Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
O teatrze na prowincji piszę nieczęsto; sporo ciekawych spektakli powstających w niewielkich ośrodkach miałam okazję obejrzeć dopiero kilka miesięcy lub lat od premiery: na festiwalach, przeglądach (organizowanych regularnie np. przez nowohucką Łaźnię Nową), prywatnych wizyt w różnych miastach. Tekst miał być okazją do oddania szacunku zjawiskom, które pozostają notorycznie na - nomen omen - marginesie. Być może jednak powinnam była wybrać do tego celu inną, bardziej osobistą formę publicystyczną...
Istotnie, jak większość podsumowań i quasi-podsumowań, tekst jest ogólnikowy, posługuje się uproszczeniami i skrótami. Z premedytacją zrezygnowałam z zarzucania Czytelników litanią nazwisk, tytułów, festiwali; niektóre szczegóły zostały usunięte w redakcyjnej korekcie. Teatr olsztyński wybrałam jako szczególnie wyrazisty przykład pozytywnych zmian, scenę, z którą wiele osób zaczęło nagle wiązać duże nadzieje - w ubiegłym sezonie zaszło tam sporo zmian. Imponują zarówno rozmach repertuarowy, jak i konsekwencja w umożliwianiu pracy (czy wręcz debiutu) młodym reżyserom. Oczywiście, sporo działo się we wielu pominiętych przeze mnie miastach, chociażby w Bydgoszczy - obecny charakter poszukiwań teatru wyznaczył jednak dobrych kilka lat temu Festiwal Prapremier i nikt już nie mówi o Bydgoszczy jako o teatralnej prowincji.
Nie bagatelizuję działalności dyrektorów, którzy próbowali reformować teatry przed kilku i kilkunastu laty. Pamiętam nie tylko o działalności Andrzeja Dziuka, odważnych decyzjach Anny Augustynowicz czy Wierszalinie, ale też o Radomiu, gdzie zresztą do dziś konsekwentnie kontynuuje się linię repertuarową opartą na dramacie współczesnym.
O Rozmaitościach, Re_wizjach (w ich ocenie całkowicie się z redaktorem Sieradzkim różnimy, ale temat ten poruszony został swego czasu na łamach "Dialogu" i nie ma sensu do niego wracać) i Szybkim Teatrze Miejskim wspomniałam właśnie ze względu na szum medialny, który towarzyszył tym przedsięwzięciom. Szum, który sprawiał, że na działania Jarzyny, Nowaka i Grabowskiego oburzali się także ci, którzy do teatru nie chadzają, ale którzy uważają, że jako podatnicy powinni mieć wpływ na to, na co wydawane są "ich" pieniądze.
O ile o sens i metodę działań Tomaszuka czy Słobodzianka spierali się (do czasu niesławnej afery z "Ofiarą Wilgefortis") głównie krytycy i teatrolodzy, o tyle sens eksperymentów na scenach Warszawy, Krakowa i Gdańska roztrząsały lokalne media. Nazwisko Jarzyny to bez wątpienia symbol pewnego rodzaju przemian i używam go jako łatwo rozpoznawalnego znaku - dokładnie tak, jak wszyscy posługują się cezurą roku 1989, choć zmiany w większości dziedzin życia społecznego przebiegały długofalowo.
Zaledwie dwa lata temu wieść, że Paweł Passini ma zamiar zbezcześcić "Nie-Boską komedię", wystawiając ją w wersji na czworo aktorów (i niewiele więcej rekwizytów), stała się impulsem do zażartych debat dotyczących przyszłości tzw. "kultury wysokiej" w Krakowie. Oburzano się faktem, że w TR Warszawa przez cały sezon nie powstał żaden "porządny spektakl", tylko "półprodukty"; kwestionowano sens "miejskich" projektów Wybrzeża. W mniejszych miastach o teatrze (i wydawanych na niego pieniądzach) robiło się głośniej dopiero za sprawą golizny Papkina lub nieobyczajnego zachowania wróżących Makbetowi wiedźm. Tymczasem - w pełni się zgadzam! - niedoceniani dyrektorzy bez rozgłosu, cierpliwie pracowali tam nad nową formułą teatru... Dziś warsztatowe prezentacje klasyki nie wzbudzają specjalnych kontrowersji - także w miejscowościach, których mieszkańcy najchętniej obejrzeliby oszałamiający musical lub operetkę. Być może dlatego, że mają dziś znacznie poważniejsze problemy...
Oczywiście, w ostatecznym rozrachunku liczą się tak naprawdę jedynie przedstawienia i festiwale. Choć niektóre pisma wydawane przez działy literackie teatrów są tak profesjonalnie redagowane, że ich wartość uważam za całkiem niezależną od spektakli, którym towarzyszą - myślę tu zwłaszcza o publikacjach Teatru kieleckiego i gazecie teatralnej "Fora" wydawanej przez Teatr Miejski w Gdyni (w tym miejscu prostuję pomyłkę, która za sprawą chochlika wypaczyła w moim tekście sens zdania o teatralnych gazetkach). Poziom dyskusji na lokalnych stronach internetowych bywa o niebo wyższy od komentarzy zostawianych przez użytkowników portalu e-teatr, często zajmujących się zawodowo krytyką czy praktyką teatralną.
O otoczce spektakli wspominam głównie jako o prostej, acz skutecznej metodzie zwabiania widzów drogami innymi niż prowadzenie pod eskortą całych klas do teatru. Mały sabotaż, który za granicą świetnie sprawdza się chociażby w znacznie trudniejszej misji: zachęcania imigrantów do udziału w życiu kulturalnym kraju. Jest to więc coś, co w założeniu ma łączyć, a nie dzielić. Nie mam zamiaru antagonizować "młodych" i "starych" - nieraz wypowiadałam się przeciwko takim podziałom (także w "Tygodnikowej" debacie wokół tekstu Piotra Gruszczyńskiego o "młodszych zdolniejszych"). Wielkie przetasowania personalne, które miały miejsce pod koniec ubiegłego sezonu, zapewne sprawią, że w przyszłym "wojna starych z młodymi" całkowicie straci rację bytu.
Kwestia oceny, który teatr rokuje na przyszłość, a który nie, jest jednak sprawą bardzo trudną. Choć także i ja mogłabym wskazać kilka, kilkanaście teatrów (często w miastach o publiczności potencjalnie kilkakrotnie liczniejszej niż w Wałbrzychu czy Legnicy), które wydają się przypadkami beznadziejnymi: każdy nowy dyrektor obiecuje wielkie zmiany, snuje szeroko zakrojone plany, widzowie i recenzenci czekają na cud... i po kilku miesiącach następuje powrót do prostackich adaptacji lektur i nieśmiesznych fars z gościnnym udziałem gwiazd telenowel. Być może i one doczekają się kiedyś swoich Kruszczyńskich i Zaczykiewiczów. Oby jak najprędzej.
Tekst Anny R. Burzyńskiej ukazał się w nr. 30. "TP", polemika Jacka Sieradzkiego w nr. 32.