Pożegnanie z niewolnictwem

Wysepka Gorée, oddalona otrzy kilometry od wybrzeży Senegalu, nie wyróżnia się niczym: kawałek skały, opowierzchni niespełna ćwierć kilometra kwadratowego, ana niej parę starych, ufortyfikowanych baraków. Mieszka tu niewiele ponad tysiąc osób. Mimo to ten niepozorny skrawek lądu odwiedził papież Jan Paweł II, prezydenci George W. Bush iBill Clinton, a w 1978r. UNESCO wpisała go na listę zabytków światowego dziedzictwa.

27.03.2007

Czyta się kilka minut

Niewolnicy na plantacji, rycina z 1700 r., dziś w berlińskim Muzeum Historii Cukru /
Niewolnicy na plantacji, rycina z 1700 r., dziś w berlińskim Muzeum Historii Cukru /

Gorée nie jest bowiem wyspą, jakich wiele. To symbol niewolnictwa: miejsce, gdzie od XVI do XVIII w., czyli w okresie największego rozkwitu handlu niewolnikami, zwożono upolowanych mieszkańców czarnej Afryki. Byli tu więzieni w barakach, w oczekiwaniu na dalszy transport do Ameryki: Brazylii, Luizjany, na Karaiby. I nie przypadkiem właśnie tu, bo wyspa leży w miejscu, gdzie oba kontynenty dzieli najmniejsza odległość. Gorée jest zresztą symbolem także w innym wymiarze: pozostawała we władaniu wszystkich państw (poza Hiszpanią), które parały się handlem niewolnikami: Portugalii, Holandii, Anglii i Francji.

Wśród krajów, które prowadziły handel żywym towarem, prym wiodła Brytania. Trudno w to uwierzyć, bo z niewolnictwem - np. za sprawą "Przeminęło z wiatrem" - kojarzy się nam bardziej Ameryka. Tymczasem niewolnictwa nie było na samych Wyspach Brytyjskich, ale było w koloniach. Z pracy niewolniczej korzystali plantatorzy, a statki angielskie przewoziły niewolników przez Atlantyk, nie tylko do posiadłości Korony Brytyjskiej. To wszystko przynosiło Anglikom gigantyczne zyski.

Tym bardziej zdumiewa, że właśnie Anglia pierwsza skończyła z tak lukratywnym procederem. Dwieście lat temu, 25 marca 1807 r., wszedł w życie Abolition of the Slave Trade Act, zakazujący handlu niewolnikami na całym obszarze Imperium Brytyjskiego.

Nie oznaczało to wprawdzie całkowitego zniesienia niewolnictwa - Slavery Abo­lition Act uchwalono dopiero w 1833 r. - ale decyzja parlamentu brytyjskiego stanowiła przełom w podejściu do problemu. W dodatku działania, które do tego doprowadziły, były pierwszym bodaj w historii przykładem prawdziwej akcji obywatelskiej. Z pomysłów, jakie zastosowano wówczas, politycy brytyjscy (i nie tylko brytyjscy) korzystają do dziś.

Brytyjczycy są z tych dokonań tak dumni, że datę 25 marca 1807 r. uważają za jedną z najważniejszych w historii swego kraju. W zorganizowanym przed rokiem plebiscycie, w którym mieli wybrać wydarzenie nadające się na Dzień Brytyjskości, zajęła szóste miejsce, ustępując tylko dacie uchwalenia Magna Charta Libertatum i rocznic wojennych (zakończenia obu wojen światowych, lądowania w Normandii i bitwy pod Trafalgarem). Brytyjczycy uważają, że prawdziwy koniec niewolnictwa - przynajmniej w sferze duchowej - dokonał się właśnie wtedy.

Tate Gallery jest z cukru

Ilu niewolników wywieziono z Afryki do Nowego Świata - na Karaiby, do Ameryki Północnej i Południowej - między rokiem 1450 a 1850, nie da się dokładnie ustalić. Rozpiętość między różnymi szacunkami jest ogromna, bo waha się od 10 do 28 milionów.

Parę rzeczy wiadomo jednak na pewno.

Po pierwsze, handlem "żywym towarem" trudnili się nie tylko Europejczycy. Robili to także Arabowie, którzy wywozili Afrykanów na wschód, przez podobny jak Gorée port przeładunkowy na Zanzibarze. Handlowali nawet sami Afrykanie, którzy sprzedawali w niewolę schwytanych członków innych plemion.

