Przyszła wojna w Europie

Historia umieściła nas w sąsiedztwie obszarów potencjalnie zapalnych. Nie chodzi mi jednak o straszenie rosyjską agresją, ale o świadomość niestabilności, jaką promieniuje nasz wielki sąsiad.

13.10.2009

Czyta się kilka minut

Dziewięć lat temu Bartłomiej Sienkiewicz wywołał burzliwą debatę swoją "Pochwałą minimalizmu" ("TP" nr 52-53/2000). Tekst dotyczył polskiej polityki wschodniej. Dyskutanci byli tak podnieceni, że większość z nich nie zauważyła nawet składnika prowokacji zawartego w tytule. Sienkiewicz wcale nie był minimalistą, jeśli chodzi o nasze cele. Wykazywał tylko, że posiadane środki nie pozwalają na ich samodzielną realizację, więc lepiej mniej trąbić, a więcej myśleć.

Artykuł "Wojna w Europie (czas przyszły)" ( "TP" nr 32/2009 ) ma taką samą zaletę: zmusza do zastanowienia. I stosuje podobne metody: autor zaostrza swoją tezę o możliwości konfliktu zbrojnego, w którym będą musieli wziąć udział Europejczycy, by wybić nas z zadowolonej bierności. Osiąga cel, można mu więc wybaczyć pewne uproszczenia i poślizgi. Co nie znaczy, że nie należy ich odnotować.

Dwa wyrażone przez Sienkiewicza poglądy uważam za niesłuszne, a wyjaśnienie mojej niezgody powinno rzucić światło na całość problematyki.

***

Autor nie docenia faktu, że obecna sytuacja polityczna, gospodarcza i instytucjonalna Europy jest w dziejach naszej nowoczesnej cywilizacji nową jakością. Wyjąwszy Bałkany, po raz pierwszy w historii dojrzewa trzecie pokolenie, które nie ma w pamięci doświadczeń wojennych. Co więcej, nie widać sił ani ideologii, które by wojnę postulowały. Sienkiewicz pisze, że okres 1870-1914 był też długi, a u jego kresu "nikt się wojny nie spodziewał". To prawda, nie spodziewali się jej mieszczanie, wyjeżdżający w lipcu 1914 r. na wakacje. Ale, nie sięgając daleko, zacytujmy Josepha Conrada-Korzeniowskiego: "Nigdy przedtem nie padały z ust ludzi wyrazy takiej czołobitności wobec wojny i nigdy bardziej zdecydowanie nie dzierżyła ona berła w ich umysłach". ("Autokracja i wojna", 1905; tekst, który powinien się znaleźć w każdej antologii polskiej myśli politycznej.) Dla czujniejszych obserwatorów wojna wisiała w powietrzu; przecież do niej przygotowywał Józef Piłsudski swoich Strzelców. Była planowana przez sztaby, zwłaszcza najpotężniejszy, pruski. Była przepowiadana przez rosnących w siłę marksistów. Mobilizowały do niej pęczniejące nacjonalizmy. Jej wybuch spotkał się w Berlinie, Londynie i Paryżu ze zdumiewającym entuzjazmem tłumów: dzisiaj widać, że miliony mężczyzn z radością witały perspektywę przeróbki na mięso armatnie.

Teraz podobnego nagromadzenia łatwopalnych materiałów nie widać; a takie zmiany instytucjonalne, jak - bagatela! - cywilna kontrola nad wojskiem, zostały wprowadzone po to, by ograniczyć ryzyko zaprószenia ognia przez pochopnych. Zauważmy: decyzje w sprawie obu międzynarodowych konfliktów, w które Europa została w ostatniej dekadzie wplątana (Irak i Afganistan), zapadły za Atlantykiem. Ten stan rzeczy sprowadza się do prostego stwierdzenia: Europejczycy przestali się wzajemnie wyrzynać, co czynili ze zmiennym, ale ciągłym zapałem od tysiąca trzystu lat (odkąd pojawiło się pojęcie "Europejczyków", po bitwie pod Poitiers w 732 r.). A tu przecież, między nami, zaczynały się największe rzezie w dziejach. Teraz wojna między Niemcami a Francuzami czy Austriakami a Włochami jest niewyobrażalna i po prostu praktycznie niemożliwa. To jest osiągnięcie epokowe i należy na nim budować. (Pół wieku temu widziano ostrzej nowość tej sytuacji i zastanawiano się, jak ją utrwalać i co się stanie z nagromadzonymi zapasami agresywnej energii, której nie ma jak wyładować. Teraz jakoś się do tego przyzwyczailiśmy i wystarczają nam mecze sportowe.)

