Cierpliwość Afgańczyka

Afgańczykom złożono wiele obietnic, niewiele zrealizowano. Budowa nowego państwa icywilnej infrastruktury przebiega za wolno. Tymczasem talibowie usiłują przeszkadzać, wiedząc, że walka oserca Afgańczyków toczy się wokół spraw tak podstawowych jak praca, jedzenie, czysta woda czy bezpieczeństwo.

03.07.2007

Czyta się kilka minut

Patrol wojsk międzynarodowych w prowincji Nuristan, czerwiec 2007 r. / Fotografi e MICHAEL BRACKEN / DoD /
Patrol wojsk międzynarodowych w prowincji Nuristan, czerwiec 2007 r. / Fotografi e MICHAEL BRACKEN / DoD /

Samangul, syn Anargula, zatrzymał się dopiero przy imieniu swojego czternastego syna. Stremowany skinął na stojącego za nim jednego z potomków. - Jak ma następny? - Nasibgul. - A więc Nasibgul, następny Akbarian, potem Gul jon, kolejny Szin gul... - Afgańczyk głębokim i chropowatym głosem wymienił imiona dwadzieściorga ośmiorga dzieci i dwóch żon.

Liczący 45 lat Samangul, podobnie jak kilkadziesiąt tysięcy innych członków plemienia Kuczi, przed dwoma miesiącami wrócił do Afganistanu po 28 latach emigracji. - Było zbyt wiele bombardowań, musieliśmy uciekać - to jego jedyne wspomnienie związane z początkiem sowieckiej inwazji.

Samangul opuścił ojczyznę latem 1979 r.; miał wtedy 17 lat. Do niedawna jego dzieci znały Afganistan z opowieści. Wiedli ułożone życie w niedalekim Pakistanie. Mimo to wrócili: - Mam młodych synów, każdy z nas mógłby tutaj coś zrobić, kopać studnie, budować drogi. Tylko żeby ktoś nam dał szansę na pracę. Możemy pomóc sobie i krajowi.

Jego optymizmowi trudno dać wiarę, gdy rozmawiamy pod wielką płachtą osłaniającą od słońca kawałek pustyni. To tu na ziemi co noc śpi kilkudziesięciu członków rodziny Samangula. Poza paleniskiem, dwa worki z kukurydzą i kadź z wodą, zapewne zanieczyszczoną jak każda tutaj. Na całym terenie, jaki rząd oddał we władanie plemieniu Kuczi w prowincji Kabul, zmarło w ostatnim miesiącu ośmioro dzieci. Powodem brak czystej wody.

Wygrać z chaosem

Do hali przylotów kabulskiego lotniska można wejść na dwa sposoby: przez wnękę na okno lub przez wnękę na drzwi. Sposób pierwszy był szybszy i pozwalał zająć dobre miejsce w długiej kolejce. Hala główna lotniska jest odbudowywana, trudno się odnaleźć w plątaninie kabli, rusztowań i gipsowych płyt.

Z lotniskiem graniczy "zielona strefa": to oaza dla obcokrajowców, miejsce szczególnie chronione. Europejczycy i Amerykanie mają w Afganistanie nieformalny zakaz prowadzenia cywilnych samochodów. W razie jakiejś stłuczki czy potrącenia mogłoby to sprowokować zamieszki.

Nesor Ahmad, kierowca autobusu, czeka na obsługę w prowizorycznej myjni samochodowej, która spontanicznie powstała przy jednym ze stołecznych hydrantów. - Jest coraz gorzej, bałagan i chaos, nie wiadomo, co robić, wszędzie policja. Lepiej już, żeby człowiek nie żył - narzeka. Co sądzi o obecności międzynarodowych wojsk? Odpowiedź dyplomatyczna: są korzyści, ale też problemy.

W centrum Kabulu nie sposób napotkać duży konwój międzynarodowy. Transportery opancerzone widać jedynie na przedmieściach. W centrum, poza "zieloną strefą", bezpieczeństwa pilnuje miejscowa policja i afgańskie wojsko.

- Ludzie są wyczuleni na punkcie obcokrajowców, to z powodu historii Afganistanu - tłumaczy Sabrina Saqeb, 25-letnia posłanka do afgańskiego parlamentu. Dzieciństwo spędziła na emigracji w Iranie, dopiero niedawno zdecydowała się wrócić, przekonana przez rodzinę. Tłumaczy, że zwykli Afgańczycy nie wiedzą, kto to Amerykanin, kto Polak, Fin czy Niemiec. Mówią o nich: "obcokrajowcy". Ci, którzy nie umieją czytać, przyjmują czasami, że w ogóle wszyscy obcy to Amerykanie. Jeśli międzynarodowa społeczność dobrze sobie radzi, mówią, że obcy są dobrzy. A jeśli nie, są wściekli.

Sabrina Saqeb uczy angielskiego, propaguje koszykówkę wśród dziewcząt i walczy o swoją prawdę w parlamencie. Do kandydowania namówiła ją matka, która zobaczyła na murze plakat Massudy Jalal - jedynej kobiety, kandydującej na prezydenta w wyborach w 2004 r. (wygranych ostatecznie przez Hamida Karzaja).