Po drugie, spośród wywiezionych tylko część docierała do celu. Około 20 proc. umierało w drodze. Stłoczeni na statkach, padali ofiarą chorób, głodu, bicia i tortur. Nie ma potrzeby przypominać okrucieństwa, z jakim traktowano niewolników. Każdy widz i czytelnik ma zapewne w pamięci obrazy, które utrwaliła literatura i film, by przypomnieć choćby wydaną w 1851 r. "Chatę wuja Toma" - która odegrała wielką rolę w uświadamianiu Amerykanom, czym jest niewolnictwo - czy popularne przed laty seriale, jak "Korzenie" i "Niewolnica Isaura".

Po trzecie wreszcie, wiadomo, że największe rozmiary przybrał handel niewolnikami w Imperium Brytyjskim. Część z nich transportowano wprost z Afryki, ale zdecydowaną większość najpierw wieziono do Anglii i tam dopiero przeładowywano na statki płynące za ocean. Angielskie miasta portowe, szczególnie Bristol i Liverpool, a po części także Londyn, właśnie transportom niewolników zawdzięczają bogactwo i rozkwit. I nie tylko one. Jak zauważył Beth Herzfeld ze zwalczającej niewolnictwo organizacji Anti-Slavery International, "nawet Tate Gallery istnieje dzięki niewolnictwu, bo jej budowę sfinansowano z zysków z karaibskich plantacji trzciny cukrowej".

To tylko jeden przykład, wierzchołek prawdziwej góry lodowej. Organizacja English Heritage (Dziedzictwo Angielskie) zamierza np. zbadać, z jakich środków zbudowano 400 najwspanialszych angielskich rezydencji. Może z pracy niewolników? Nie chodzi o to, by potępiać przodków właścicieli pałaców, ale by wiedzieć. Bo prawdę o przeszłości, zwłaszcza tak bolesnej, trzeba poznać do końca.

Praca niewolników, uważają historycy, ma wielki udział w angielskiej rewolucji przemysłowej: ona tworzyła bogactwo Anglii. Porty rozrastały się, by sprostać wymogom przewozu i przeładunku niewolników. Bogacili się właściciele statków, rozwijały instytucje finansowe. A pieniądze zarobione w koloniach, inwestowano.

Wszystkie te zależności badacze brytyjscy przedstawiają obrazowo w formie trójkąta. Jeden jego bok łączy Anglię z Afryką: Anglicy wywożą do Afryki towary, za które na miejscu kupują niewolników. Drugi łączy Afrykę z Ameryką, pokazując trasę transportu i miejsce sprzedaży "żywego towaru". Za uzyskane środki Anglicy kupują w Ameryce towary wyprodukowane dzięki pracy niewolników: cukier, tytoń, kawę, bawełnę. Wywożą je do Anglii, tam sprzedają, a uzyskane środki inwestują. I to jest trzeci bok: Ameryka-Anglia.

Wielki człowiek z Yorku

William Wilberforce to człowiek, którego nazwisko nierozerwalnie zrosło się z angielskim ruchem na rzecz zniesienia niewolnictwa. Uważany jest za jedną z najważniejszych postaci w historii Wielkiej Brytanii. Rok obecny ogłoszono więc rokiem Wilberforce'a. W hrabstwie York uznano, że był najwybitniejszym człowiekiem, jakiego wydało. Wilberforce pokonał nie lada konkurentów, bo m.in. podróżnika i odkrywcę Jamesa Cooka i rzeźbiarza Henry'ego Moore'a. "Wkład Wilberforce'a w reformę świata cywilizowanego jest zdumiewający" - mówił przewodniczący jury Richard Whiteley.

Wilberforce, urodzony w portowym mieście Hull (jednym z tych, które bogaciły się na handlu niewolnikami), syn bogatego kupca, walce z niewolnictwem poświęcił całe życie i karierę polityczną. Deputowanym do Izby Gmin został mając zaledwie 21 lat, a zasiadał w niej przez 45 lat. Dlaczego zaangażował się w walkę z niewolnictwem? Badacze przypisują to jego wyjątkowym przymiotom ducha i charakteru: uczciwości, przyzwoitości, żarliwej religijności i niezłomnemu przestrzeganiu zasad. Powodowały one, że domagając się zniesienia niewolnictwa, był wiarygodny. Był przy tym znakomitym mówcą, a do tego miał grono podobnie myślących przyjaciół i współpracowników, z których każdy coś wniósł do sprawy.