Sprawa druga: uważam, że nie należy lekką ręką traktować wojny w Gruzji po prostu i tylko jako przykładu (czy nawet dowodu) na zagrożenie agresją ze strony Rosji. I nie chodzi mi wcale o to, że działania wojenne zaczęli sami Gruzini (o czym ćwierkały od razu wróble w Waszyngtonie). Rosjanie z ochotą i łatwością pokonali Gruzinów, którzy skądinąd nie wykazywali zapału do walki. Mogą ich "czapkami nakryć". Ale zarazem przebieg działań zbrojnych wykazał, że armia rosyjska jest w bardzo mizernym stanie. W tej chwili może sobie pozwolić tylko na operacje w niewielkiej skali i blisko własnego zaplecza. Albo na rozpętanie wojny światowej...

Rosja ponosi moralną współodpowiedzialność za konflikt nie tylko dlatego, że go sprowokowała - ale dlatego, że go od lat podsyca. Jednak to nie Rosjanie wymyślili Abchazów i Osetyjczyków, i nie Rosjanie dokonywali na tych narodach czystek etnicznych po wyjściu Gruzji z ZSRR. Od kilku lat Moskwa robi, co może, by niechęci etniczne w rejonie kaukaskim podniecać tak, by się ustawić w roli opiekuna "ciemiężonych". Niemniej potępienie Rosji za nadużycie siły oraz potwierdzenie dotychczasowych granic Gruzji sprawy nie załatwi, konfliktu nie rozwiąże, bo podstawową przyczyną zła jest wzajemna nienawiść do siebie Abchazów, Gruzinów i Osetyjczyków. Trzeba dążyć do wytworzenia takich między nimi stosunków, które uczynią granice mało ważnymi.

A czy Gruzja jest poważnym kandydatem do Sojuszu Północnoatlantyckiego? W tej chwili nie, bo NATO jest przymierzem obronnym, a nie zakładem psychiatrycznym leczącym fobie. Europejscy członkowie Sojuszu traktują serio zobowiązania zawarte w art. V Traktatu Waszyngtońskiego i wiedzą, że NATO w przypadku lokalnej awantury nie jest w stanie przyjść Tbilisi ze skuteczną pomocą. W przyszłości zaś - trzeba zacząć od zapytania Turcji, bezpośredniego sąsiada, który w ubiegłym roku zachował ostentacyjny dystans. A przecież w przypadku wojny nieatomowej to armia turecka, druga pod względem liczebności w Sojuszu Północnoatlantyckim i wyposażona lepiej od rosyjskiej, odegrałaby decydującą rolę.

***

Tyle niezgody. Ważniejsze wszakże jest przyznanie, że nie osiągnęliśmy bynajmniej stanu wieczystego pokoju; że istnieją dla Europy zagrożenia i bezpośrednie, i pośrednie - i musimy o nich pamiętać. Najwyraźniejszym jest Rosja, która - zdaniem Sienkiewicza - "sama w sobie gwarantuje destabilizację, a nie jej rozwiązanie". Dodam, że ten brak stabilności zapewnia nie tylko poprzez własną nieprzewidywalność, ale też przez fakt utrudniania (różnymi sposobami) wytworzenia na Białorusi i Ukrainie oraz w Naddniestrzu warunków budowy społeczeństw obywatelskich. Zaraźliwy jest sam przykład rosyjskiej cywilizacji politycznej, opartej na autokracji i strukturach zależności pionowej. (Choć powinniśmy zauważyć, że dla ukraińskich grup "trzymających władzę" ścisłe powiązanie interesów politycznych z gospodarczymi jest zarówno naturalne, jak wygodne.)

