Pomagają aniołowie

Wyobrażam sobie, że stoję przed ludźmi we wspólnocie i składam świadectwo. Mówię: Bracia i Siostry, byłam chora, przeszłam ciężką próbę. Przeszłam chwile zwątpienia, ale udało się. A oni słuchają, odpowiadają, deklarują, jak bardzo są ze mną. Na końcu mówię: przeszłam przez in vitro.

09.11.2010

Czyta się kilka minut

/ fot. Susanne Kuscholke / stock.xchng /
/ fot. Susanne Kuscholke / stock.xchng /

Dlaczego chcę o tym mówić? Bo uważam, że problem jest przedstawiany w sposób nierzetelny, i to właściwie przez wszystkie strony. Wypowiada się na temat in vitro zbyt mało fachowców, niewielu lekarzy. Spośród tych, którzy in vitro mają za sobą, wielu zaczyna to ukrywać.

Mój syn rozpoczął właśnie dziesiąty rok życia. Wtedy, gdy starałam się o dziecko, a także tuż po jego urodzeniu, byłam osobą bardzo religijną. Niedawno przejrzałam notatki z tamtych lat i widzę, że to była jedna wielka modlitwa... Okres bardzo intensywnego leczenia trwał pięć lat. Było to pięć lat poważnych zabiegów medycznych, przeprowadzanych już po innych badaniach, po żmudnych obserwacjach cyklu, technikach naprotechnologii, które próbuje się przedstawiać jako alternatywę dla in vitro, choć nie są żadną alternatywą. Jasne, dobrze jest znać siebie i swoje ciało, ale w wielu przypadkach na niewiele się to zdaje.

Te pięć lat pamiętam jako duchową walkę, z wszystkimi zakrętami, zwątpieniami, momentami ciemnej doliny, gdy człowiek już nie wie, czego ma się trzymać i... trzyma się wiary. Bardzo się bałam, że mogę nie donosić ciąży. Zdarzyło mi się wyjść z kina, gdy było w nim za głośno. Ale przekonałam się, że kobieta jest w stanie przeleżeć plackiem dziewięć miesięcy, jeżeli bardzo pragnie mieć dziecko.

Pierwsze negatywne słowa ze strony Kościoła wzbudziły moje ogromne zdziwienie, a ostatnie, agresywne, pozbawione współczucia i miłości, odebrałam po prostu jako absurdalne. Po raz pierwszy usłyszałam je już po tym, jak starałam się o dziecko, po jego urodzeniu. Wcześniej nic do mnie nie docierało. Wydaje mi się, że in vitro przez długi czas nie było dla Kościoła problemem. Problemem była aborcja.

Teraz wreszcie stajemy przed możliwością uregulowania prawnego tej kwestii. Nie są to przecież zagadnienia zostawiające nas bez wątpliwości. Takie zabiegi nie powinny być wykonywane byle gdzie, w jakichś małych, niepewnych gabinetach. Poza tym prawo jest dla wszystkich. Dla wierzących i nie, oraz wyznawców innych religii. Nie każdy musi z medycznych usprawnień korzystać. Nie da się żyć wyłącznie według nakazów i zakazów, bez możliwości rozstrzygania we własnym sercu. Dlatego jestem za tym, by zabieg in vitro dostępny był dla wszystkich. Nie widzę powodu, by w tej kwestii prawo miałoby dokonywać wyborów, komu co się należy. Kościół oczywiście tak nie powie, to naturalne. Jednak prawo jest dla każdego.

Rozumiem, że nawet hierarchów może ponieść. Ale w instrukcji "Dignitas personae", sporządzonej - jak sądzę - bez pośpiechu i nadmiernych emocji, widnieje sformułowanie: "liczba embrionów zniszczonych jest bardzo wysoka". Na Boga, nikt ich przecież nie niszczy! To jest niewyobrażalne nadużycie.

