Refleks zamiast refleksji

Zamiast czytać całe strony od lewej do prawej i z góry na dół, już tylko muskamy tekst wzrokiem. A skupienie na lekturze staje się odległym wspomnieniem.

24.01.2013

Czyta się kilka minut

Straciłem już prawie całkowicie zdolność czytania i przyswajania dłuższych artykułów publikowanych w sieci czy wydrukowanych w gazecie” – trapi się Bruce Friedman, patolog, który prowadzi blog poświęcony wykorzystaniu komputerów w medycynie. „Biorę książkę i po jednym akapicie się dekoncentruję: sprawdzam pocztę, snuję się po sieci, chodzę po mieszkaniu i dopiero potem wracam do kolejnej strony” – wtóruje mu David L. Ulin, felietonista dziennika „Los Angeles Times”. Podobny problem ma Nicholas Carr, amerykański dziennikarz, który w swojej książce „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg” przyznaje: „Pogrążenie się w głębokiej lekturze, kiedyś tak naturalne, obecnie przypomina walkę”.
ODPOWIEDŹ CZY REAKCJA
Friedman, Ulin i Carr nie są wrogami sieci, komputerów, urządzeń mobilnych i multimediów. Przeciwnie: wszyscy dostrzegają zalety nowego cyfrowego świata. Choćby to, że zebranie materiałów do pracy naukowej czy eseju nie wymaga już spędzenia wielu godzin wśród bibliotecznych półek. Nie mają też nic przeciwko temu, by od czasu do czasu – dla odprężenia – poskakać sobie z linku na link.
Przeraża ich tylko cena, którą przychodzi nam płacić za te wszystkie dobrodziejstwa. Jest nią kompletny brak skupienia.
Sęk w tym, że bez maksymalnej koncentracji Beethoven z pewnością nie stworzyłby IX Symfonii, Adam Mickiewicz – „Pana Tadeusza”, a Steve Wozniak – w miarę taniego i przyjaznego użytkownikowi komputera. Dziennikarz naukowy Winfried Gallagher ma rację: „Wspaniała umiejętność polegająca na zatrzymaniu się i zastanowieniu nad istotą i sensem docierających do nas bodźców, zamiast natychmiastowego i bezpośredniego poddawania się ich wpływowi, leży u podstaw największych intelektualnych i artystycznych dokonań ludzkości”.
Fakt, że rozproszenie uwagi znacząco obniża poziom ludzkiej innowacyjności, to problem przedstawicieli wszystkich tzw. twórczych zawodów, które np. w USA wykonuje 30 proc. zatrudnionych, w sumie 38 mln ludzi, wg Szacunków Richarda Floridy, profesora University of Toronto, opublikowanych w książce „The Rise of Creative Class”. Do tytułowej klasy twórczej – według Floridy – należą m.in. naukowcy, architekci, inżynierowie, projektanci, pedagodzy, muzycy, pracownicy agencji reklamowych i firm doradczych.
Jaki jest związek między tradycyjną książką a koncentracją? Ano taki, że papier to powolne medium, w przeciwieństwie do sieci, w której napływ nowych informacji przekracza możliwości ludzkiej percepcji. „Przeczytanie książki czy napisanie listu wymaga od nas, byśmy zwolnili tempo i się skupili. W sieci natomiast wszystko dzieje się tu i teraz” – wskazywał ­David Galernter, wizjoner internetu i wykładowca na uniwersytecie Yale, w ubiegłorocznym wywiadzie opublikowanym na łamach „Frankfurter Rundschau”. Owo „tu i teraz” – zwane przez internautów czasem rzeczywistym – sprowadza się do tego, że coraz więcej rzeczy robimy równocześnie: w tym samym momencie wysyłamy e-maile, prowadzimy rozmowy telefoniczne i wideoczaty na poziomie globalnym, ściągamy muzykę i oglądamy emitowane na wszystkich kontynentach seriale w telewizji cyfrowej.
