki z talibami.

Stąd też kierowani są na służbę dalej, do mniejszych polskich placówek: do Warriora, Four Corners, Giro czy posterunku w Qara Bach. Tu też koordynuje się pracę wojsk w całej prowincji, za którą Polacy przejęli odpowiedzialność po Amerykanach w 2008 r.

W bazie ciągły ruch: co chwilę przylatują śmigłowce, rosomaki wyjeżdżają w teren; ze strzelnicy dochodzą odgłosy ciężkiej broni maszynowej. Nie ma tu setek biegaczy, bo i ludzi mniej, a pod nogami - w miejsce bagramskiego asfaltu - kamienie. A po zmroku zapadają egipskie ciemności i w ruch idą latarki.

Gdy minister Bogdan Klich był w Ghazni na uroczystości przejęcia prowincji, określił ją jako "średnio trudną". Chodziło mu o to, że Ghazni nie sąsiaduje bezpośrednio z Pakistanem, skąd wędrują talibowie, ani też nie leży na południu czy wschodzie kraju, gdzie jest ich więcej.

Ghazni jest dla talibów jakby strefą buforową i tranzytową, w dwóch kierunkach: do Kandaharu i na Kabul. Dlatego do zadań Polaków należy ochrona głównej drogi krajowej Kabul-Kandahar na jej tutejszym 100-kilometrowym odcinku (Amerykanie nazywają tę drogę "Ohio").

"Średnio trudna" - nie znaczy łatwa, bo takich tu nie ma. Partyzanci działają w małych, zwykle 10-osobowych grupach i - jak mówią żołnierze z rozpoznania - ciężko ich wszystkich uznać za talibów. Są wśród nich talibowie, są afgańscy policjanci, którym znudziła się praca dla rządu, są też ludzie z armii lokalnych baronów narkotykowych albo zwolennicy radykalnej frakcji Hizb-i-Islami Gulbuddina Hekmatjara (byłego pupila Amerykanów z czasów wojny z ZSRR). Są wreszcie bojówki "koczowników świętej wojny" z całego świata (rok temu Polacy złapali tu Bośniaka). Wszyscy oni nie przeprowadzają tu jakichś spektakularnych akcji. Ale nękają Polaków, gdzie i kiedy się da.

Konwój

Czekam w Ghazni na konwój do bazy Four Corners. Już mamy jechać, gdy okazuje się, że właśnie na drodze z Ghazni do Four Corners talibowie porwali kilku "analsów" - żołnierzy Afgańskiej Armii Narodowej, których nienawidzą w równym stopniu co cudzoziemców.

W nocy do Operacyjnego Centrum Koordynacyjnego Prowincji spływają wiadomości z terenu. Wieści różne, czasem sprzeczne. Pewien Afgańczyk zawiadamia, że talibowie zamordowali czterech "analsów", odcinając im głowy. Rano podpułkownik Lisowski z Centrum mówi mi, że żołnierze jednak żyją, ale dalej są w rękach talibów. Nasz wyjazd opóźnia się, a pogoda też nie dopisuje. Pada deszcz, chwilami grad. Takie warunki blokują wyjazd konwoju "naziemnego", bo gdyby doszło do walki i byli ranni, na pomoc nie mógłby ruszyć MEDVAC - latający ambulans.

Wreszcie po gwieździstej nocy przychodzi słoneczny ranek. Rusza konwój, złożony z 10 rosomaków i tzw. MRAP-a. - Lepiej niech pan zapnie pasy - żegna mnie kapitan Marek Gwóźdź, oficer prasowy Forward Operational Base Ghazni. - Bo jak pojazd wyleci na minie, można sobie złamać kark od uderzenia głową w metalowy sufit.