W moich trzech zabiegach in vitro udało się doprowadzić do zapłodnienia siedmiu zarodków. Sześć z nich umarło. Umarło we mnie. Tak samo dzieje się w naturalnym procesie. Nikt wówczas nie mówi o niszczeniu intencjonalnym, o zabijaniu. Pamiętam, jak po pierwszej punkcji robionej w znieczuleniu ogólnym zadzwonił do mnie lekarz, mówiąc: "Pani Kingo, mamy pięć wspaniałych zarodków". Siedziałam wtedy w samochodzie, na jakimś parkingu. Odłożyłam telefon, rozryczałam się i pomyślałam: "Boże, będę mieć pięcioro dzieci". To było okropnie naiwne... Z tych pięciu żaden nie przeżył - trzy umarły po pierwszej implementacji, dwa rozmrożono przy kolejnej próbie i je również straciłam. W naturalnych warunkach najczęściej o tych śmierciach nawet nie wiemy. Ja wiedziałam...

Dla większości osób jest oczywiste, że będą później transferować uzyskane zarodki. Nie wyobrażałam sobie innej drogi. Stymulacja hormonalna jest trudna, często po niej kobieta wyprodukuje zaledwie dwie komórki. A potem wszystko trzeba zaczynać od nowa... Bez zamrażania efektywność in vitro spada drastycznie.

Pozostaje pytanie, czy zamrożone embriony się zostawi, czy będzie się chciało je dalej wykorzystać. Jednak mówienie o intencjonalnym niszczeniu jest manipulacją.

Udało się za trzecim razem. Najpierw uzyskano dwa zarodki i właściwie wyglądało to fatalnie, bez szans powodzenia. Dwa zarodki transferowano, jeden się poronił. Mimo to mój syn miał w sobie taką siłę życia, że przetrwał krytyczny moment. Nie wiem, co by było dalej, chyba próbowałabym, choć przecież gonił mnie wiek. Jeżeli wówczas miałam wątpliwości, to właśnie tego rodzaju. Sądziłam, że za jakąś granicą wiekową już się nie powinno próbować. To są indywidualne rozstrzygnięcia. Urodziłam syna, mając równo 40 lat.

Nigdy by mi nie przeszło przez myśl porównanie in vitro do wyrafinowanej aborcji czy do eugeniki. Nie, nie czuję się osobiście urażona. Nie czuję też, by ktoś obrażał moje dziecko. W ogóle mam przedziwne wrażenie, że mnie to wcale nie dotyczy. Bo te zarzuty są po prostu absurdalne. Nie dam sobie wmówić, że zrobiłam coś złego. Myślę jednak ze współczuciem o tych, których zasłyszane opinie powstrzymają przed próbą leczenia. Medycyna daje wspaniałą możliwość. Jeżeli ktoś zrezygnuje tylko z powodu chęci dochowania wierności rygorystycznej opinii Kościoła lub z obawy przed tym, co powiedzą inni, to coś tu jest nie tak. Myślę, że każdy powinien nade wszystko posłuchać siebie.

Zapłodnienie poza aktem miłości? Miłości jest tam przecież tak dużo! Mój syn był poza mną zaledwie kilkadziesiąt godzin. Cały czas o nim myślałam i pamiętałam. Czy to nie jest godziwe poczęcie? Czy gwałt małżeński jest godziwym poczęciem? Jak to się dzieje, że nauczanie Kościoła koncentruje się przede wszystkim na sprawach płodności, seksualności, podczas gdy pozostaje tak wiele innych problemów? Mówiąc "nie" aborcji, może warto się zastanowić nad edukacją seksualną - również nad antykoncepcją? Przecież tu brak konsekwencji!

Kościół luterański podszedł do sprawy zupełnie inaczej: czytając pewien list skierowany do wiernych, uderzyło mnie przepiękne sformułowanie protestanckich duchownych: mamy wątpliwości, bo są to sprawy nowe, medycyna wciąż jeszcze próbuje, ale my - czyli hierarchia Kościoła luterańskiego - uważamy, że powinniśmy być z wiernymi w ich cierpieniach. Tak bardzo oczekuję, że mój Kościół powie podobnie: widzi zagrożenia, ale jest ze mną. Przy mnie.

