Psy imperializmu i nienasycona szarańcza

15 lat wspólnego pożycia nie zaowocowało zrozumieniem, sympatią i przyjaźnią: mieszkańcy Hongkongu coraz bardziej nie lubią Chińczyków. I z wzajemnością.

27.03.2012

Czyta się kilka minut

Chinki z kontynentu na zakupach w Hongkongu, 7 marca 2012 r. / fot. Aaron Tam / AFP / East News
Chinki z kontynentu na zakupach w Hongkongu, 7 marca 2012 r. / fot. Aaron Tam / AFP / East News

Zapowiadało się na awanturę błahą. Tak to przynajmniej wyglądało w chwili, gdy pewnego dnia w czyściutkim hongkońskim metrze pewna dziewczynka zaczęła chrupać sobie makaron z chińskiej zupki, krusząc i śmiecąc.

Niby nic. Ale w Hongkongu w metrze nie wolno jeść i pić. A dziewczynka i jej rodzina –Chińczycy z kontynentu – o zakazie nie wiedzieli lub nie chcieli się do niego stosować. Po uwadze pasażerki (w niezbyt poprawnym mandaryńskim) wybuchła karczemna awantura; ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa. Nagranie scysji zaraz znalazło się w sieci, dostarczając paliwa do trwającej od dłuższego czasu „wojny” na złośliwości między Chińczykami a Hongkończykami – podczas której obie strony nie szczędzą sobie kwiecistych epitetów.

Najsłynniejszym harcownikiem w tej chińsko-chińskiej „wojnie” jest profesor Uniwersytetu Pekińskiego, Kong Qingdong, słynny z niewyparzonego języka. W wywiadzie telewizyjnym nazwał on mieszkańców Hongkongu psami, bękartami i zdrajcami, a ich miasto „śmierdzącym portem” (aluzja do chińskiej nazwy Xianggang, „pachnący port”).

Zdaniem pana Konga, który szczyci się pochodzeniem prosto od Konfucjusza, rządy prawa w Hongkongu są wymuszone niskim poziomem etycznym materiału ludzkiego (jak wiadomo, dobrzy ludzie nie potrzebują praw). A tak w ogóle, niech Hongkong siedzi cicho, bo zarabia na chińskich turystach, pije chińską wodę i zużywa chiński prąd. Taką opinię podziela większość chińskich internautów – przekonanych, że Hongkong prosperuje dzięki pieniądzom chińskich turystów i niechęć jego mieszkańców odbierających jako czarną niewdzięczność.

Jeden kraj, dwa systemy

Hongkong – terytorium wydzierżawione Brytyjczykom na 99 lat – wróciło do Chin w 1997 r. Jednak miastu udało się zachować znaczną niezależność, straciło tylko prawo do odrębnej polityki zagranicznej i sił zbrojnych. Specjalny status byłej kolonii określa się hasłem „jeden kraj, dwa systemy”. Czyli: Hongkong to Chiny, ale nie do końca. Wprowadzono specjalne dokumenty podróżne, uprawniające do przekraczania granicy między Hongkongiem a Chinami – przy czym mieszkańcowi Pachnącego Portu jest o niebo łatwiej wjechać na teren ChRL niż Chińczykowi do Hongkongu. Taki oryginalny stan prawny i faktyczny zakończy się w 2047 r., kiedy znikną wszelkie odrębności administracyjno-prawne.

Gdy pozostawiano granicę między Chinami a Hongkongiem, miała ona ochronić siedem milionów mieszkańców przed „zalewem” biednych sąsiadów. Dziś problemem nie są biedacy z Chin szukający pracy, ale bogacze szastający na prawo i lewo pieniędzmi.

Urodzić w Hongkongu

Hongkong, od dawna mekka zakupowa, przeżywa dziś oblężenie: w 2011 r. miasto odwiedziły 23 mln turystów z Chin. Zamiast zabytków zwiedzają sklepy: ich łupem padają zwłaszcza drogie światowe marki. Miejscowe niskie podatki i cła importowe sprawiają, że szanghajce marzącej o torebce Prady opłaca się przylecieć po nią samolotem do Hongkongu, niż kupić ją u siebie.

Ale objuczone zakupami Chinki, choć kolą w oczy i wzbudzają zawiść, są jedynie drobnym cierniem w boku stałych mieszkanek Hongkongu. Poważniejszym problemem są ciężarne kobiety, które przyjeżdżają tu na sam poród. Zajmują łóżka w szpitalach, często znikając bez uregulowania rachunku, a potem ich urodzone w Hongkongu potomstwo automatycznie zyskuje prawo pobytu i dostęp do świadczeń socjalnych. Zjawisko przybrało takie rozmiary, że miejscowe kobiety, czując się dyskryminowane w dostępie do porodówek, zorganizowały manifestację, domagając się postawienia tamy napływowi ciężarnych Chinek. W 2011 r. aż połowa urodzonych tu noworodków nie miała nawet jednego rodzica miejscowego pochodzenia.

Ponadto codziennie prawie 10 tys. chińskich dzieci przekracza granicę, dojeżdżając do słynących z wysokiego poziomu hongkońskich szkół. Coraz więcej głosów podkreśla, że wkrótce hongkongijska służba zdrowia i struktury edukacyjne nie wytrzymają naporu coraz liczniejszej fali chińskich dzieci, zwłaszcza że ich rodzice nie dokładają się do budżetu miasta.

Tacy są Chińczycy!

