Program minimum

Europa oparta na biurokratycznych zarządzeniach jest martwa. Europa oparta na idei jedności kontynentu jest nadal żywa, ale Unia Europejska jest w kryzysie. Nikt nie chce bowiem dalej płacić za idee. Wpłacone do kasy Unii pieniądze powinny się przecież zwrócić.

21.08.2005

Czyta się kilka minut

UE staje się w coraz większym stopniu ofiarą własnego sukcesu. Misja, jaką wspólnota wyznaczyła sobie w procesie powojennej integracji, jest na ukończeniu. Kontynentu nie dzieli berliński mur i, co więcej, nie grozi mu nuklearny czy konwencjonalny atak ze strony nieistniejącego już ZSRR. Odpadł jednak przez to czynnik konsolidujący różne zachodnie społeczeństwa; zredukowała się też potrzeba rozwijania standardów socjalnych. Wspólnota musi natomiast reagować na zmiany wywołane globalizacją. W zderzeniu z nią UE jest za droga. Już nie tylko majtki, rajstopy i zabawki produkowane są gdzie indziej taniej i też dobrze, także dobra trwałe i produkty najnowszej technologii. Z naciskiem globalizacji Unia sobie poradzi, pod warunkiem jednak, że uprzedni, już osiągnięty cel integracji, zastąpi nowym. Ponieważ nie potrafi go zdefiniować, popada w kłopoty, wpędza się w kryzysy.

Politycy naznaczeni wojną

Problemy z finansowaniem ambitnych planów nie są dla Wspólnoty czymś nowym. Budżetowe dziury zasypywano wszak przez długi czas pieniędzmi z Niemiec. Tak właśnie się stało, gdy przyznano rabat Brytyjczykom: by mieć Londyn w unijnej łodzi, kanclerz Helmut Kohl otworzył własną szkatułę, nie pierwszy zresztą raz. Nikt nie przewidział jednak, jak długo rabat ma być odliczany, tak jak Kohl nie mógł przewidzieć, że któregoś dnia Wielka Brytania wyprzedzi gospodarczo Niemcy. Kohl zgodził się na rabat, bo chodziło mu o jedność Europy i wyrównanie historycznych powinności Niemiec. Był także inny czynnik, przez całe dziesięciolecia dla Niemiec ważny. Pozbawione - po nazistowskim uwiedzeniu - własnej narodowej tożsamości Niemcy potrzebowały punktu odniesienia, zastępczej narodowej tkanki. Taką oferowała im wspólnota europejska, a dodatkowo jeszcze: bezpieczeństwo, pokój i dobrobyt.

W zamian za to Niemcy otwierały swoją kasę. Niemieccy chadecy i wielu socjaldemokratów doskonale rozumiało i ten proces, i tę konieczność sypania groszem. Dzięki temu przez lata rozwinęło się poczucie europejskiej współzależności, pojawiła się też wspólna europejska tkanka. Powiązania między Niemcami, Francją, Belgią, Holandią, Włochami stały się tak gęste i trwałe, że powrót do przeszłości czy działania na własną rękę wydają się, i są po prostu niemożliwe.

W tym samym czasie Polska i inne państwa zza Żelaznej Kurtyny popadały w neokolonialną zależność od Związku Radzieckiego (m.in. przez struktury Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej). Ale część elit, i to głównie po stronie umacniającej się opozycji, bacznie obserwowała zachodnioeuropejską integrację. W momencie upadku systemu, demokratyczne siły ze Wschodu mogły więc “sięgnąć po gotowe". Model integracji opracowany według recepty Schumana, Adenauera, de Gasperiego był atrakcyjny dla zachodnich społeczeństw, tym bardziej okazał się pociągający dla wschodnich. I dokładnie te właśnie warunki powstawania europejskiej jedności, a także związane z nią warunki przeprowadzenia koniecznych reform, przesądziły o tym, że Polska i inne kraje Wschodniej Europy wychodzące z komunizmu przeszły - właściwie bezwstrząsowo - na stronę demokracji i gospodarki wolnorynkowej. Dzisiaj może się wydawać, że stało się to niemal automatycznie i nie było alternatywy. Nic bardziej błędnego. Także Polska mogła podążyć drogą wczorajszej Ukrainy czy dzisiejszej Białorusi.

UE jest dobrowolnym związkiem wolnych i suwerennych państw. Zabiega dla swoich społeczeństw o dobrobyt, bezpieczeństwo i pokój. To pierwszy w historii organizmów państwowych taki właśnie sojusz. To, że Unia nim się stała, Wspólnota zawdzięcza konsekwencji, intuicji, przekonaniom i entuzjazmowi grupy europejskich polityków. Nie ma co ukrywać - głównie zachodnich demokratów, którzy podnieśli Europę po wojennej klęsce i poradzili sobie z kryzysami, jakie siłą rzeczy musiały ją nękać. Była to generacja polityków, którzy doświadczyli tragedii wojny.

Generacja buchalterów

W historii Europy i świata nie brakowało polityków urodzonych albo dojrzewających podczas wojen; niektórzy w nich uczestniczyli. Generacje europejskich polityków, którzy zbudowali Wspólnotę i doświadczyli wojny, wyróżniało coś szczególnego: doświadczyli tragedii nie tyle wojny jako takiej, ale tej właśnie wojny - zbrodniczej, nienawistnej, ludobójczej, mordującej całe narody. Tylko tak naznaczona generacja polityków mogła postawić sobie za cel zbudowanie związku państw dla pokonania całego zła, dla którego alternatywą była tolerancja, przyjaźń, respekt, szacunek - oparte na rozwoju gospodarczym, stabilizacji i dobrobycie. Ostatnim przedstawicielem tej generacji, ostatnim wielkim matadorem jedności europejskiej w tym znaczeniu i w takim sensie był Helmut Kohl.