Gdy spoglądam na moje życie, gdy patrzę za siebie, wielu rzeczy się wstydzę, wiele mi nie wyszło. A z tej jednej decyzji jestem ogromnie dumna... Z przejścia tej trudnej drogi. Ciężkiej fizycznie i psychicznie, jak każde leczenie. Jestem przekonana, że dowiodłam hartu ducha, że było to świadectwo nadziei i wiary. W trakcie pojawia się, to oczywiste, wiele wątpliwości. Wiele osób mi odradzało, mówiło, abym dała już spokój. Że niszczę swój organizm.

Tak, rozważałam adopcję. Jednak bardzo chciałam mieć własne dziecko. To ogromnie silny instynkt. Nie wiem, czy można mówić o prawie do dziecka. Zdaję sobie sprawę, że to biologia w nas tak miesza. Nie wyobrażałam sobie życia bez tego mojego dziecka. Wiedziałam, że rozważę wszystko, co medycyna ma do zaoferowania. Miałam sześć inseminacji i trzy in vitro. O adopcji myślałam bardzo poważnie i nie udało się to z zupełnie innego powodu niż słabe przekonanie czy brak chęci. Adopcja jest inną drogą, niewykluczającą in vitro. To nie jest albo-albo. Wciąż rozważam inne ścieżki - instytucję, nawet nie rodzinę zastępczą, ale tak zwaną rodzinę zaprzyjaźnioną.

Profesor Szamatowicz, lekarz, autor pierwszego udanego in vitro w Polsce, mówi, że w jego pracy pomagają aniołowie. W trudnych momentach, takich jak podjęcie decyzji o zabiegu i przechodzenie przez kolejne jego etapy, każdy powinien intuicyjnie pójść własną drogą. W tamtych latach przede wszystkim modliłam się do aniołów, szczególnie do archanioła Rafała (którego imię znaczy: Bóg uzdrawia) - tak bardzo przemawiała do mnie historia, w której idzie z Tobiaszem, uzdrawia jego ojca, pomaga Sarze. Oczywiście, można zrzucić to na karb wyobraźni, ale ja z pewnością czułam obecność anioła, byłam jej pewna w salach, w których czeka się po transferach czy punkcji. Czułam, że ktoś przychodzi.

Było mnie na to stać. Miałam szczęście, że dzięki pracy w dobrej firmie mogłam sobie pozwolić na zabieg. A widziałam pary, które po zapożyczeniu się u rodziców, dziadków i wujków, po kilku próbach się wycofywały. To okropne, gdy tylko pieniądze stoją na przeszkodzie w takich momentach.

Słyszałam o rzekomo wyższej zachorowalności dzieci poczętych in vitro. Rzekomo? A czy to nie zależy od tego, kto zamawia statystyki? Zastanawiałam się, oczywiście, czy mam prawo powołać do życia kogoś, kto może być chory. Mój lęk wynikał z myśli: dlaczego do tej pory nie mam dzieci? Może rzeczywiście istnieje tu jakieś niebezpieczeństwo? Jednak takie rozterki do niczego nie prowadzą. Czy gdybyśmy nie rodzili dzieci, bo naszą babkę dotknęła choroba nowotworowa albo dlatego że mamy dziedziczny problem z zębami, nie dokonywalibyśmy tym samym wyrafinowanej eugeniki na poziomie psychicznym?

Wówczas nie radziłam się spowiednika, nie miałam przy sobie osoby duchownej. Bo nie przeszło mi przez myśl, że mogę popełniać grzech. Pochodzę z Zakopanego, przeprowadziłam się do Krakowa, a następnie do Warszawy, w której nikogo takiego nie miałam. Radziłam więc sobie sama. Może w Krakowie poszłabym poszukać mądrego księdza. Ale nie po to, by pytać, czy przypadkiem nie robię czegoś złego, tylko by pytać o źródła duchowej siły. Walczyłam w końcu o życie.