Według Galerntera, powierzchowny i wielokanałowy charakter mediów elektronicznych jest zagrożeniem dla znaczenia i wartości słów. Sprawia, że wnikliwy namysł zanika, a zamiast niego pojawia się – w najlepszym razie – pobieżna analiza zjawisk i faktów. Refleksję zastępuje refleks. Myślenie – natychmiastowa reakcja. W tym samym duchu wypowiada się cytowany już David L. Ulin: „Jak mamy zrobić przerwę, skoro chcemy wiedzieć wszystko od razu? Jak mamy rozmyślać, gdy wciąż oczekuje się od nas odpowiedzi? Jak mamy zanurzyć się w idei, emocji, decyzji, jeśli nie chcemy dać sobie chwili na refleksję?”.
Z KWIATKA NA KWIATEK
W erze internetowej wygrywa umysł rozbiegany. A charakterystyczne dla moli książkowych długotrwałe skupienie na tym samym działaniu jest podejrzane. Tak przynajmniej uważa Amerykanin Thom Hartman, wedle którego deficyt koncentracji i nadaktywność (ADHD) są przejawem normalności i zdrowia, zaś „niedostateczna zdolność do zmiany zajęć” (ang. task switching deficite disorder, TSDD) to rodzaj choroby. Hartman, który co rusz wykonuje inny zawód – był już m.in. dziennikarzem, elektrotechnikiem, doradcą biznesowym, pilotem, wydawcą i terapeutą – żartuje, że osoba ze stwierdzonym TSDD, np. przedkładająca tradycyjną lekturę nad multimedia, może trafić do podręczników psychiatrii jako przypadek „przekoncentrowania”.
„Wielozadaniowców” promował również Clifford Nass, profesor z Uniwersytetu Stanforda, aż do momentu, gdy... poddał testom swoich studentów. Wcześniej był przekonany, że błyskawiczne przenoszenie uwagi z obiektu na obiekt świadczy o wysokim ilorazie inteligencji. Tymczasem jego badania wykazały, że ludzie, którzy posiedli tę umiejętność w najwyższym stopniu, to „rozgrzane głowy”, które mają problemy z oddzieleniem spraw istotnych od kwestii drugorzędnych.
Nadmierne korzystanie z ultrabooków, konsoli, smartfonów źle wpływa na koncentrację, kreatywność i komunikację międzyludzką – twierdzą przeciwnicy życia w tzw. „cyfrze”. Kolejne rewolucje technologiczne zawsze wzbudzały niepokój. Już Sokrates się martwił, że wynalazek pisma przytępia ludzką pamięć – odpowiadają entuzjaści wirtualnego świata.
Rzeczywiście nie ma się czego bać? Niestety, aż tak pięknie to nie jest. Bo czy wtedy szefowie Google, Apple i Yahoo posyłaliby swoje pociechy do szkół stosujących zasady pedagogiki waldorfskiej, w których korzystanie z komputerów jest zabronione? Aż prosi się to o porównanie do obłudy komunistycznych notabli, którzy psioczyli na zgniły Zachód, a jednocześnie wypychali tam swoje dzieci, by mogły studiować na renomowanych uniwersytetach.
Giganci Doliny Krzemowej wiedzą, co robią, fundując swoim latoroślom swoisty powrót do natury: tablicy, kredy, papieru – za prawie 20 tysięcy dolarów rocznie! W rozwoju inteligencji – jak podkreśla Olivier Houde z Sorbony – kluczowy moment to inhibicja, czyli zdolność blokowania błahych danych, wybierania tego, co nam konieczne, oczyszczenia umysłu. Dziś wszystkim nam bardzo trudno się zmierzyć z mnóstwem informacji, którymi jesteśmy codziennie bombardowani. Natłok nic nieznaczących bodźców szkodzi jednak głównie tzw. digital natives, czyli wychowanym na elektronicznych gadżetach nastolatkom, bo ich umysły dopiero się kształtują. Dla przeciętnego młodego człowieka – czy tkwi w wirtualnej rzeczywistości po uszy, czy jest przed nią chroniony – nowy tablet zawsze będzie atrakcyjniejszy niż książka.
UMYSŁ STACCATO
