Pożegnanie z bronią

Francuzi, którzy od ośmiu lat tropili i zwalczali dżihadystów na Saharze i w Sahelu, wycofują swoje wojska z Afryki. Nie zamierzają dłużej strzec Europy przed rycerzami świętej wojny.
w cyklu STRONA ŚWIATA

15.06.2021

Czyta się kilka minut

Pierwsze strony gazet mówią o wycofaniu francuskich wojsk z Sahelu, Bamako, 11 czerwca 2021 r. Fot. ANNIE RISEMBERG/AFP/East News /
Pierwsze strony gazet mówią o wycofaniu francuskich wojsk z Sahelu, Bamako, 11 czerwca 2021 r. Fot. ANNIE RISEMBERG/AFP/East News /

Francuzi żegnają się z Sahelem w tym samym czasie, gdy Amerykanie, po 20 latach wojny, wynoszą się z Afganistanu. Prezydent Emmanuel Macron, podobnie jak jego amerykańscy koledzy po fachu Joe Biden i Donald Trump, czekał tylko na dobry pretekst, by wycofać się z wojny z dżihadystami. Chciał to zrobić tak, by nie zostać posądzonym o kapitulację i rejteradę. Najlepszy pretekst dali mu afrykańscy sojusznicy. W Mali wojskowi dokonali drugiego w niespełna rok zamachu stanu i przejęli władzę w kraju, a co gorsza zaczęli się z dżihadystami po cichu układać. Podobnie rządzący w Burkina Faso.

Początek w Bamako

Początki misji Francji w Sahelu sięgają przełomu 2012 i 2013 r. W tamtym czasie dżihadyści z Sahary pomagali malijskim Tuaregom wywołać wojnę domową. Gdy już wspólnie pokonali rządowe wojsko i na północy kraju ogłosili powstanie pustynnego państwa Azawadu, zwrócili się przeciwko niedawnym towarzyszom broni, przerabiając Azawad na kalifat. Francuzi przybyli do Mali na ratunek, gdy dżihadyści, którzy zajęli Tessalit, Kidal, Gao, Timbuktu i Mopti, maszerowali już na stołeczne Bamako.

Uratowali Bamako i Mali, powstrzymali marsz dżihadystów, odrzucili ich na pustynię i rozgromili. Partyzanci poszli w rozsypkę, ale wkrótce wrócili i rozpalili nową wojnę nie tylko w Mali, ale także przez miedzę, w Nigrze i Burkina Faso. Malijska armia rządowa, nawet przy wsparciu kilkunastu tysięcy przysłanych mu na pomoc żołnierzy wojsk pokojowych ONZ, nie była w stanie narzucić kontroli nad obszarami odebranymi dżihadystom przez Francuzów.

Chcąc nie chcąc, w 2014 r. Francuzi wzięli na siebie zadanie strażników i myśliwych polujących na dżihadystów na ogromnym – prawie 3 mln km kw. – bezludnym i pozbawionym dróg obszarze. Doprosili do pomocy rządy tamtejszych państw – Mauretanii, Burkina Faso, Mali, Nigru i Czadu – a także przyjaciół z Zachodu, Wielką Brytanię (przysłała prawie pół tysiąca żołnierzy), Kanadę i Estonię. Przewodnią rolę w wojnie z dżihadystami wzięła na siebie jednak Francja, która z każdym rokiem zwiększała liczebność swojego korpusu ekspedycyjnego na Sahelu, aż do 5100 żołnierzy, którzy stacjonują tam do dzisiaj.

Niemili dobrodzieje

Francuzi nie dali dżihadystom zdobyć Bamako ani wskrzesić na Saharze lub sawannach Sahelu kalifat, rozbity w Iraku i Syrii. Nie byli jednak w stanie wytropić wszystkich kryjówek i arsenałów, udaremnić zasadzki i zbrojne rajdy. Co gorsza, podczas pościgów za napastnikami Francuzom przytrafiały się fatalne pomyłki, jak ta marcowa, gdy ich samoloty wzięły orszak weselny za partyzancką karawanę i ostrzelały go rakietami, zabijając prawie 20 osób.

Im dłużej Francuzi stacjonowali i walczyli w Mali, Nigrze i Burkina Faso, tym częściej mieszkańcy tych krajów zapominali, iż przybyli im na ratunek i na prośbę ich własnych rządów. Coraz rzadziej widzieli w nich dobrodziejów, a coraz częściej przypominali sobie, że w czasach kolonialnych zostali przez Francję podbici i stali się jej własnością.

