Reklama

Ładowanie...

Prawie zgniły Zachód

Prawie zgniły Zachód

22.09.2009
Czyta się kilka minut
To będzie bardzo subiektywne.
Z

Zawsze to miasto prowokuje mnie do zadziwień i medytowań nad swoim fenomenem. "No cóż, to jest polska stolica kulturalna" - słyszało się kiedyś, kiedy jako student, a potem świeżo upieczony reżyser jeździłem na kolejne edycje festiwalu teatru otwartego, by oglądać rzeczy nie do obejrzenia gdziekolwiek indziej, w tym - tłumy awangardowej młodzieży, jakby to był jakiś Nowy Jork albo cudownie zgniły Zachód Europy...

Wielkiego Wrocławskiego Maga zobaczyłem akurat w Warszawie - ale i tak czuło się tę wyspę, jakiś fenomenalny twór podsycany pieniędzmi tych, co chcieli udowodnić, że to żyjące polskie miasto, a nie tymczasowa efemeryda, która może zniknąć. Wrocław był wtedy azylem trochę tak jak słynna mała Finlandia (obszar nad Petersburgiem), dokąd nie docierała cenzura i socjalistyczny realizm w pierwszych dekadach Związku Radzieckiego. Płonął tam trochę nienaturalny duchowy płomień ludzi, którzy przybyli ze swym dramatem i ze swym marzeniem skądinąd. Pamiętam spektakl ostatniego chyba festiwalu teatru otwartego - "Głowa mandarynki", arcydzieło metafizycznej wyobraźni sześciu buddyjskich mnichów i potem błąkanie po przeraźliwie smutnych i obcych ulicach w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, wreszcie dorwałem gdzieś gotowaną głowę kukurydzy.

Miałem dojmujące poczucie, że coś się tu kończy, umiera roślina niezakorzeniona... i rzeczywiście kilka lat później, kiedy zacząłem coś robić w Teatrze Polskim - miasto wydało mi się być pogrążone w zamieraniu i destrukcji, zaś w miejscach, gdzie przed dziesięciu laty coś się działo, trwały uporczywe kulty i dokumentowania minionych wielkości. Publiczności w tym półmilionowym organizmie starczało na parę przedstawień, często wychodziłem ze spektaklu w połowie z poczuciem bycia w miejscu nierzeczywistym... a jednak coś powoli i niedostrzegalnie zaczynało się zmieniać, spalił się kościół, była powódź i jakby w osobliwej reakcji na krążącą tu śmierć zaczęły się pojawiać wysepki niezwykłego piękna. Gdzie indziej nazywałoby się to renowacją, tu stawało się jakimś cudem odrodzenia. Miasto polskie naprawdę jakby się wyłaniało. Nagle pojawili się młodzi opętani "swoim Wrocławiem", pojawiały się nowe miejsca, gdzie ludzie rozmawiali z pasją i entuzjazmem o tym, co można zrobić - i były to rozmowy szersze od rozmów o sztuce, zjawili się też niezwykli gospodarze (prezydenci), których coś natchnęło, że podejmowali słuszne i konstruktywne decyzje, co gdzie indziej w Polsce było niemożliwe.

Mam mówić o swojej pracy w tym mieście? Chyba nigdy nie udało mi się naprawdę zdobyć wrocławskiej publiczności, odnosiłem wrażenie, że to, co robię, wpadało w jakieś puste dziury po minionym kwitnieniu...

No, może kiedy zrobiłem "Prezydentki"...

To miejsce daje jednak możliwość obserwacji kulturowego wzrostu - niekoniecznie przez własną twórczość i jej recepcję. To prowokujące, poczucie, że miejsce to jest wyzwaniem, że pokolenie, które Wrocław może traktować jako swoje gniazdo, zaczyna tworzyć tu sztukę o własnym rozpoznawalnym brzmieniu, sztukę na granicy epok i kultur.

Napisz do nas

Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres redakcja@tygodnikpowszechny.pl . Wiele listów publikujemy na łamach papierowego wydania oraz w serwisie internetowym, a dzięki niejednemu sygnałowi od Czytelników powstały ważne tematy dziennikarskie.

Obserwuj nasze profile społecznościowe i angażuj się w dyskusje: na Facebooku, Twitterze, Instagramie, YouTube. Zapraszamy!

Newsletter

© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]