Ci ludzie doskonale się uzupełniali. Thomas Clarkson na przykład organizował akcję masowego (zwłaszcza jak na owe czasy!) poparcia dla idei zniesienia niewolnictwa. Lord Grenville, premier i przyjaciel Wilberforce'a, zadbał o przychylność Izby Lordów. James Stephen, szwagier Wilberforce'a, ustawił całą rozgrywkę taktycznie, sugerując rozważne samoograniczenie: zamiast żądać zniesienia niewolnictwa, należy poprzestać na zakazie przewożenia niewolników statkami brytyjskimi. Wobec masowości owego procederu taki zakaz wystarczy - argumentował - by podciąć podstawy istnienia niewolnictwa. Należy też odnotować wsparcie ze strony kwakrów, pierwszej organizacji religijnej, która potępiła niewolnictwo (Kościół Anglii nie tylko go nie potępiał, ale czerpał zyski z plantacji karaibskich). Była to pomoc cenna, bo z kwakrów rekrutowali się ochotnicy, którzy niezmordowanie przekonywali do poparcia działań Wilberforce'a. On sam zaś, konsekwentny i wytrwały, przez 10 lat co roku składał w parlamencie projekt ustawy o zakazie handlu niewolnikami. Jego starania zostały uwieńczone sukcesem już w 1792 r., ale ustawę przyjętą w Izbie Gmin odrzuciła Izba Lordów.

Akcja angielskich abolicjonistów pokazała, co może zdziałać opinia publiczna i jej zbiorowe naciski na władze. Thomas Clarkson objeżdżał cały kraj, organizował spotkania w miastach i miasteczkach, przygotował akcję zbierania podpisów pod petycjami do parlamentu. W XVIII w.! Wysłano wówczas ponad 500 petycji. Ale gdy 26 lat później parlament debatował nad całkowitym zakazaniem niewolnictwa, takich petycji wpłynęło już ponad pięć tysięcy.

Czym kierowały się władze? Zdaniem historyków, nie tyle względami humanitarnymi, co poczuciem, że sytuacja w koloniach może się wkrótce wymknąć spod kontroli. Niewolnicy zaczynali się buntować i choć pierwsze rebelie stłumiono, było jasne, że problem nabrzmiewa i będzie wymagać radykalnego rozwiązania.

Ustawa oczywiście nie wyeliminowała handlu niewolnikami z dnia na dzień. Dlatego rząd utworzył specjalną służbę morską, która patrolowała wody wokół Afryki, kontrolując podejrzane jednostki. Niewolników uwalniano, a na kapitanów statków nakładano surowe kary: sto funtów za każdego znalezionego. Co, niestety, dla tych ostatnich miało często tragiczne skutki. Załoga bowiem w obliczu zagrożenia pozbywała się ładunku najprostszym sposobem: wrzucając go do morza.

Dzieci, kobiety, biedacy

Wilberforce i jego towarzysze rozważali również, jak skłonić inne kraje do pójścia w ślady Anglii. Na tym polu zresztą Francja wyprzedziła Anglię, ale nie do końca. Niewolnictwo zniesiono we Francji już w 1794 r., ale przywrócono je w 1802 r., nie bez wpływu żony Napoleona, Józefiny de Beauharnais (i zarazem córki plantatora z Martyniki). Ostatecznie Francja zniosła niewolnictwo w 1848 r., Stany Zjednoczone - w 1865 r. (tu również zasłużyli się kwakrzy). Wreszcie, jako ostatnia, Brazylia - w 1888 r.

Czy zatem można powiedzieć, że niewolnictwo raz na zawsze zniknęło z powierzchni ziemi? Przeciwnie - nadal ma się nieźle. Przybiera rozmaite formy, co sprawia, że walka z nim jest trudna i mało skuteczna. ONZ ocenia, że na całym świecie aż 20 mln ludzi wykonuje pracę, którą należy uznać za niewolniczą. To afrykańskie dzieci oddawane w niewolę za długi czy grzechy rodziny; mali Azjaci, którzy pracują w fabrykach po kilkanaście godzin dziennie; kobiety z Europy Wschodniej, podstępem zwabiane do pracy w domach publicznych na Zachodzie; wreszcie biedacy, którzy pracują niewolniczo na rzecz bogaczy, przeważnie właścicieli ziemskich, odpracowując prawdziwe i fikcyjne pożyczki, rosnące w tempie tak lawinowym, że w pewnym momencie są nie do spłacenia. Rządy różnych krajów starają się zwalczać ten proceder, zwany "związaniem przez długi", ale rezultaty nie są imponujące. A czy Chińczycy, zatrudnieni (z przerwą tylko na sen) w fabrykach zalewających cały świat masowo produkowaną tandetą, nie wykonują pracy niewolniczej?

