Polskie koszerne

Odkryłem narodziny nowej tradycji. Dokąd w Nowym Jorku może pójść ignorujący szopkę i choinkę wyznawca judaizmu, skoro „chrześcijańskie” (co oznaczało jeszcze do niedawna praktycznie tylko włoskie) knajpy pozamykane?

03.04.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Deb Lindsey / GETTY IMAGES
/ Fot. Deb Lindsey / GETTY IMAGES

Ruth Bader Ginsburg – pani sędzia amerykańskiego Sądu Najwyższego – zagra dożę w „Kupcu weneckim”. Rozsądzi spór o to, czy Shylock może odebrać swój dług i odrąbać Antoniowi funt jego ciała. Ileż rozkosznych wycieczek niesie ta pozornie błaha informacja. Moja platoniczna pasja do trzeciej władzy w Stanach zakrawa dziś w Polsce na akces do twardej opozycji spod hasła „Beata, drukuj!”. Co więcej, tę akurat inscenizację szekspirowskiego dramatu przewidziano jako gwóźdź obchodów 500-lecia utworzenia w Wenecji strefy osiedlenia dla Żydów na obszarze dawnych odlewni armat (czyli ghetto).

Mogło pójść gorzej – komentował w trakcie inauguracji obchodów sławny historyk Simon Schama. Izolacja była dość iluzoryczna, a Żydzi nad laguną mieli – w porównaniu np. z pobratymcami z Rzymu – relatywnie święty spokój i wchodzili w owocne relacje (nie tylko kupieckie) z chrześcijańską większością. Dlatego wystawienie „Kupca” w tym miejscu i z tej okazji można potraktować jako śmiałą prowokację, przewrotną, ale nie brutalną grę z emocjami, które Szekspir potrafi niezmiennie obudzić w widzach. Co by nie mówić, jest to sztuka, w której los żydowskiego lichwiarza budzi w nas litość i żal, ale jego postać pozszywana została z solidnych kawałków antysemickiego stereotypu.

Szekspirowski Shylock na propozycję dokończenia rozmów o pożyczce podczas obiadu odpowiada: „miałbym wąchać wieprzowinę, spożywać tę cielesną powłokę, w którą wasz prorok Nazarejczyk zaklął diabła! Mogę od was kupować, mogę wam sprzedawać, rozmawiać z wami, spacerować z wami, ale nie będę jadać z wami, pijać z wami ani z wami się modlić!”. Podobnych oporów nie miała 400 lat później wybitna amerykańska prawniczka Elena Kagan. Zanim dostała nominację do Sądu Najwyższego (obiecuję, to już ostatnia sędzia w tym felietonie!), solidnie maglowali ją senatorowie. Oprócz pytań poważnych, wręcz napastliwych, zdarzały się dialogi rozluźniające napiętą atmosferę. Zagadnięta: „gdzie pani była w ostatnie Boże Narodzenie?”, Kagan z początku się wahała, czy to nie jakiś podstęp, po czym wypaliła: „pewnie jak wszyscy Żydzi siedziałam w chińskiej restauracji”.

Idąc tym tropem, odkryłem narodziny nowej tradycji. Dokąd w Nowym Jorku może pójść ignorujący szopkę i choinkę wyznawca judaizmu, skoro „chrześcijańskie” (co oznaczało jeszcze do niedawna praktycznie tylko włoskie) knajpy pozamykane? Zawsze otwarty Chińczyk (czy inny dalekowschodni kucharz) nie stroni wprawdzie od świni i owoców morza, ale okazuje się pod innym względem o wiele bardziej „zjadliwy” niż np. Włoch dla żołądków wychowanych mniej lub bardziej koszernie. Azjaci bowiem prawie wcale nie używają mleka i pochodnych do przyrządzania mięsa. Żadnego duszenia na maśle, podprawiania śmietaną, posypywania serem. A to jest równie ważne w każdej, nawet mało rygorystycznej formie koszeru, jak lista zwierząt i produktów trefnych.

Niezmiennie mnie bawią takie międzykulturowe przeszczepy, wynikające czasem z przypadkowego sąsiedztwa (np. Żydów i Chińczyków na nowojorskim East Side), a czasem z logiki wielkich wędrówek ludów. Nie ma chyba bardziej widomego znaku dawnej potęgi imperium, jak wszechobecność curry w angielskiej kuchni – i to nie tylko w potrawach mających hinduski rodowód. Jakimi zaś ścieżkami curry przeszło do kanonu berlińskiego street foodu i w postaci curry-wursta pożeniło się z arcyniemiecką kiełbachą, tego jeszcze nie wiem, ale na pewno ktoś już zrobił o tym doktorat. Na moim ulubionym targu na warszawskim Wolumenie, niezawodnym barometrze gustów, jest oblegany stragan z gotowymi pierogami. Ruskie, kapusta i cała przaśna litania... a oprócz nich od niedawna kebabki – zawijaski wielkości dużego pieroga, łatwo się domyślić z jakim farszem. Te haniebne 200 tys. podpisów pod referendum w sprawie uchodźców to jednak niecała prawda o nas.

Krzyżujmy się i infekujmy nawzajem. Kiedy kołtun wiesza łańcuch na bramie, niech zostaje nam wyjście z getta, kuchennymi drzwiami. ©℗

Dziś w weneckim Ghetto Nuovo pełno turystów szukających tego, czego już nie ma, jak na krakowskim Kazimierzu. Pamiętam jeszcze z lat 80. te zaułki senne, puste, wyprane z żydowskiej obecności, poza jedną zabiedzoną cukiernią, gdzie kupowałem uszy Hamana. Te ciastka wypiekano także u nas pod nazwą hamantaszen, ale tylko raz w roku z okazji święta Purim. Szkoda nie robić ich okrągły rok – są prościutkie i dają mnóstwo pola do popisu dzieciom. Miksujemy 4 jajka z 225 ml oleju, 250 g cukru i łyżeczką pasty waniliowej. Dosypujemy stopniowo 840 g mąki plus 3 łyżeczki proszku do pieczenia i szczyptę soli, mieszamy szerokimi ruchami. Zagniatamy i chowamy ciasto na pół godziny do lodówki. Wałkujemy na placek 3 mm grubości. Wycinamy kółka o średnicy 7-8 cm. Na środku każdego kółka układamy łyżeczkę nadzienia. Wyznaczamy na każdym kółku trzy cięciwy (tak jakbyśmy wpisali w nie trójkąt) i zaginamy wzdłuż linii, sklejając w miejscach łączenia tych „fałd”. Jeśli się źle sklejają, miejsca styku smarujemy roztrzepanym jajkiem. Pieczemy ok. 15 min (do ozłocenia) w 180 stopniach. Ciastka z początku twarde uzyskują cudowną kruchość na drugi dzień. Klasyczne nadzienie to masa makowa, ale można poszaleć. Oprócz gęstych konfitur dobre są sery, np. ricotta wymieszana z miodem i dla przełamania „ciastkowatości” – z rozmarynem.

PS. Nudzę Was opisami i przepisami już całe dwa lata, sam od tego nieźle zgłodniałem. Pora na nowo iść do garów. Przy Hożej 62 moi przyjaciele założyli spontaniczny gastrokonsulat Wenecji w Warszawie. Tkwię tu między barem a kuchnią we środy i czwartki – a jeśli mnie akurat nie ma, to znaczy, że uciekłem do schowka na szczotki skończyć następny felieton.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2016