Poród w ciemnościach

Spór o prawa rodzących kobiet przybrał nieoczekiwany obrót. W dyskusji, czy możliwe są porody poza szpitalem, górę wziął pogląd, że jest to ryzykowna fanaberia.

20.01.2009

Czyta się kilka minut

Konflikt trwa od dawna, a jego dramatyczne odsłony można oglądać najczęściej na izbach przyjęć oddziałów ginekologiczno-położniczych. Jeśli zdarzają się komplikacje i o pomoc prosi kobieta, która postanowiła rodzić w domu, w towarzystwie położnej, trzeba liczyć się z awanturą. Położna zostanie zmieszana z błotem i odesłana do domu, a kobieta usłyszy sporo kąśliwych uwag na temat swej inteligencji. Większość z tych zdarzeń nie przedostaje się na światło dzienne, pozostając w trójkącie: lekarz-położna-rodząca. Matka rodzi w końcu z większymi bądź mniejszymi komplikacjami, dziecko żyje. Do kolejnej awantury spór cichnie.

Jednak decyzję z końca ubiegłego roku, podjętą przez krajowego konsultanta do spraw ginekologii i położnictwa prof. Stanisława Radowickiego, można potraktować jak symboliczny gest, który ucina dyskusję na temat wyprowadzenia porodów fizjologicznych ze szpitali. W wytycznych dla porodówek znalazł się obowiązek posiadania sali operacyjnej do wykonywania cesarskich cięć. Bez sali operacyjnej podpisanie kontraktu z NFZ-em na 2009 r. nie jest możliwe. W ten sposób prof. Radowicki zakończył działanie jedynej w kraju izby porodowej w śląskich Lędzinach, istniejącej nieprzerwanie od początku lat 50. Dodatkowo oskarża prowadzące izbę położne o poważne naruszenia standardów medycznych. Położne odrzucają zarzuty, twierdząc, że przyczyna jest prozaiczna: lekarze postanowili wymazać Lędziny gumką z mapy, bo były za dobre.

Położne i kobiety, które od początku lat 90. walczą o stworzenie pozaszpitalnej alternatywy dla porodówek, twierdzą, że nastał dla nich czas żałoby. Wytyczne źle wróżą na przyszłość i potwierdzają oficjalnie to, o czym w środowisku medycznym wiadomo od dawna: propagatorki izb porodowych, domów narodzin i porodów domowych traktowane są w Polsce jak element niebezpieczny, w najlepszym razie nienowoczesny, w najgorszym - podejrzanie bliski średniowiecznym czarownicom i pogańskim praktykom.

Dziewczyno, przecież to męczące

Położne, które wyspecjalizowały się w porodach domowych, można policzyć w Polsce błyskawicznie. W porównaniu z połową lat 90. liczba stopniała, mimo że prawo z 1996 r. daje im możliwość samodzielnej pracy poza szpitalem. Na Górnym Śląsku z 7 położnych została jedna, mimo że zainteresowanie porodami domowymi rośnie. Podobno w całym kraju jest ich w tej chwili około 12, pracują wyłącznie w dużych miastach. Te, które otwierają własną praktykę, muszą zarejestrować działalność gospodarczą. Jedne odchodzą ze szpitala na swoje, inne próbują godzić prywatną praktykę z dyżurami. Młode położne nie chcą angażować się w trudny zawód, przypominający partyzantkę i narażający je na ciągłe konflikty ze środowiskiem, z którego wyszły. Nikt nie prowadzi oficjalnych statystyk porodów pozaszpitalnych. Profesor Radowicki ostrożnie szacuje, że w 2008 r. z 360 tys. dzieci, które przyszły na świat, ok. 200 mogło urodzić się w domach.

Rozmowy z położnymi budzą wątpliwości: nie wywołują grozy, trudno też wątpić w ich profesjonalizm. Jeżdżą za granicę, szkolą się, uczestniczą w międzynarodowych konferencjach. Wydają książki, w których bibliografia liczy kilkaset tytułów.

Najsłynniejsza z nich - Irena Chołuj - przez 20 lat przyjęła 510 porodów. Sympatyczna, ciepła kobieta z 45-letnim doświadczeniem i ukończoną Akademią Medyczną, musiała zapłacić cenę za swoje przekonanie o tym, że poród domowy nie jest fanaberią, tylko rozwiązaniem, dzięki któremu narodziny z ciężkiej i stresującej procedury medycznej mogą zmienić się w głębokie doświadczenie duchowe, na dodatek obarczone mniejszym stresem. Za karę została odsunięta od prowadzenia praktyk dla młodych położnych w szpitalu, w którym wówczas pracowała.