Dziękuję za radę i wsiadam do MRAP-a: to pojazd podobnej klasy co rosomak, ale jak mówi siedzący obok żołnierz, on osobiście nie widział jeszcze pociętego rosomaka, a MRAP-y się zdarzały. W ogóle rosomaki są chlubą polskich wojsk w Afganistanie. - Tyle zamieszania było w mediach, że za słaby pancerz albo że pojazd za wysoki. Ale gdyby nie rosomaki, gdzie siedzi się pod silnym pancerzem, to z samego Four Corners mielibyśmy ze sto worków z ciałami. Zdarzało się najwyżej, że urywało koło na minie. To świetny sprzęt, uratował setki ludzi. I niech pan pomyśli, że w Iraku jeździliśmy w skorpionach i honkerach! A ajdik wysadza nawet HMMWV jak pudełko zapałek. 300-kilowe drzwi od hummera potrafiły polecieć 30 metrów od miejsca wybuchu - opowiada sąsiad z MRAP-a.

Mijamy afgańskie wsie zbudowane z gliny. Czasem trafi się "pałac" z wieżyczkami jak w baśniach z "Tysiąca i jednej nocy". Parę razy za wąską szybką mignie stara wołga. Z odtwarzacza Anita Lipnicka śpiewa, żeby pokonać strach i "spojrzeć prawdzie w oczy".

W czasie drogi żołnierz z mojego pojazdu oddaje przez uchylone drzwi strzał ostrzegawczy obok motocyklisty, który podjechał za blisko. Bywa, że zamachowcy-samobójcy atakują na motocyklach konwoje.

Do Four Corners jeszcze tylko kwadrans drogi. Ale stajemy. W nocy było zgłoszenie, że ktoś kręcił się koło przepustu pod szosą. W takich miejscach talibowie lubią podkładać ajdiki: przepustu nie widać z drogi, a poza tym łatwiej je tu podłożyć niż pod zbudowaną przez Amerykanów asfaltową "Ohio".

Miny nie ma, ruszamy. Słucham wykładu żołnierza o ajdikach i pociesza mnie myśl, że w każdym pojeździe jest zagłuszacz fal radiowych, których talibowie używają, zdalnie odpalając ładunki.

Cztery Kąty

Four Corners, czyli po polsku Cztery Kąty, jest "FB-em": fire base, bazą ogniową. Tu żołnierze, poza większą pensją niż w kraju, dostają specjalny dodatek związany z niebezpieczeństwem. Ale ostatnio jest spokój, choć parę dni temu na rogatkach wsi talibowie strzelali się z "analsami".

Z policją afgańską (ANP) sprawy mają się trochę inaczej, bo część z nich to byli talibowie. Niektórzy sympatyzują z nimi, przekazują talibom informacje.

Ci zwykle atakują właśnie "analsów" i funkcjonariuszy miejscowej bezpieki, czyli NDS (National Department of Security). Zdarzało się już, że policjanci celowo omijali podłożony na drodze ładunek, na który mieli wjechać Polacy.

W ostatnich miesiącach talibowie kilka razy próbowali wstrzelić się w bazę z moździerzy, ale - jak mówią służący tu ludzie - "nie mieli fachowców i guzik im z tego wyszło"; pociski spadły 200 metrów od bazy.

Baza jest mała, teraz, w czasie rotacji, może trochę ponad stu chłopa. Dzięki temu i atmosfera bardziej familijna, i jedzenie... polskie. Obiad: schabowy, ziemniaczane purée i surówka z pekińskiej kapusty. Dla wielu to plus Czterech Kątów, gdzie polscy kucharze potrafią przerobić amerykańskie składniki na rodzime frykasy.

A po obiedzie - mecz siatkówki: polski "desant" kontra afgańscy tłumacze, którzy przybrali polskie imiona.

Smagły "Adaś" z Kabulu opowiada mi, jak Polacy zarazili Afgańczyków grą w siatkówkę, i jak grali nawet wtedy, gdy spadł śnieg, byleby się poruszać z godzinę dziennie.