Jeżeli moje przekonania mają wykluczać mnie z Kościoła, to trudno. Rozumiem, że pewne drogi są już dla mnie zamknięte. Słuchając twardego, pozbawionego krzty współczucia głosu hierarchów, zastanawiam się, czy nie odejść z Kościoła. Żartuję czasem, że wrócę, jak znów będzie prześladowany.

Dokładnie przeczytałam instrukcję "Dignitas personae". Czytałam o ICSI, metodzie, którą zastosowano w moim przypadku. Napisano: "ICSI jest ze swej istoty techniką niegodziwą, (...) oddaje życie i tożsamość embrionów w ręce lekarzy i biologów". Czy fakt, że moje życie, życie dorosłego człowieka, bywa wielokrotnie oddawane w ręce lekarzy, niegodziwością już nie jest? Oddałam tożsamość syna w ręce medycyny? To był przecież nasz, rodziców, materiał genetyczny. A jego życie oddałabym w jej ręce i dziś, gdyby zapadł na jakąś chorobę lub uległ wypadkowi.

I znów myślę o tych słowach ze strony Kościoła luterańskiego... Ujmuje mnie to otwarcie: mamy wam towarzyszyć, mamy z wami iść, być przy was w waszym cierpieniu. To nie to samo, co powiedzieć: cierp sobie, widocznie to ci było pisane. Zupełnie czym innym byłoby zasygnalizować: zastanów się, jakie masz powody, czemu to robisz. Rozważ wszystko, dowiedz się jak najwięcej. Tego mój Kościół powiedzieć nie potrafi.

Myślałam o kolejnym dziecku. Gdy mój syn miał cztery miesiące, złamałam rękę. Karmiłam dziecko piersią, nie miałam założonego gipsu. To zdarzenie bardzo utrudniło przeżywanie jego wczesnego dzieciństwa. Pomyślałam znów o próbach, gdy syn miał trzy lata, ale wówczas było już chyba dla mnie za późno. A te starania równie dobrze mogły trwać kolejne pięć lat. Boli mnie, że syn nie ma rodzeństwa. Ale dziękuję Bogu, że jest on, który ma tak silny charakter, że wystarczy za kilku.

Czy mu powiem? Na pewno. Ale nie wyobrażam sobie, żeby to zrobiło na nim jakieś negatywne wrażenie. Staram się go wychowywać na osobę otwartą, np. rozmawiamy już trochę o seksie. Dziesięciolatki żądają takiej wiedzy. Spodobało mi się jego stwierdzenie, gdy zauważył, że znajomi mają dwójkę dzieci w różnym wieku: "Seksowali się dwa razy!", wywnioskował. Odpowiedziałam: "Co najmniej!". O in vitro mu nie mówiłam, bo sądzę, że jeszcze tego nie zrozumie. Może niedługo powiem mu, tak jak i teraz mówię: tak się złożyło, mieliśmy taki problem. Kto wie, czy nie stanie w obliczu takiej samej trudności? Kłopoty z niepłodnością dotykają coraz większą liczbę ludzi.

Moja wiara... Potępienie ze strony Kościoła nie było decydujące w moim dzisiejszym stosunku do niego, ale było ważne. Nie wpłynęło na moją wiarę, ale pozbawiło mnie zaufania do głosu Kościoła oficjalnego. Czuję się z nim mniej związana. Po prostu nie wyobrażam sobie, by Chrystus mówił takim językiem.

Jak to jest? Moje sumienie mówi mi coś bardzo wyraźnie, a księża odpowiadają, że mam czuć coś zupełnie innego. Może jednak świeccy od czasu do czasu też mają coś do powiedzenia? Może w takich sprawach jak macierzyństwo warto ich czasem posłuchać?

Nie było takich momentów, już po urodzeniu dziecka, podczas których coś by we mnie drgnęło pod wpływem głosu krytyki; by coś mi mówiło, że mogę się mylić. Nie zdarzyło mi się zawahanie. Jak dotąd to największa próba mojego życia, przez którą przeszłam z moim mężem, z przyjaciółmi. W takich próbach nie ma innego wyjścia, jak świadomie wsłuchać się w sumienie.

Wysłuchali

Dominika Pycińska i Michał Bardel

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2010