- Byłam wdrożona do systemu, w którym kobietę w ciąży traktuje się jak ciężko chorą pacjentkę - wspomina. - I nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Poród oznaczał dla mnie przez ćwierć wieku pacjentkę na stole, kroplówkę, jarzeniowe światło.

Dwadzieścia lat temu w przykościelnej poradni rodzinnej, w której pracowała, pojawili się Jolanta i Ryszard Wysoccy. Ich pierwsze dziecko przyszło na świat w szpitalu i nie chcieli przeżywać tego po raz kolejny. Wybrali ją jako położną do porodu domowego.

Chołuj: - Patrzyłam na nich jak na szaleńców. Przede wszystkim ona nie była nawet w ciąży. Najpierw odmówiłam, bo od rodzenia dzieci to jest szpital, tak wówczas myślałam. Ale tak naciskali, że nieopatrznie dałam się wciągnąć. Obiecałam pomoc, jeśli dziecko będzie się rodzić w ferie albo wakacje. Oni na to, że będą się o to modlić. Niedługo później Jola zaszła w ciążę. Termin wypadał w środku ferii. Oni modlili się, żeby dziecko przyszło na świat w odpowiednim terminie, ja prosiłam Boga, żeby jednak zwolnił mnie z tego obowiązku. Nie zwolnił, Konrad urodził się błyskawicznie i niemal bezboleśnie. Tamten poród zmienił mój świat.

Katarzyna Oleś, jedna z założycielek stowarzyszenia Niezależna Inicjatywa Rodziców i Położnych "Dobrze urodzeni", promującej zmiany w polskim systemie położniczym, mieszka na wsi pod górnośląskim Mikołowem. 23 lata w zawodzie, przyjmuje porody rodzinne od 1992 r.

Nigdy nie zapomni tego grudniowego świtu w małym mieszkaniu w Siemianowicach Śląskich i poczucia satysfakcji. - Poród w szpitalu przypomina dobrze naoliwioną machinę, nic nie ma prawa się zaciąć - opowiada. - Można działać z zamkniętymi oczami. Zacisk do pępowiny musi leżeć zawsze w tym samym miejscu, kroplówka zawsze w tę samą rękę. A o porodzie domowym w szkole nie nauczą. Tu potrzeba intuicji i świadomości, że nie jestem gwiazdą medycyny, tylko kimś, kto ma pomóc.

B., położna z dużego miasta na północy Polski (porody domowe od trzech lat, przyjęła na świat 7 dzieci). Nie chce ujawniać, gdzie pracuje, bo opinię ma dostatecznie zszarganą. W jej szpitalu lekarze rzekomo nie wiedzą, czym zajmuje się po dyżurach. Po pierwszym fizjologicznym porodzie, który prowadziła w szpitalu, usłyszała od koleżanki: "Dziewczyno, przecież to jest męczące, musisz kucać, klękać. Chce ci się?".

B.: - Pamiętam, jak płakałam po pierwszym porodzie domowym. Z nerwów i ze szczęścia. Że w końcu nie świecimy lampą po kroczu, że jest półmrok, absolutna cisza i nikt tej kobiecie, która rodzi, nie przeszkadza. Może usiąść, wejść do wanny albo klęknąć, opierając się na łokciach, i żaden lekarz nie powie, że to pornografia, jak zdarza się słyszeć. Nikt nie przyspieszy porodu, bo dyżur zaraz się kończy i trzeba lecieć do domu.

Wszystkie opowiadają o tym, że nocny poród w domu ma w sobie wielką tajemnicę, jakiej nigdy nie doświadczyły w szpitalach. Niektóre kobiety chcą rodzić przy kominku, inne przy świecach. Wyłączają telefony komórkowe. Maksimum skupienia.

W razie najmniejszych wątpliwości mówię "nie"

Najistotniejsza część sporu dotyczy pytania, czy istnieje bezpieczny poród.