Patrząc na francuskich żołnierzy widzieli w nich dawnych ciemiężycieli, którzy wrócili, by znów ich zniewolić. Narzekali, że Francuzi wcale nie zapewniają im bezpieczeństwa, lecz ściągają na głowę śmiertelne zagrożenie, że to z ich powodu dżihadyści prowadzą wojnę i podkładają bomby. Aby jak najboleśniej ugodzić rządzących, przywódcy opozycji w Burkina Faso, Mali, Nigrze i Czadzie oskarżali ich, że wysługują się dawnym kolonialnym panom i bijąc w patriotyczne werble żądali, by Francuzi się wynieśli. W Bamako, Ndżamenie, Niamej i Ouagadougou dochodziło do demonstracji przed francuskimi ambasadami i ataków na przedstawicielstwa francuskich firm.

Francuzi oburzali się na taką niewdzięczność. Owszem, podjęli się afrykańskiej wyprawy wojennej uznając dawne kolonie za swoją strefę wpływów, ale wojna z dżihadystami kosztowała ich fortunę i stracili na niej ponad 50 żołnierzy.

Marne dobrego skutki

Zniechęcenie Francuzów narastało tym bardziej, że rządy biednych i słabych państw Burkina Faso, Mali i Nigru chętnie wyręczały się nimi, oszczędzając własne wojska przed pewnymi klęskami i upokorzeniami. Zamiast walczyć z dżihadystami, słabe armie rządowe pomagały raczej tworzyć i zbroić wioskowe i etniczne milicje, co wywoływało narodowościowe i religijne waśnie, a także prowokowało krwawe akcje odwetowe dżihadystów (na początku czerwca w Burkina Faso zabito prawie 200 osób w zemście za wsparcie, jakiego udzielały działającym w ich okolicy milicjom; w styczniu wymordowano ponad 100 osób w Nigrze).

Rozbici przed ośmioma laty dżihadyści poczynają sobie zresztą coraz zuchwalej. Dokonują krwawych zajazdów na wioski i miasta, których ludność oskarżają o kolaborację z Francuzami lub miejscowym rządem (w zeszłym roku w Sahelu z powodu działalności dżihadystów zginęło 7 tys. ludzi, a liczba pozbawionych dachu nad głową przekroczyła już 2 mln). Wzniecają i wykorzystują na swoją korzyść stare sąsiedzkie waśnie (jak powszechne na Sahelu nieporozumienia między pasterzami Fulanami i rolnikami), a słabość i korupcja miejscowych urzędów i urzędników sprawia, że pozostają nieuchwytni i bezkarni. Tocząc świętą wojnę zawarli też opłacalne dla siebie przymierze z przemytnikami szmuglującymi od lat na Sahelu i Saharze narkotyki, broń, a ostatnio głównie ludzi pragnących uciec z Afryki do Europy.

Z czasem, z wojennej koalicji na Sahelu zaczęli wycofywać się zachodni sojusznicy Francji, przede wszystkim Amerykanie, mający na głowie swoją wojnę z dżihadystami w Afganistanie, ale ostatnio także Hiszpanie, którzy skłóceni z Marokiem o Saharę Zachodnią nie wzięli udziału w tegorocznych wielkich manewrach wojskowych w północnej Afryce. Już na początku roku Macron zapowiedział, że zamierza wycofać francuskie wojska z Sahelu, a jego przerażeni sojusznicy odpowiedzieli, że popełnia wielki błąd, za który oni zapłacą jako pierwsi.

Zmiany, zmiany, zmiany

Tymczasem sprawy w Sahelu wiosną jeszcze się pogorszyły. W kwietniu, w potyczce zbrojnej z przybyłymi z Libii rebeliantami (z powodu pogrążonej w wojnie domowej Libii zaczęła się także przed laty rebelia w Mali) zginął prezydent Czadu Idriss Deby, jedyny sojusznik Francji. Jego wojsko rzeczywiście walczyło z dżihadystami i to zarówno w Sahelu, jak i nad brzegami jeziora Czad. Po śmierci dyktatora władzę w Czadzie przejęli wojskowi, a na nowego szefa państwa wybrali syna Deby’ego, Mahamata. Francja, odgrywająca także rolę nauczycielki i strażniczki demokracji, w obawie o sprawność sukcesji w sojuszniczym kraju uznała zamach, przedkładając potrzebę stabilizacji nad demokratyczne zasady.