Jak z tym walczyć? Niestety, nie jest łatwo o następców Wilberforce'a. Również na Zachodzie. Prezydent Francji Jacques­ Chirac zapowiedział wprawdzie, że dla firm, które świadomie korzystają z pracy niewolniczej, nie będzie miejsca na rynku francuskim i że grozić im będzie postępowanie sądowe. Ale jak zwykle skończyło się na słowach.

Chirac chciałby, by cała Unia Europejska poszła w ślady Francji i zdobyła się na jakąś formę upamiętnienia ofiar niewolnictwa. Rzeczywiście, Senat francuski przed paroma laty przyjął deklarację, w której niewolnictwo uznano za zbrodnię przeciw ludzkości, a w ubiegłym roku, w rocznicę jej uchwalenia, 10 maja, po raz pierwszy obchodzono dzień pamięci o niewolnictwie. Francuzi przyznają, że skorzystali na handlu ludźmi i pracy niewolników, ale jednym tchem dodają, że taka wielkoduszna deklaracja świadczy jak najlepiej przede wszystkim o tym, kto ją wygłasza.

Przepraszać za przeszłość?

Przepraszać za niewolnictwo czy nie - to dylemat, przed którym stoi wiele krajów, miast i organizacji. Na przykład Bristol. Jak powinny postąpić jego władze? Na ten temat żywo, na oczach publiczności, dyskutowali niedawno naukowcy i pisarze. Większość uważała, że tak. Ale nie wszyscy. "Przeprosiny byłyby gestem szczerym może, lecz pustym" - uważał na przykład przewodniczący owemu zgromadzeniu prof. Anthony Grayling. Do jego opinii przychyliła się większość widzów. Aż 90 proc. odrzuca przepraszanie.

Główny argument przeciw formalnym przeprosinom wydaje się oczywisty. Jak żyjący dzisiaj mogą przepraszać za to, co działo się 200 czy 300 lat temu? Czy słowa mogą cokolwiek zmienić?

Ale potomkowie niewolników czy, generalnie, kolorowi imigranci są innego zdania. Słowa traktują w kategoriach zadośćuczynienia moralnego. "Babka mojej babki była niewolnicą - mówiła jedna z uczestniczek dyskusji. - To dzięki niej, dzięki niewolnikom Bristol jest tak bogaty. Czy ci ludzie nie zasługują na przeprosiny?".

Gdybyż jednak tylko o to chodziło! Sedno problemu tkwi w czym innym. Przywódcy zachodni przyznają, że niewolnictwo było złem, ale obawiają się, że otwarte przyznanie się do winy może pociągnąć zobowiązania finansowe. I nie są to obawy bezpodstawne, bo w USA związek potomków niewolników wycenił krzywdy pradziadów na 300 mld dolarów! W Holandii podobne stowarzyszenie domaga się zbiorowego odszkodowania w postaci zwiększenia pomocy dla karaibskich terytoriów tego kraju, a także przeprosin z ust królowej Beatrix. Przeprosiny, jakie w 2001 r., na poświęconej problemom rasizmu konferencji w Durban, wygłosił przedstawiciel rządu, uznano za zbyt mało znaczące.

Trudno się dziwić, że przepraszają nieliczni. Uczynił to Jan Paweł II, który w 1992 r., podczas wizyty na wyspie Gorée, prosił o przebaczenie, bo w handlu niewolnikami uczestniczyli katoliccy misjonarze. Przeprosił Kościół anglikański i władze Liverpoolu, a ostatnio władze amerykańskiego stanu Wirginia.

Te trudne sprawy wiszą jak zmora nad każdą wizytą przywódców zachodnich w Afryce. Przeprosi czy nie przeprosi? - zastanawiają się gospodarze. Będą domagać się odszkodowań czy nie? - rozważają goście. Coraz więcej jest głosów, że dawne potęgi imperialne powinny po prostu zredukować zadłużenie Afryki. Zresztą pierwsze kroki w tym kierunku już mają miejsce.

W ramach ekspiacji można jeszcze ewentualnie zmienić to i owo we własnym kraju. Barbara Mace, radna z Liverpoolu, zaproponowała na przykład generalne porządki w nazwach ulic. Ci ich patroni, którzy korzystali na handlu niewolnikami, mieliby zniknąć.

Projekt został odrzucony. I chyba dobrze się stało. W przeciwnym razie z mapy Liverpoolu zniknęłaby jego najsłynniejsza, uwieczniona przez Beatlesów ulica: Penny Lane.

James Penny był właścicielem statku do przewozu niewolników.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2007