Pędzel na karabin

Aliszo Paktiowal niemal całą dobę spędza w swoim gabinecie albo, po pracy, w przylegającym do gabinetu pokoju sypialnym. Jako szef afgańskiej policji jest jednym z najbardziej pożądanych celów dla talibów i stronników Al-Kaidy. Niemal nie opuszcza strzeżonego budynku policji.

Zaprasza do gabinetu, gdzie po przebudzeniu, leżąc jeszcze na kanapie, ordynuje. Chcemy jechać do Ghazni, stolicy prowincji o tej samej nazwie, za którą od niedawna odpowiedzialność przejęli polscy żołnierze. - Za dnia nie powinno się wam nic stać, ale wieczorem może być niebezpiecznie - przestrzega Paktiowal.

Do ochrony dostajemy czterech zaufanych ludzi Paktiowala. Najstarszy ma 20 lat, najmłodszy 16. Wszyscy obyci z kałasznikowami.

- Dlaczego zamieniłeś pędzel na broń? - pytam Szoina, najstarszego, który wcześniej powiedział, że pracował jako malarz. - Znudził mi się pędzel. Aliszo, mój wódz, spodobał mi się jako człowiek, dlatego dołączyłem do niego. Chciałem się wykazać i być dobrym żołnierzem. Złapałem kilku złodziei, których inni się bali - opowiada.

Prowadząca przez Ghazni droga Kabul--Kandahar owiana jest złą sławą i jeszcze za czasów sowieckiej inwazji (1979-

-1989) zyskała miano "autostrady śmierci". Po 2001 r., gdy upadł reżim talibów, została odbudowana przez firmy tureckie i indyjskie, przez co stała się solą w oku talibskiej partyzantki - podobnie jak każdy dowód międzynarodowej pomocy dla Afganistanu.

Do incydentów z talibami dochodzi tu regularnie. Utrzymanie płynności ruchu na autostradzie to jeden z priorytetów dla wojsk międzynarodowych i jeden z warunków powodzenia całej operacji. To również zadanie dla polskich żołnierzy: środkowa część drogi leży właśnie w prowincji Ghazni.

Strategiczna droga

Tym razem droga do Ghazni jest spokojna. Gładki asfalt wygląda lepiej niż na niejednej z polskich dróg. Mijamy głównie barwnie udekorowane pakistańskie ciężarówki. Rozmawiamy z Szionem, pytamy, co wie o Polsce. - To kraina małych złotych ptaszków, które trzymamy w klatkach - mówi.

Na początku traktujemy to jako żart, ale mylimy się. Szion z powagą przytacza historie zasłyszane na ptasich targach w Kabulu i Kandaharze o złotym polskim ptaku... Cóż, najważniejsze, że skojarzenia z Polską są dobre.

Do siedziby gubernatora prowincji docieramy po dwóch godzinach. - Jesteśmy wdzięczni, że nasi polscy bracia są tutaj - zapewnia. - Jesteśmy przyjaciółmi Polaków. Mam nadzieję, że będziemy mieć więcej szans na wymianę ekonomiczną, prócz wsparcia militarnego, żebyśmy się lepiej poznali.

Słowa gubernatora, wynikające zapewne z tradycyjnej gościnności, nie oddają nastrojów wszystkich mieszkańców prowincji. Przydrożny mechanik samochodowy, zapytany przez naszego przewodnika, czy chciałby porozmawiać z dziennikarzami z Polski, odpowiada lapidarnie, że nie wie, co to Polska, i nie wie, kto to dziennikarz.

Według słów gubernatora, w trzymilionowej prowincji przebywa około 800 talibów. Jeśli to prawda, to nawet ta nieduża liczba nabiera innego znaczenia w realiach wojny partyzanckiej. Jeśli dodać ukształtowanie terenu oraz bliskość granicy pakistańskiej, za którą czują się bezpiecznie, to prowincja Ghazni jest jedną z najbardziej niebezpiecznych.

Widmo talibanu

Państwo talibów, które upadło w 2001 r. po amerykańskiej interwencji, zdaniem wielu nie było pozbawione zalet. - Mogłeś torbę z pieniędzmi zostawić na środku ulicy i nikt ci jej nie ukradł. Wiele osób wspomina te czasy dobrze - mówi nasz przewodnik Saif. Lata anarchii, które nastały po ucieczce Rosjan w 1989 r. tak silnie odcisnęły się na świadomości ludzi, że byli skłonni zaakceptować każdy porządek.

Talibowie udrożnili trakty komunikacyjne, rozpędzili bądź zaanektowali grupy lokalnych watażków. Korupcja była zjawiskiem marginalnym, ale za to nastąpił kompletny paraliż w podejmowaniu decyzji administracyjnych. W imię wypaczonego przez kodeksy plemienne prawa szariatu zamknięto kobiety w domach, przez co talibowie stali się modni w Ameryce: wśród hollywoodzkich gwiazd i feministek Afganistan zyskał miano matecznika szowinizmu. Nie przeszkadzało to amerykańskiemu koncernowi Unocal pertraktować z talibami w sprawie budowy ropociągów z Azji Środkowej.