Bardziej złożone i odleglejsze jest inne zagrożenie. Chodzi o zmiany demograficzne w Europie i potężny napływ przybyszów z Afryki i Azji. Różne państwa zmagają się z tym problemem na rozmaite sposoby, od silnego nacisku administracyjnego na dostosowanie się imigrantów do miejscowych wymogów cywilizacyjno-prawnych (Francja) do otwartej "wielokulturowości", dopuszczającej wytwarzanie przez Azjatów odrębnych wspólnot (Wielka Brytania). Zachodzi co prawda osmoza dwukierunkowa, bo imigranci, jak na przykład Turcy w RFN, wpływają na obyczaje polityczne krajów swojego pochodzenia, eksportując wiedzę i doświadczenie na temat demokracji i państwa prawa. I tylko bardzo nieliczni stają się rozsadnikami terroryzmu. Niemniej spoistość kulturowa Europy ulega rozmywaniu i trudno przewidzieć jego skutki.

Zagrożenia wojenne, o których pisze Sienkiewicz, należą przeważnie do kategorii "konfliktów trudnych do zdefiniowania" (tak było w Gruzji). Sposoby reagowania na takie konflikty (np. "bunt" Transdniestrii przeciw Mołdawii) nie są jednoznacznie ustalone przez obyczaje międzynarodowe; a co gorsza, nie wiadomo, kto i kiedy ma na nie reagować. NATO ma trudności z takimi przypadkami: gen. Stanisław Koziej wykazywał niedawno w "Gazecie Wyborczej", jak krzyżujące się kompetencje i mandaty utrudniają sprzymierzonym działania w Afganistanie. Jestem jednak przekonany, że w przypadku frontalnego zagrożenia militarnego z czyjejkolwiek strony Sojusz otrząśnie się z kryzysu i spełni zawarte w Traktacie Waszyngtońskim zobowiązania. Dotychczas jednak - na szczęście ludzkości i na nieszczęście NATO - Przymierze Północnoatlantyckie chroni nas przed zagrożeniami, które się nie materializują, ma zaś kłopoty z realnymi.

Diagnozę Sienkiewicza odczytuję jako twierdzenie, że Europie nie grożą, jak dotychczas, wojny między stabilnymi państwami kontynentu, ale wojny w innych częściach świata, w które Europejczycy są wciągani, a także (i przede wszystkim) wojny na obrzeżach, na kresach naszej cywilizacji. Niekoniecznie będą to skutki huntingtonowskiego "zderzenia cywilizacji"; mogą się pojawić z wielu powodów, a ich fatalnym skutkiem może być postępujące polityczne i wojskowe rozczłonkowanie Unii Europejskiej, która i tak dzieli się na dwie kategorie członków: państwa NATO i państwa neutralne. Takie rozczłonkowanie może doprowadzić do rozpadu Unii i nawrotu wewnętrznej rywalizacji zbrojnej.

***

Wizja możliwego końca Pax Europea nasuwa oczywiście analogię z końcem Pax Romana, poprzedniego długiego okresu pokoju w centrum europocentrycznego imperium. Wędrówki ludów (czyli masowa, w dodatku zbrojna, imigracja do obszarów wyższej stopy życiowej) i niedające się stłumić lokalne bunty i konflikty na obrzeżach Cesarstwa doprowadziły cywilizację antyczną do katastrofy. Sienkiewicz wykazuje, że i nam to może grozić.