Zwiadowcy

Dostaję pokój z dwoma żołnierzami z jednostki rozpoznania: Arkiem (z czwartej zmiany) i Sławkiem (z piątej). Około trzydziestki, doświadczeni. Arek zna już okolicę na wylot. Rozmawiamy o misji, jej słabych i mocnych punktach. Sławek opowiada, jak kiedyś przysiadł się do niego Amerykanin i zapytał, po co tu jest. Więc Sławek szczerze odparł, że dla przygody, zdobycia doświadczenia i pieniędzy. Na to Amerykanin nachyla się i szeptem mówi: "Kolego, nie bój się, nie jestem szpiclem, po co tu jesteś naprawdę?". Więc Sławek powtarza, że się buduje i pieniędzy potrzeba, że przygoda, doświadczenie... Na to Amerykanin, oburzony, deklamuje: że przyjechał walczyć z terrorem, który zagraża planecie, i że przynosi afgańskiemu narodowi demokrację i wolność.

Dochodzimy do wniosku, że gdyby te 40 dolarów, które Amerykanie przeznaczają na żywienie każdego (w tym polskiego) żołnierza, wsadzić mu do portfela, to większość rodaków wytrzymałaby pół roku na suchym prowiancie, byleby więcej gotówki przywieźć do domu.

Arek opowiada o pracy grupy ds. współpracy cywilno-wojskowej (CIMIC): o tym, że cywilna współpraca z Afgańczykami daje świetne rezultaty. Z kolei zasady, na jakich oparta jest misja stabilizacyjno-szkoleniowa, ograniczają jej możliwości. - Teren mamy rozpoznany - mówi Arek. - Starczyłby rok, eskadra "śmigieł" i jednostka specjalna, żeby wytępić talibów w prowincji. A tak, nasze wpływy ograniczają się do 30 km od bazy, a każdy zastanawia się dziesięć razy, zanim sięgnie po broń.

W Czterech Kątach zapada noc. Żołnierze idą skorzystać z darmowych minut na rozmowę z rodzinami. Potem z bazy nie da się wysłać nawet esemesa, bo sieć telefonii komórkowej jest blokowana na "prośbę" talibów. Zagrozili, że jeśli w nocy będzie prowadzony nasłuch ich rozmów, odbywanych w czasie przegrupowywania, to wysadzą wieże przekaźnikowe.

Oczekiwanie

"Moi" zwiadowcy wracają po rozmowach z żonami. - Przegapiłeś film sensacyjny w telewizji - z szyderczym uśmiechem mówi Sławek. - Przed chwilą nasz system monitoringu zaobserwował ośmiu chłopaczków, którzy montowali nam ajdika na trasie jutrzejszego przejazdu. - No i co teraz? - pytam. - No i nic - powiada Sławek - Film się skończył, bo bomba eksplodowała.

Rano, w drodze z Four Corners do Ghazni, zatrzymujemy się na miejscu wybuchu. Obok kanału irygacyjnego - dziura i plamy krwi; krwawy ślad prowadzi do pobliskiej wioski. Na monitoringu zamachowiec jeszcze żył, gdy koledzy pomagali mu w ucieczce. - Jeśli nikt go nie opatrzy, wykrwawi się pewnie, o ile jeszcze żyje - mówi Sławek. - Ale i tak się dowiemy, kto za tym stał, tutejsi ludzie doniosą.

Zatrzymujemy się jeszcze w siedzibie afgańskich sił bezpieczeństwa. Szef, po cywilnemu, wita dowódcę polskiej zmiany. Żali się, że w pobliskiej wiosce policjanci sprzedają talibom amunicję. Mówi, że przyjeżdżałby częściej do Four Corners, ale się boi. Dopijamy słodką zieloną herbatę i wsiadamy do rosomaka. W pyle biegną za nami dzieci, machają.

Za kilka lat te dzieci, jeśli Polacy nie pomogą odbudować tu, w Ghazni, normalnego życia, zaczną bawić się ajdikami i kałasznikowami, bo ktoś podrzuci parę dolarów i wbije do młodej głowy, że cel "świętej wojny" jest szczytny. - Zostaniemy tu na lata - mówi Arek. - Jeśli wyjdziemy, będzie tylko gorzej.

Polacy czekają więc - na kolejne nadejście talibów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2009