Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W wyniku tej wojny straciłam dom dwukrotnie (przez dom rozumiem miejsce człowiekowi najbliższe, a nie tylko mieszkanie): 17 września 1939 r. musiałam opuścić go po raz pierwszy, uciekając przed Sowietami, i nigdy już go nie odzyskałam; a drugi raz 2 października 1944 r., jako wypędzona przez Niemców z Warszawy. A przecież Niemcy wypędzili z domów nie tylko warszawiaków, także setki tysięcy Polaków z terenów, które włączyli do III Rzeszy, lub z innych terenów polskich (np. z Zamojszczyzny).
Rozumiem, że rozmówcy pana Marka Edelmana znają te sprawy tylko z historii i chcą zrozumieć cierpienia wypędzonych Niemców. Widać to wyraźnie w sposobie formułowania pytań. Dlaczego jednak nie chcą zrozumieć cierpień i nieszczęść wypędzanych przez Niemców Polaków? Tego, niestety, nie rozumiem. Gdy rozpoczyna się zaborczą wojnę, trzeba się liczyć z konsekwencjami tego. Nie chodzi tu o Adolfa Hitlera, którego psychikę próbują zanalizować historycy, ale m. in. o generałów i oficerów Wehrmachtu, którzy, co widać w ich późniejszych wypowiedziach, zdawali sobie sprawę z możliwości przegranej, a jednak wojnę i zbrodnie kontynuowali.
Podpisuję się pod wezwaniem biskupów polskich z grudnia 1965 r., że “przebaczamy i prosimy o przebaczenie", bo innej drogi do pokoju niż porozumienie między narodami nie ma. Jednakże nie jest to równoznaczne ze stawianiem “biednym Niemcom" pomników i traktowanie ich jako nasze ofiary. Sami sobie zgotowali taki los. Mogę im przebaczać i współczuć, to wszystko. Do dziś źle znoszę butę i pychę Niemców, a spotykałam się z nią nie raz po wojnie (np. we Włoszech).
HANNA DYLĄGOWA (emerytowany profesor historii KUL, Warszawa)