Może więc ludzki rozum, zdolność namysłu uratują coraz popularniejsze e-booki? Nadzieje są raczej płonne. Jak uświadamia Nicholas Carr, przejście książki do świata cyfrowego nie jest prostym procesem zmiany tuszu na piksele. Tekst, który możemy przeczytać na ekranie, staje się zaledwie częścią przekazu multimedialnego – zgodnie z wizją, którą zaprezentował jeden z przedstawicieli wydawniczego giganta HarperCollins: „E-booki nie powinny być wyłącznie odpowiednikiem książek drukowanych, tyle że w postaci cyfrowej. Musimy wykorzystać medium i stworzyć coś dynamicznego, aby zintensyfikować doświadczenie. Trzeba linków, dodatków zza kulis i spoza narracji, nagrań wideo, rozmów”. Wielość i różnorodność tych interaktywnych elementów sprawia, że nasz wzrok skacze z miejsca na miejsce i ciągle coś nas rozprasza. Jeśli na tablecie zaczniemy czytać „49 opowiadań” Ernesta Hemingwaya, po chwili zajrzymy na Wikipedię, by lepiej poznać życie i twórczość pisarza. Następnie obejrzymy fragment filmu nakręconego na podstawie którejś z jego powieści, po czym posłuchamy znanego historyka opisującego polityczne następstwa wojny domowej w Hiszpanii, w której autor „Pożegnania z bronią” brał udział po stronie republikanów. Minie może z pół godziny, zanim znów wrócimy do lektury. A skończywszy kiedyś wreszcie tę książkę, nie będziemy nawet wiedzieli, czy było w niej cokolwiek wartego przedzierania się przez kolejne akapity.
Marcel Proust nazwał czytanie „cudem rozmowy pośród samotności”. Tymczasem lektura 2.0 staje się czynnością kolektywną: czytniki wyposażone są w coraz więcej tzw. funkcji społecznych, dzięki którym mogą np. poinformować innych, po jaką powieść właśnie sięgnęliśmy albo jakie jej fragmenty uznaliśmy za szczególnie ważne. W pewnym sensie nasze własne oprogramowanie donosi na nas, chyba że je wyłączymy. Zapewne każdy zna to nieprzyjemne uczucie, gdy w autobusie lub metrze ktoś zaczyna czytać naszą gazetę przez ramię. Zbliżone doświadczenie fundują nam e-booki, co z pewnością nie ułatwia spokojnego zagłębienia się w tekst. A jak w „Library Journal” przewiduje Ben Vershbow z Institute for the Future of the Book, już wkrótce standardem staną się książki dające możliwość prowadzenia dyskusji za pomocą czatu albo w postaci asynchronicznej wymiany zdań przy użyciu komentarzy i wspólnie tworzonych zapisków.
Patolog Bruce Friedman przyznaje, że przez pełne zanurzenie w cyfrowym świecie jego myślenie zyskało charakter staccato: tak szybko przebiega wzrokiem teksty publikowane online. Dekoncentracja to problem ogólnospołeczny. Gdy podłączymy się do sieci, wchodzimy w środowisko, które sprzyja pobieżnemu czytaniu, chaotycznej nauce i byle jakiemu rozumowaniu – potwierdza Nicholas Carr, powołując się na dziesiątki badań prowadzonych przez psychologów, neurobiologów i pedagogów. Z czcicieli wiedzy i mądrości – twierdzi – staliśmy się na powrót myśliwymi i zbieraczami, tym razem w elektronicznym lesie pełnym informacji. Już nie tylko nie umiemy się skoncentrować, ale mamy coraz uboższe słownictwo i problemy z kojarzeniem. Za dużo jest informacji, a za mało interpretacji. Nic dziwnego, że przeciążonym mózgom grozi wypalenie. W rezultacie – wieszczy Carr – po stuleciu stojącym pod znakiem wzrostu ilorazu inteligencji (zgodnie ze słynnym efektem Flynna) może nastąpić jego spadek.
***
David Galernter przekonuje, że można żyć w trybie wyłączonym. Przynajmniej częściowo. W określonym czasie skupia się na jednej sprawie, chce widzieć wyłącznie e-maile i notatki, które dotyczą tej kwestii. Telefony, owszem, odbiera, jeśli akurat dzwoni żona z konkretnymi wskazówkami. Na resztę informacji jest zamknięty. Gdy czyta książkę, jest to zwykle tradycyjny plik kartek. „Wszyscy oszaleli na punkcie świata cyfrowego – mówi – ale zachwyt nad papierem powróci”.
Mirosław Konkel jest dziennikarzem specjalizującym się w tematyce naukowej.

Na str. 27 publikujemy list otwarty w obronie książki, czytelnictwa i bibliotek, adresowany przez środowiska twórcze do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]