Dziś w wielu prowincjach stronnicy mułły Omara, mitycznego przywódcy talibów, próbują odbudować dawną pozycję. Kupiec Hezbullah, handlujący na kabulskiej ulicy, przed rokiem został zmuszony do opuszczenia domu w prowincji Bayman, znanej ze starożytnych posągów Buddy, zniszczonych przez talibów. - Musiałem przez nich uciekać i od roku mieszkam w Kabulu - opowiada. - Dręczyli ludzi, palili domy, zabijali. Na własne oczy widziałem, jak zabijali.

Zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch lat talibowie odzyskiwali utracone wpływy, często siłą i wbrew woli ludności. Zapowiadana rok temu ofensywa talibska napotkała jednak na skuteczne "operacje wyprzedające" wojsk międzynarodowych. Dziś sytuacja wydaje się opanowana, ale nie wiadomo, na jak długo.

Czarny czajnik

- Chcę, żeby byli tutaj Amerykanie, ale niech zrobią coś konkretnego i dotrzymają słowa. Miliony dolarów przyszło do tego kraju, ale gdzieś przepadły. Proszę pójść ze mną tą drogą, o tędy, w tych domach ludzie nie mają co jeść. Teraz jest południe, godzina dwunasta, możesz wejść do pierwszego lepszego domu i zobaczysz, że nie mają co jeść.

Starszy mężczyzna prowadzi nas w głąb dzielnicy niskich glinianych domów na peryferiach Kabulu. Zatrzymuje się przy kilkuletnim chłopcu, kucającym nad garnkiem: - Ten mały karmi całą rodzinę, osiem osób. Sprzedaje to, co jest w garze. Zarabia dziennie 30 afgani, niecałe pół dolara. I za to musi przeżyć osiem osób.

Malec, zaskoczony, że znalazł się w centrum uwagi, cofa się kilka kroków, zostawiając garnek z resztkami gotowanej soczewicy.

Przez furtkę wchodzimy na teren posesji. W rogu pustego placu znajduje się małe pomieszczenie mieszkalne z prowizorycznym dachem, utkanym z dykty, desek i toreb foliowych. Kilkoro dzieci, palenisko, na nim czarny czajnik. Wkoło gruz.

- W czajniku gotuje wodę. Najpierw wystawia ją na słońce, żeby się trochę nagrzała. Teraz jest pora obiadu, a oni nie mają nawet kromki chleba. Matka nastawia wodę, żeby pocieszyć dzieci, że niby coś gotuje. Zbiera papiery z ulicy, żeby móc czym palić. Większość ludzi tutaj jest w podobnym położeniu.

Amerykańscy dziennikarze obliczają, że z każdego dolara pomocy, który zostaje wysłany do Afganistanu, na miejsce trafia 14 centów. Reszta przejadana jest przez administrację bądź defraudowana, np. na zawyżonych kontraktach związanych z odbudową.

Niewielu ludzi, z którymi tu rozmawiamy, jest w stanie zapanować nad emocjami. Ich problemy dotyczą nie tylko egzystencji: wyżywienia, pracy, opieki medycznej. Skarżą się też na państwo: - Rząd jest skorumpowany. Zamiast dróg zbudowali nam sześć stacji telewizyjnych. Dzieci oglądają telewizję, a nie chcą pracować albo się uczyć. W naszej telewizji puszczają tylko pakistańskie i indyjskie telenowele i nic nie łączy się z naszą kulturą.

Gdyby nie Irak

Trudno w Afganistanie znaleźć dziedzinę życia, która funkcjonowałaby normalnie. Zmiany zachodzą zbyt wolno, aby być spokojnym o dalszy rozwój wypadków. Przyznają to nawet wysoko postawieni afgańscy politycy. - Afgańczykom złożono wiele nierealistycznych obietnic; później zaczęła się wojna w Iraku i obietnic nie spełniono. Później pojawili się znowu talibowie i wielu ich wsparło, wewnętrznie i zewnętrznie. Rząd jest słaby, skorumpowany, źle zarządzany - mówi poseł do parlamentu Daoud Sultanzoj, były pilot lotnictwa cywilnego (a w przeszłości również członek zarządu wielkich linii lotniczych United Airlines).

Zostawił on dobrze płatną posadę na Zachodzie, by pomóc przy odbudowie Afganistanu. Takich jak on jest wielu, lecz ich wpływ na wydarzenia nie tak duży, jak by oczekiwali.

Opuszczając Afganistan, dostrzegamy, że główna hala lotniska przeszła przeobrażenie: w miejsce rusztowań pojawiły się marmurowe filary i posadzki. Ten jeden przykład mógłby być dowodem na tempo zmian. Złośliwy Afgańczyk powiedziałby jednak, że szybko zmienia się tylko to, co ma związek z obecnością obcokrajowców.?

JAROSŁAW JABRZYK jest reporterem telewizji TVN.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2007