- Żeby było jasne, nie jestem przeciwnikiem ani porodów domowych, ani izb porodowych. Jeśli jest taka potrzeba społeczna, trzeba ją zaspokajać - deklaruje prof. Radowicki. - Ale z mojego punktu widzenia o żadnym porodzie nie można a priori powiedzieć, że przebiegnie fizjologicznie, czyli prawidłowo. W czasie porodu fizjologia w patologię może zmienić się błyskawicznie. Nigdy nie ma gwarancji. Jeśli w trakcie skurczów porodowych kobiecie odklei się łożysko, może umrzeć w ciągu kwadransa. Jeśli mamy do czynienia z dystocją barkową, czyli zaklinowaniem barku dziecka w miednicy matki już po urodzeniu głowy, interwencja powinna być przeprowadzona w ciągu 10 minut. Dlatego rodzenie poza szpitalem zawsze będzie obarczone ryzykiem. Stąd też moje wytyczne, które nie są żadną zemstą wobec położnych, tylko wynikają z przekonania, że trzeba ryzyko zminimalizować.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie twierdził, że ryzyko nie istnieje, tak samo jak nikt nie przekonuje wszystkich kobiet, by zaczęły rodzić w domach - odpowiada Agnieszka Petit, jedna z założycielek stowarzyszenia "Dobrze urodzeni". Petit, teolożka i tłumaczka, stara się nie myśleć standardami polskiej służby zdrowia. Pierwsze dziecko urodziła we Francji, w szpitalu, którego część oddano położnym. Lekarze pojawiali się tam wyłącznie w razie komplikacji. Drugi poród miał miejsce na Litwie, w domu, z położną, która przyjęła poza szpitalem 400 dzieci. - My zwracamy uwagę na co innego. Najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa i intymności, cisza, spokój i ciepło, czyli po prostu klimat domu. I oczywiście kontakt z położną, do której mamy zaufanie. To pozwala uniknąć wielu komplikacji. Przy obecnej diagnostyce można wyłapać większość niepokojących sygnałów. Zawsze istnieje margines niebezpieczeństwa. Gdyby wychodzić z tego założenia, w słoneczny dzień każdy z nas zabierałby na drogę parasol.

Irena Chołuj i Katarzyna Oleś, mimo że sympatyczne, potrafią być też bardzo kategoryczne. Nie jeżdżą do porodów wcześniaczych, do kobiet, które mają podwyższone ciśnienie, złe wyniki, białko w moczu, paciorkowiec w wymazie, które informują przez telefon, że wody płodowe mają zielony kolor. Nie stosują też farmakologicznego wzbudzania porodu oksytocyną.

Katarzyna Oleś: - W razie najmniejszych wątpliwości mówię "nie". Jeden błąd z mojej strony kosztowałby nie tylko zdrowie dziecka i kobiety, ale też niszczył opinię wszystkim położnym, które wyłamują się z systemu.

Irena Chołuj: - W szpitalach popełniane są błędy, których można uniknąć, ale nad nimi lekarze przechodzą do porządku dziennego. Część powikłań wynika z zaniedbań albo pośpiechu. Jedna z kobiet, które prowadziłam, miała straszne doświadczenie z pierwszym porodem. Lekarze źle obliczyli termin, ponieważ nie wzięli pod uwagę, że miała długie cykle miesiączkowe. Wywołali na siłę poród, urodził się wcześniak, z niewykształconymi paznokciami, zaburzeniami w oddychaniu. Nie wyobrażam sobie położnej, która popełnia taki błąd.

Zwycięzców się nie rozlicza

W tle sporu o wolność wyboru kobiet majaczą przyczyny bardziej przyziemne niż nauka czy lęk o życie kobiet i dzieci. Im bardziej zdecydowanie emancypują się położne, tym niechętniej spoglądają na nie ginekolodzy. W tradycyjnej hierarchii środowiskowej położnej przypada jedynie wykonywanie poleceń przełożonych. Jednym z nielicznych ginekologów, którzy deklarują publicznie swoje wsparcie dla izb porodowych i porodów domowych jest prof. Marian Stanisław Gabryś, kierownik II Katedry Ginekologii i Położnictwa Akademii Medycznej z Wrocławia. - Owszem, są pewne warunki do spełnienia. Ryzyka nigdy nie da się wykluczyć, więc lepiej, gdy dom narodzin czy miejsce porodu położone są niezbyt daleko od szpitala. Ale ja od dawna jestem zwolennikiem oddania porodów fizjologicznym położnym. Obecność lekarza jest wówczas zbędna, nasze koleżanki świetnie radzą sobie same. Nie słyszałem dotychczas, by którakolwiek przekroczyła swoje uprawnienia - przekonuje. - Zresztą, zbytnie zainteresowanie lekarzy porodami fizjologicznymi w klinikach prowadzi do tego, że mamy mniej czasu na opiekę nad ciążami patologicznymi. Smutno to stwierdzać, ale moje środowisko jest skostniałe i nie przyjmuje do wiadomości potrzeby zmian. Mogę to zrozumieć, jeśli myślę o ludziach mojego pokolenia. Ale z niepokojem stwierdzam, że nasi wychowankowie również patrzą na podejmowane przez położne wysiłki z dezaprobatą. Widocznie nauki starszych kolegów nie poszły w las.