Co więc robić? Zastanowiło mnie, że dyskutanci Sienkiewicza - Marek M. Cichocki i Olaf Osica (z którego wieloma uwagami skądinąd się zgadzam) pomijają Unię Europejską jako realny dorobek Europejczyków i narzędzie przeciwdziałania opisanym przez Sienkiewicza zagrożeniom. Obaj najwidoczniej uważają, że Unia to nadal "oni", a my jesteśmy gdzieś obok... To niestety postawa zakodowana w myśleniu wielu polskich polityków i publicystów (teraz nadzieja w Jerzym Buzku!).

A przecież Unia to MY. I zostały już wytworzone struktury poziome, całe zespoły "sieci" wiążących gospodarki, ludność, prawo i administrację, które stanowią realną i potencjalną podstawę zarówno do współpracy obronnej, jak do przeciwstawiania się tendencjom rozkładowym. W nasyconym informatyką wieku XXI sieci te są ściślejsze i mocniejsze niż być mogły kiedykolwiek przedtem. Unijna baza stale rośnie, w ostatnich dniach udało się doprowadzić do porozumienia między Lublaną a Zagrzebiem w sprawie granicy międzypaństwowej, co otwiera Chorwacji drogę do członkostwa.

Ponadto nigdzie - poza Anglią (bo już nie w Szkocji!) - nie występują silne bodźce dezintegrujące. Konwencja schengeńska i strefa euro wykreowały silne spoiwa, których rozrywanie nie będzie łatwe. Dotyczy to zwłaszcza wspólnej waluty, porzucenie której byłoby ogromnie kosztowne. Dlatego powtarzam od lat, że przyjęcie przez Polskę euro będzie wykupieniem najlepszej polityczno-obronnej polisy ubezpieczeniowej, jaką wykupić możemy: tworzy się związek materialny i związek interesów silniejszy niż jakikolwiek zapis traktatowy.

Oczywiście obecne struktury decyzyjne UE są za mało rozwinięte i niedostatecznie spoiste w zestawieniu z potrzebami wspólnoty. Dotyczy to na przykład energetyki, ale przede wszystkim polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. W interesie Europy - przypominają analizy Sienkiewicza - leży ich jak najszybsze wzmocnienie.

Zwłaszcza potrzebne jest to Polsce. Nasze państwo nie jest, jak Irlandia, Austria czy Dania, schowane w zacisznym kąciku. Historia umieściła nas w kluczowym miejscu, w sąsiedztwie takich obszarów potencjalnie zapalnych jak Królewiec, republiki bałtyckie, Białoruś i Ukraina. Zagrożenie rosyjskie bywa naszą paraliżującą obsesją. Mnie nie chodzi jednak o straszenie agresją, ale o świadomość immanentnej niestabilności, jaką promieniuje nasz wielki sąsiad.

Polsce więc szczególnie zależeć powinno na spójności polityczno-obronnej Unii, przeciwdziałającej kruszeniu się na krańcach. Powinniśmy być w pierwszym szeregu państw dążących do ułatwiania wspólnych poczynań politycznych i tworzenia unijnych struktur bezpieczeństwa. Sądząc z ankiet, takie też są postawy znacznej większości obywateli RP.

Niestety wizerunek naszego państwa był dotychczas odmienny. Rząd Jarosława Kaczyńskiego pozostawił po sobie wrażenie eurosceptycznego. Opinię tę utrwalały losy ratyfikacji nieszczęsnego traktatu lizbońskiego. Przeciętny obywatel Unii nie zna nawet niepojętego stanowiska naszego Prezydenta (którego obowiązkiem było przecież reprezentować Polaków, a nie Irlandczyków); wie tylko, że stawialiśmy traktatowi opór. I ta wiedza, niestety, się liczy, bo podważa instynktowne poczucie solidarności. Oto przykład, jak postępować nie należy - bo spoistość Unii opiera się ostatecznie na takich właśnie uczuciach.

Dziewięć lat temu Bartłomiej Sienkiewicz wezwał Polaków, by porównali swoje siły z głoszonymi zamiarami i bardziej trzeźwo dobierali środki do celów. Artykuł o "przyszłej wojnie" w Europie traktuję jako wezwanie: Polacy, weźcie się do roboty w Unii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2009