Podczas gdy rząd Hongkongu milczy – bo jak mógłby ogłosić, że nie życzy sobie wycieczek chińskich krezusów – mieszkańcy, dotknięci też epitetami typu „pachołkowie imperializmu” czy „brytyjscy bękarci”, biorą sprawy we własne ręce. Po obelżywych słowa potomka Konfucjusza skrzyknęli się na Facebooku i portalu Golden Forum, i po zebraniu odpowiedniej kwoty umieścili całostronicowe płatne ogłoszenie w tabloidzie „Apple Daily”.

Na ogłoszeniu nad panoramą Hongkongu góruje pokaźny pasikonik, a napisy krzyczą: „Hongkończycy, już dość!”, „Nasze miasto umiera!”, „Postawmy tamę szarańczy!”. Jednym tchem wymienione są tu wszystkie problemy: przepełnione porodówki, wykupione mleko w proszku, coraz droższe nieruchomości, gorszące zachowania w miejscach publicznych.

W tym ostatnim aspekcie zderzenie kultur jest szczególnie wyraźne.

Prócz gotówki Chińczycy przywożą też swe zwyczaje i maniery, przez które w oczach wychowanych w brytyjskich standardach Hongkończyków odbierani są jako nowobogaccy jaskiniowcy. Niektóre zachowania w miejscach publicznych – jak plucie, dłubanie w różnych otworach ciała, krzyczenie przez telefon, załatwianie potrzeb fizjologicznych, śmiecenie czy wpychanie się w kolejki – są nadal chlebem powszednim chińskiej ulicy.

Właśnie ta nonszalancja dla podstaw savoir-vivre’u doprowadza do szału Hongkończyków. Scenki typu dzieci sikające w metrze na podłogę, przepychanie się, krzyki, arogancja i buta bogatych ziomków sprawiają, że zaczynają się czuć dyskryminowani we własnym mieście. „Właśnie tacy są Chińczycy” – mówią z rezygnacją. Żyjąc na ograniczonej powierzchni, nauczyli się przestrzegać norm społecznych ułatwiających funkcjonowanie w nieustannym tłoku i ścisku. A przyjezdni łamią je na każdym kroku.

Pragnąc położyć kres najdotkliwszej dla finansów miasta kwestii, władze Hongkongu próbują przynajmniej postawić tamę porodom Chinek – i ustanawiają limity przyjęć w publicznych szpitalach. W 2011 r. było to 10 tys., w tym roku liczbę obniżono do 3400, w przyszłym ma być zero. Ale niewiele to zmieni, bo na poród w byłej brytyjskiej kolonii i tak decydowały się wyłącznie zamożne pary, które po prostu przeniosą się do prywatnych szpitali. Lokalne matki zyskają lepszy dostęp do publicznej służby zdrowia, ale obciążenie dla budżetu, związane ze szkolnictwem czy opieką nad już urodzonymi dziećmi, raczej nie ulegnie zmianie.

Chińskie matki stały się najważniejszą kwestią, dyskutowaną przed marcowymi wyborami do Izby Elektorów. Wybiera ona nowego Szefa Administracji, zarządzającego w imieniu Pekinu Hongkońskim Specjalnym Regionem Administracyjnym. Pierwsze w pełni demokratyczne wybory, z powszechnym głosowaniem, będą dopiero w 2017 r.

Najpierw jesteśmy Hongkończykami

Narastające konflikty między mieszkańcami kontynentu a mieszkańcami Hongkongu sprawiają, że poczucie panchińskiej wspólnoty słabnie – zamiast wzrastać. Dzięki dziedzictwu 156 lat brytyjskich rządów, Hongkong już na pierwszy rzut oka odróżnia się od innych chińskich miast: ruch lewostronny, angielskie nazwy ulic, europejskie maniery i kosmopolityczny charme.

Ponadto w Hongkongu wciąż nie zanikły obce na kontynencie zjawiska, jak wolne media i niezawisłe sądy. Uważnie obserwujący Chiny w skali makro (działania chińskich władz centralnych) i w skali mikro (zachowania chińskich turystów), Hongkończycy coraz mniej czują się Chińczykami. Z przeprowadzonej w grudniu 2011 r. ankiety wynika, że tylko 34 proc. badanych uważa się za Chińczyków, a 63 proc. czuje się przede wszystkim Hongkończykami.

To najgorszy wynik dla Chin w tej przeprowadzanej od 1997 r. corocznej ankiecie.

Pekin nerwowo i dosadnie zareagował na te niekorzystne dla własnego wizerunku wyniki. Oskarżył prowadzącego badania naukowca o stronniczość i fałszowanie danych, a nawet o działanie na rzecz brytyjskiego wywiadu. Chińskie władze, walcząc z ruchami separatystycznymi w Tybecie czy Xinjiangu, starają się zaszczepić we wszystkich mieszkańcach Państwa Środka wspólne poczucie tożsamości – poczucie bycia najpierw Chińczykiem, a dopiero potem Ujgurem, Kantończykiem czy Tybetańczykiem. Wyniki tej ankiety i narastające nastroje antychińskie – to policzek i porażka polityki wizerunkowej Pekinu. Tym bardziej że rosnąca niechęć Hongkończyków do Chin kontynentalnych stanowi też przestrogę dla Tajwanu, nad którego przyszłością unosi się perspektywa powrotu do Chin.

***

Przyłączenie Hongkongu do Chin 15 lat temu przyniosło gospodarce miasta wielkie korzyści. Ale dla zwykłych ludzi jest dziś głównie źródłem frustracji i gniewu. Czują się rugowani i dyskryminowani w coraz to nowych obszarach życia.

A co gorsza – czują, że to przegrana bitwa. 


KATARZYNA SAREK jest sinolożką, spędziła w Chinach dziewięć lat, studiując i pracując; obecnie jest doktorantką w Zakładzie Sinologii UW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2012