Ci, którzy po nim przyszli, i to nie tylko w Niemczech, to była już generacja buchalterów, menadżerów europejskiej jedności, nierzadko cynicznych, zimnokrwistych, sprawnych, ale z kamiennym sercem. Dla polityków tej generacji pokój i bezpieczeństwo są stanami oczywistymi i aż nudnymi. Kohl mierzył poziom zagrożenia liczbą sowieckich rakiet SS-20. Oni - spadkiem ceny na komputery. Dla “kanclerza zjednoczenia" niebezpieczni byli sowieccy generałowie, dla nich - tanie spodnie z Chin, naruszające stabilizację i obniżające standard życia w UE. Kohl w sytuacji kryzysu i zagrożenia Brukselę wzmacniał, oni widzą w niej przeszkodę. Pewnie, Wspólna Polityka Rolna, jedyna zresztą polityka wspólnotowa, ze swoimi regulacjami, dopłatami czy cenami gwarantowanymi, wydaje się być anachronizmem, kiedy przyłoży się do niej kalkulację wolnorynkową. Ale to ona właśnie przez lata stabilizowała Europę Zachodnią, teraz może odegrać tę samą rolę dla Europy Wschodniej. Co też ważne, nie jest to proces, który można zmienić w ciągu nocy, nie podważając konstrukcji całej europejskiej jedności.

Nie tylko Polacy, Litwini, Czesi czy Węgrzy odzyskali po upadku komunizmu samoświadomość i poczucie własnej wartości. Także Niemcy, po upadku muru berlińskiego i zjednoczeniu państwa. Nie kto inny jak kanclerz Gerhard Schröder odświeżył w Niemczech pojęcie interesów narodowych i nie kto inny jak czerwono--zielony rząd niemiecki przywrócił im ładny wygląd na dyplomatycznych salonach. Akurat odwrotnie robiły wszystkie poprzednie gabinety niemieckie i nie może dzisiaj dziwić, że udział Niemiec w procesie europejskiej jedności postrzegany jest w tym kraju coraz częściej - a rząd temu właśnie sprzyja - przez pryzmat kosztów, zysków i strat. Niemcy są mistrzami świata w eksporcie - 2/3 ich eksportu trafia do krajów wspólnoty europejskiej. A mimo to, tak niemiecki urzędnik, jak gospodyni domowa, majster czy niemiecki szef koncernu są zatroskani skutkami rozszerzenia UE...

Takie nastroje zdominowały w ostatnim czasie polityczne myślenie w Unii i udzieliły się wielu innym przywódcom, rozlewając się też po zachodnich społeczeństwach. Od wspólnotowego myślenia odchodzą Holendrzy, którzy i tak zawsze mieli węża w kieszeni, strach w oczach mają Austriacy, o pieniądzach i tylko pieniądzach mówią Duńczycy i Szwedzi - oni też nie chcą więcej płacić, skoro nie chcą tego Niemcy. Inni, jak my, Polacy, biedni, też mówią o pieniądzach i mówią o nich tym głośniej, im tamci ciszej. O pieniądzach mówią też i bogatsi od nas - Francuzi, Hiszpanie, Włosi, im też zaczyna brakować. Dla jednych Unia jest workiem bez dna, dla innych workiem zbyt małym.

Wspólnota od nowa

Wspólnocie brakuje zatem sporo: jasno określonego w nowej sytuacji celu i przekonanych do integracji polityków z klasą. Takie wartości jak solidarność czy lojalność nie mogą być przecież jedynie deklarowane w Brukseli, kiedy włączone są kamery, a śmieszyć w zaciszach narodowych gabinetów, gdzie macha się na nie ręką. Wspólnota nie może deklarować jedności tylko w obliczu terrorystycznych zamachów. Przeciwnie - praktykowana na co dzień, zmniejsza pole działania dla przeciwników wolności. Jeżeli Polak otrzymuje pieniądze z unijnej kasy na krowę, drogę i płot, musi pytać, skąd się biorą, kto je daje i dlaczego. Tylko wówczas nawiąże nić solidarności z darczyńcą, a ten odczuje satysfakcję i poczucie jedności - wspólnoty.

Samo dalsze rozszerzanie Unii nie może być celem samym w sobie. Pogłębianie integracji celu takiego dostarczyć może, pod warunkiem jednak, że określona zostanie, na ile to jest możliwe, formuła docelowa. Ostatnie niepowodzenia w procesie integracji europejskiej dowodzą jednak, że nie będzie to proste. Zatem - jakie wyjście z sytuacji, przynajmniej na dzisiaj?

Sprawą najważniejszą jest określenie minimum wspólnych wartości i interesów, minimum solidarności i lojalności. Jest to, przyznać trzeba, program minimalny, ale bardziej ambitnego dzisiaj, w tym zamieszaniu i z tą klasą europejskich polityków, określić się nie da.

Po latach sukcesów, wspólnotę europejską trzeba jakby zacząć budować od nowa. I to raczej, po naszej, wschodniej stronie Europy. Nie tylko trzeba to zrobić. Po prostu, jest po co.

MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem TVP w Brukseli i stałym współpracownikiem “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2005