Głos prof. Gabrysia jest jednak odosobniony. Stąd patologiczne sytuacje związane z porodami domowymi. - Nie ma powodu ukrywać, że dochodzi do zdarzeń dramatycznych. Zdarza się, że po wystąpieniu komplikacji położna zostawia rodzącą kobietę przed drzwiami szpitala i znika - przyznaje Anna Otffinowska z Fundacji "Rodzić po ludzku", najważniejszej organizacji pozarządowej zajmującej się polskim położnictwem. - Po pierwsze, boi się, że jej obecność pogorszy sytuację. Po drugie, boi się, że lekarze nie zostawią na niej suchej nitki. Dlatego porody poza szpitalem ciągle przypominają partyzantkę. Nie ma mowy o żadnej współpracy z ordynatorami.

Katarzyna Oleś: - Wolę nie powtarzać, jakich słów potrafią użyć lekarze, kiedy z domu przyjeżdżają kobieta i położna.

Irena Chołuj: - Różnie bywa. Kiedyś usłyszałam nawet od swojej przełożonej, że o mało co nie zamordowałam kobiety, a dziecko doprowadziłam do agonii.

- W Krakowie mamy duży problem ze znalezieniem chętnych lekarzy do współpracy. Ani neonatolodzy, ani pediatrzy nie palą się do tego, żeby firmować swoimi nazwiskami dzieci urodzone w domu. To by oznaczało narażenie się na odium ze strony środowiska medycznego - narzeka Maria Kołodziejczyk, krakowska psycholożka, która pomaga kobietom decydującym się na porody domowe. Sama urodziła w domu, bo cesarka podczas pierwszego porodu była dla niej zbyt traumatycznym przeżyciem.

Jeden ze znanych warszawskich ginekologów (nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem) tak tłumaczy niechęć kolegów do współpracy z położnymi spoza szpitali: - Zwycięzców się nie rozlicza. Jak wszystko przebiega planowo, położna jest wychwalana pod niebiosa. W razie komplikacji ciężar i odpowiedzialność spadają na nas.

Powodem, o którym środowisko medyczne mówi najrzadziej, są pieniądze. Zmniejszenie liczby porodów szpitalnych zmniejszyłoby również budżety oddziałów położniczych. A na to zgodzić się nie można.

***

Irena Chołuj przestała liczyć ilość powikłań podczas porodów domowych, pamięta jedynie, że po 15 latach jej pracy odsetek wyniósł 7,1 proc., ponad dwa razy mniej niż ówczesna średnia krajowa dla szpitali.

Z 260 porodów odbieranych przez Katarzynę Oleś ok. 8 proc. zakończyło się odwiezieniem do szpitala. Ostatnio potrzebuje pomocy lekarzy coraz rzadziej.

Z 9 porodów prowadzonych przez położną B. dwa zakończyły się w szpitalu.

Ministerstwo Zdrowia szacuje, że ilość cesarek w polskich szpitalach to ok. 30 proc. wszystkich porodów.

W izbie porodowej w Lędzinach statysty­ki również odbiegały od średniej krajowej. W 2000 r. ze 159 rodzących do szpitala odesłano 2 kobiety. W 2007 ze 145 - 22. W 2008 ze 126 kobiet, które zdążyły przyjąć położne, do szpitala trafiło 8. Położne z Lędzin jeździły nawet niedawno szkolić swoje koleżanki z Pragi.

Profesor Radowicki nie wyobraża sobie, żeby polski system położniczy zmienić według standardów, jakie obowiązują w Niemczech czy Holandii. Od 1980 r. w Niemczech powstało 150 izb porodowych, rodzi w nich 10 proc. ciężarnych Niemek. Podobny odsetek w ciągu najbliższych lat chce osiągnąć Wielka Brytania. Jeszcze ciekawiej wyglądają statystyki z Holandii, gdzie poród domowy wybiera 30 proc. kobiet.

Radowicki przekonuje, że w ostatnich latach polskie położnictwo wykonało duży postęp i wywracanie jego podstaw do góry nogami nie ma sensu. Priorytetem powinien być porządny, nowocześnie urządzony szpital. Od wytycznych w sprawie izb porodowych nie ma zamiaru odstąpić. Lędzin nieszczególnie żałuje, a cały szum wokół porodów pozaszpitalnych uznaje za mocno przesadzony.

Katarzyna Oleś: - Są dwie możliwości. Albo lekarze nie rozumieją naszych zamiarów, albo nie chcą ich zrozumieć. Kobieta w Polsce powinna mieć wybór, i o to walczymy. Jeśli chce, niech idzie do szpitala. Jeśli chce, niech wybierze izbę porodową albo dom narodzin. A jeśli czuje się na siłach, niech rodzi w domu, bo ma do tego święte prawo.

Anna Otffinowska: - Dopada mnie smutne wrażenie, że w sprawie rozszerzenia oferty miejsc, gdzie kobieta może urodzić, po kilkunastu latach dyskusji wróciliśmy do punktu wyjścia. Mamy wybór między szpitalem a partyzantką.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2009