W kwietniu, po udanych wyborach prezydenckich, wojskowi podjęli próbę zbrojnego przewrotu także w Nigrze. Miesiąc później w Mali wojsko po raz drugi w niespełna rok obaliło prezydenta i przejęło władzę w kraju. Tym razem Francja nie uznała zamachu, a nawet zawiesiła współpracę wojskową z Mali, a prezydent Macron zapowiedział, że nie będzie pomagał nikomu, kto nie wierzy w demokrację i nie przestrzega demokratycznych reguł.

Pożegnanie

Powodem zwrotu Francji od pragmatyzmu ku pryncypialności w afrykańskiej polityce jest obawa, że pobłażliwość wobec kolejnych zamachowców zachęci tylko do czynu ich naśladowców w innych krajach, a przede wszystkim fakt, że pułkownik Assimi Goita, który przejął władzę w Bamako, jest pierwszym malijskim wojskowym, który nie szkolił się we francuskich akademiach, pod okiem francuskich nauczycieli. Do rozstania, przynajmniej chwilowego, z Afryką skłania Macrona też perspektywa przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Macron zamierza ubiegać się w nich o reelekcję i nie chce, by zadanie utrudniała mu niepopularna wśród rodaków wojna na Sahelu.


„Strona świata” to autorski serwis Wojciecha Jagielskiego, w którym dwa razy w tygodniu reporter i pisarz publikuje nowe teksty o tych częściach świata, które rzadko trafiają na pierwsze strony gazet.


 

W zeszłym tygodniu Macron oznajmił, że Francja nie będzie dłużej w pojedynkę walczyć z dżihadystami i wkrótce wycofa swoich żołnierzy z Sahelu i Sahary. Pozostawi ich tylko wtedy – w znacznie mniejszej liczbie – jeśli ciężarem walki z kalifatem podzielą się z nią także inni sojusznicy, przede wszystkim z Afryki, ale także z Zachodu. Macron uspokoił, że nie wycofa wojsk z dnia na dzień, ale zapowiedział, że Francuzi skupią się wyłącznie na operacjach antyterrorystycznych i szkoleniu, i nie będą więcej wyręczać afrykańskich przyjaciół w wojnie z dżihadystami. Zwłaszcza jeśli ci przyjaciele zamiast walczyć z dżihadystami, będą się po cichu z nimi układać, jak to w ostatnich miesiącach robią władze Burkina Faso i Mali, wypuszczając z więzień pojmanych rebeliantów i płacąc im miliony dolarów okupu za porywanych zakładników. „Nie wiem, jak miałbym wytłumaczyć moim rodakom” – powiedział Macron.

Przykładem nowej roli, jaką zamierza odgrywać Francja w wojnie z afrykańskimi dżihadystami, ma być otwarta w zeszłym tygodniu pod Abidżanem akademia wojenna, w której Francuzi zamierzają szkolić afrykańskich żołnierzy do walki z partyzantką i terrorystami.

Blisko, coraz bliżej

Wycofanie francuskich wojsk z Sahelu ucieszy emirów afrykańskiego kalifatu. Dziennikarze z Bamako twierdzą, że rządząca junta spróbuje zastąpić zniechęconych Francuzów Rosjanami, którzy rozgościli się już w Sudanie, a zwłaszcza w Republice Środkowoafrykańskiej. Moskwa nie wysyła jednak do Afryki regularnego wojska, lecz najemników z podległej Kremlowi firmy Wagner, która nie poradziła sobie z walką z partyzantami ani w Mozambiku, ani w Libii.

Afrykański kalifat, który nawet mimo obecności Francuzów rozlał się na północne Mali, a także północ i wschód Burkina Faso i w każdej chwili może zagrozić Nigrowi i Czadowi, z sawann Sahelu pełznie coraz bardziej w kierunku Zatoki Gwinejskiej. Od dwóch lat dżihadyści z Burkina Faso coraz częściej atakują przygraniczne posterunki wojskowe i arsenały w sąsiednim Wybrzeżu Kości Słoniowej, podzielonym na chrześcijańskie południe i muzułmańską północ. W tym roku na coraz burzliwszym pograniczu zginęło tam już kilkunastu żołnierzy. Francuski wywiad ostrzega, że emirowie kalifatu mierzą też w Benin i Senegal.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej