Polityczny chłód i sąsiedzka normalność

Było krótko po dwunastej, gdy Jarosław Kaczyński po raz pierwszy się uśmiechnął. Stało się to w holu Urzędu Kanclerskiego w Berlinie, u boku Angeli Merkel. Był to uśmiech serdeczny i szczery, bynajmniej nie dyplomatyczny. Pierwszy uśmiech podczas pierwszej berlińskiej wizyty polskiego premiera.

07.11.2006

Czyta się kilka minut

Berlin, 30 października 2006 r.: lody przełamane, problemy zostały /
Berlin, 30 października 2006 r.: lody przełamane, problemy zostały /

Wcześniej Jarosław Kaczyński sprawiał wrażenie nieco spiętego i niepewnego - rzecz w jakiejś mierze zrozumiała, w końcu była to wizyta na terenie dziewiczym i trudnym. Teraz uśmiechnięty premier zapewniał niezwykle licznie zgromadzonych dziennikarzy, niemieckich i zagranicznych, że rozmowy z panią Merkel były bardzo otwarte i bardzo szczere. Istotnie, relacja między Kaczyńskim i Merkel wydawała się po tych kilku godzinach rozmowy dość harmonijna, bynajmniej nie napięta. Lody zostały przełamane.

Protokół rozbieżności

Lody tak, ale nie problemy. Szybko stało się jasne, że jedynym pozytywnym efektem tej berlińskiej wizyty w minionym tygodniu jest fakt, iż obie strony wreszcie się spotkały i mogły spokojnie porozmawiać - ze sobą, a nie obok siebie. To już sporo. Ale poza tym okazało się, że jednym spotkaniem, choćby serdecznym, nie sposób usunąć różnic pomiędzy Warszawą a Berlinem. Merkel i Kaczyński zadeklarowali, że rozmowy będą kontynuowane. To również coś - w sytuacji, gdy relacje Polska-Niemcy nie są, jak wszystkim wiadomo, dobre.

A lista spraw spornych jest długa. W przypadku projektu niemiecko-rosyjskiego gazociągu po dnie Bałtyku, premier Kaczyński nie zgodził się na ofertę kanclerz Merkel, aby Polska została do tej "rury" podłączona - argumentując, że w ten sposób dostawy gazu z Rosji, która już teraz ma pozycję niemal monopolisty, tylko by się zwiększyły. Z kolei strona niemiecka odrzuciła - jako niepotrzebny - polski pomysł zawarcia osobnego traktatu, w którym oba kraje zrezygnowałyby ze wzajemnych roszczeń odszkodowawczych. Merkel argumentowała, że po zawarciu polsko-niemieckiego traktatu granicznego w 1990 r. wszystkie kolejne rządy niemieckie i tak nie udzielały wsparcia jakimkolwiek indywidualnym roszczeniom ze strony obywateli RFN.

Nie, ta wizyta nie zakończyła "epoki lodowcowej" między Warszawą a Berlinem, choć obie strony podjęły w minionych tygodniach pewne wysiłki, by ów lodowaty klimat nieco ocieplić. W przeddzień swego przyjazdu Jarosław Kaczyński udzielił wywiadu największemu niemieckiemu dziennikowi "Bild" (nakład ok. 4 mln egzemplarzy), w którym wyraźnie bagatelizował ostatnie spory polsko-niemieckie jako "nieporozumienia", które mogą być "usunięte wspólnym wysiłkiem". Także Angela Merkel podkreśliła - w swym cotygodniowym wystąpieniu, publikowanym w internecie - że Niemcy są szczerze zainteresowane dobrymi stosunkami z Polską. Pani kanclerz wtórował szef MSZ Frank-Walter Steinmeier: w wykładzie wygłoszonym na uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą Steinmeier podkreślił, że relacje polsko-niemieckie są "warte tego, aby pracować nad ich poprawą".

Słowa, słowa, słowa... Ważne, ale czy posiadające moc zmieniania rzeczywistości?

A jeszcze nie tak dawno wydawało się, że w polityce polsko-niemieckiej poważne napięcia należą do przeszłości. Po upadku komunizmu i zjednoczeniu Niemiec (czyli po tym, jak zniknęła komunistyczna NRD: ta, jak powiedział w latach 80. ktoś z polskiej opozycji, bariera oddzielająca Polskę od Zachodu) oba kraje weszły w dekadę, którą - patrząc dziś wstecz - określić można jako najbardziej chyba pokojową i konstruktywną od kilkuset lat. Już na początku lat 90. Niemcy wsparły polskie reformy gospodarcze, a potem także polskie aspiracje do członkostwa w zachodnich strukturach: NATO i UE. Dziś mało kto pamięta, że niemieccy generałowie byli tymi, którzy (obok Amerykanów) jako pierwsi budowali kontakty z przyszłym polskim sojusznikiem w NATO. Polsko-niemiecka współpraca militarna stała się wówczas niejako antycypacją członkostwa Polski.

Powrót do przeszłości

Ale potem relacje polityczne na linii Warszawa-Berlin zaczęły się psuć. Nie, proces ten nie zaczął się rok temu, ale dużo wcześniej. Niemniej od chwili, gdy rządy w Warszawie objęło Prawo i Sprawiedliwość, a potem koalicja PiS z Samoobroną oraz z otwarcie antyniemiecką Ligą Polskich Rodzin, od Wschodu powiał chłodny wiatr.

Patrząc z perspektywy berlińskiej rzecz wygląda tak, że w Warszawie pospiesznie, zbyt pospiesznie, zaczęto interpretować różne zdarzenia - a także różnice zdań w konkretnych sprawach - w taki sposób, że odżyły stereotypy i emocje należące, zdawało się, do przeszłości. Rosyjsko-niemiecki gazociąg (cokolwiek by sądzić o tym pomyśle) to jednak nie nowy pakt Hitler-Stalin. Artykuł w mało znaczącym dzienniku, choćby był jak najbardziej szyderczy i zwyczajnie głupi

(a taka, głupia, pozbawiona smaku i poczucia humoru była owa "satyra", której autor porównywał polskiego prezydenta do kartofla i szydził z jego matki), to jednak tylko artykuł w prywatnej gazecie, a nie stanowisko niemieckiego rządu.

Najgorsze jest jednak to, że po Polsce znów zaczęło krążyć widmo niemieckiego rewanżyzmu. Przykładowo, gdy w sierpniu 2005 r. prezydent Horst Köhler pojawił się na organizowanym przez Związek Wypędzonych "Dniu Stron Ojczystych" - co nie było żadnym precedensem, gdyż na imprezach tych bywali wcześniej politycy zarówno chadeccy, jak i lewicowi - w Warszawie zadzwoniły dzwonki alarmowe. Wielu polskich polityków skrytykowało samą obecność Köhlera na imprezie Eriki Steinbach - ignorując fakt, że pani Steinbach musiała robić dobrą minę do złej gry, gdy Köhler w swoim przemówieniu krytykował Związek Wypędzonych i mówił, że "my, Niemcy, musimy poważnie traktować obawy naszych sąsiadów". Nie dostrzeżono faktu, że Köhler jest tu w gruncie rzeczy sojusznikiem polskiej sprawy.

Powiedzmy to jasno: pierwotna przyczyna "nieporozumień" - tych o charakterze historycznym - leży po stronie niemieckiej. Mowa o Erice Steinbach i jej Centrum przeciw Wypędzeniom. Od ponad sześciu lat przewodnicząca Związku Wypędzonych i jej projekt obciążają stosunki polsko-niemieckie w stopniu, który trudno już znieść.

Tym bardziej że znaczenie pani Steinbach w relacji polsko-niemieckiej jest odwrotnie proporcjonalne do jej znaczenia na niemieckiej scenie politycznej - gdzie odgrywa ona rolę podrzędną. Zasiadając od początku lat 90. gdzieś w tylnych rzędach Bundestagu, pędzi tam żywot parlamentarnego "kwiatka do kożucha" (przez te wszystkie lata wygłosiła bodaj jedno poważne przemówienie z trybuny parlamentarnej).

Tymczasem w Polsce Erika Steinbach urosła do rangi germańskiego quasi-giganta, stając się dla wielu Polaków niemal personifikacją tego, co niemieckie. Być może zabrzmi to cynicznie, ale to dopiero gwałtowność polskiej krytyki pod adresem przewodniczącej Związku Wypędzonych uczyniła ją postacią w Niemczech znaną (co nie znaczy, że znaczącą). "Na jej przykładzie można dowodzić, że Niemcy ciągle jeszcze są źli - ironizował pisarz Pawel Huelle. - Gdyby jej nie było, trzeba by ją pewnie wymyślić".

Boom wokół Szczecina

A więc, same złe wiadomości? Niezupełnie. Jak się okazuje, to, co obciąża polsko-niemiecką politykę na szczeblu rządowym czy parlamentarnym, nie musi przekładać się na relacje polsko-niemieckie pomiędzy zwykłymi ludźmi po obu stronach Odry. Sondaże pokazują, że prawie dwie trzecie Polaków postrzega Niemców jako dobrych sąsiadów.

A tutaj, nad Odrą, gdzie Polska i Niemcy stykają się na co dzień, w istocie tak jest. Na przykład w powiecie Uecker-Randow, w północno-wschodnim, graniczącym z Polską landzie Meklemburgia - Pomorze Przednie. To miejsce, zdawałoby się, zapomniane przez Boga i ludzi: krajobrazy piękne, ale zapuszczone gospodarczo i słabo zaludnione (albo raczej: wyludnione). Ale od pewnego czasu Uecker-Randow profituje - za sprawą sąsiedztwa z Polską.

Przed II wojną światową oba brzegi Odry tworzyły jeden organizm, który po 1945 r. przecięła granica. Zmieniło się to najpierw po 1990 r., gdy została ona otwarta. Kolejna zmiana jakościowa nastąpiła w 2004 r. po wejściu Polski do Unii.

I choć w roli pracobiorców Polacy mogą legalnie funkcjonować w Niemczech na razie tylko w wyjątkowych przypadkach, to jako przedsiębiorcy, najemcy czy klienci są widziani mile. Siła nabywcza wielu Polaków zbliża się powoli do siły nabywczej w pogranicznych rejonach Niemiec (uboższych niż średnia krajowa). Z kolei w pobliskim Szczecinie po wejściu do Unii wzrosły ceny, a mieszkania są czasem droższe niż po stronie niemieckiej.

Ale na tym nie koniec: od kilku lat coraz więcej polskich drobnych przedsiębiorców przenosi swoje firmy na stronę niemiecką. - Są bardziej ruchliwi od naszych. Są dla Niemców konkurencją, zmuszają nas do zmiany postawy. Polacy nie robią o piątej fajrantu - mówi w rozmowie z "TP" Peter Heise. Heise pracuje w pogranicznym miasteczku Löckwitz, gdzie zajmuje się sprawami Euroregionu "Pomerania".

W innym pogranicznym miasteczku Eggesin tylko w tym roku odnotowano około dwustu zapytań z Polski od przedsiębiorców, którzy chcieliby prowadzić swój interes w Niemczech. Szczeciński uniwersytet zamierza nawet otworzyć w Eggesin swoją filię, zajmującą się gospodarką i turystyką. Niemieckie gminy otworzyły już biuro doradcze w centrum Szczecina. Nie ma wątpliwości: zapuszczone tereny niemieckiego pogranicza czerpią profity z bliskości dynamicznej szczecińskiej metropolii.

Fryzjer, szpital i "Dzwon Pokoju"

Zmiany widać także dalej na południe. Tu z kolei polskie gminy zachęcają Niemców ulgami podatkowymi i niższymi płacami. To działa: niemieccy przedsiębiorcy inwestują np. w specjalnej strefie ekonomicznej Kostrzyn-Słubice.

Jednym z nich jest Manuel Dieckmann, rodem z Westfalii (dawne Niemcy Zachodnie). Dieckmann chciał zainwestować w Halle (była NRD), potem jednak uznał, że lepsze warunki do zbudowania firmy są na wschód od Odry. Wkrótce jego przedsiębiorstwo zacznie dostarczać pierwsze meble biurowe niemieckim klientom.

W Polsce inwestują jednak nie tylko firmy małe i średnie. Polska jako członek Unii stała się beneficjentem zjawiska, które w Niemczech - gdzie koszty pracy są wysokie, a przepisy zagmatwane - postrzega się już jako problem społeczny: przenoszenia produkcji poza granice także przez duże firmy. W Polsce produkuje już nie tylko Volkswagen, gigant motoryzacyjny (w Legnicy i Poznaniu). Także koncern AEG przeniósł produkcję z Norymbergi do Wałbrzycha.

Z kolei polski koncern Orlen otworzył sieć stacji benzynowych w wielu niemieckich miastach. Spacerujący nobliwą (i drogą) berlińską promenadą Kurfürstendamm mijają sklep z modną odzieżą prowadzony przez firmę z Łodzi. Zwykli Niemcy przechodzą przez mosty na Odrze i Nysie, do Słubic czy Zgorzelca, zmierzając do dentysty lub fryzjera. Albo jadą na kurację do Kołobrzegu - taniej niż w Niemczech, a standard podobny. W przeciwną stronę natomiast "wędrują" polskie matki: coraz częściej Polki oczekujące dziecka rodzą je w niemieckich szpitalach wzdłuż granicy - tu standard i opieka są podobno wyższe, także dlatego, że w byłej NRD rodzi się bardzo mało dzieci i oddziały położnicze świecą pustkami. W samym tylko szpitalu w Schwedt przyszło w tym roku na świat już 130 polskich dzieci; w 2005 r. było ich jeszcze tylko 20.

W latach 1945-89 i dla Polaków, i dla Niemców z NRD obszary przygraniczne były miejscem, gdzie kończył się świat. Teraz nad granicę wraca coś, co można nazwać sąsiedzką normalnością - tu nie ma wielkich słów, jest za to życie.

To samo życie pokazuje, że tu, nad Odrą, przeszkodą nie musi być także historia - nawet ta najtrudniejsza: historia niemieckiej napaści na Polskę, okupacji, a potem wygnania Niemców w efekcie tego, co zaczęło się w 1939 r. Przykład najnowszy to Gorzów Wielkopolski, dawny Landsberg an der Warthe, który we wrześniu obchodził 750-lecie istnienia. W ramach tych obchodów obecni polscy mieszkańcy Gorzowa i dawni niemieccy mieszkańcy Landsbergu uczestniczyli wspólnie w poświęceniu "Dzwonu Pokoju". Dzwon zawisł niedaleko od centrum miasta, jako część pomnika, na którym wykuto w kamieniu napisy po polsku i po niemiecku, przypominające o 750-letniej historii miasta.

Ideologiczna gimnastyka nie była potrzebna: w Gorzowie nie mają kompleksów i nie ukrywają niemieckiej przeszłości swego miasta. "Stoją tu obok siebie ludzie, którzy na różne sposoby zostali doświadczeni przez historię - mówił prezydent Tadeusz Jendrzejczak podczas poświęcenia dzwonu. - Są Polacy, którzy po traumie niemieckiej okupacji mieli dość sił, by od nowa kształtować polską historię miasta. Są Niemcy, dawni mieszkańcy Landsbergu, którzy w 1945 r. na skutek przesunięcia granic przeżyli dramat przesiedlenia i nieodwracalnie stracili swoją ziemię rodzinną. Są wysiedleńcy z dawnych polskich kresów, którzy, rzuceni z dala od swoich domów, stali wobec wyzwania, jakim było zagospodarowanie nowej, obcej przestrzeni". A najliczniej obecni, mówił prezydent, byli ci, którzy urodzili się już po wojnie.

Niemieckość: co to jest?

Także ogromna większość obywateli współczesnych Niemiec to ludzie nieobciążeni doświadczeniem lat 1939-45. Kim są? I co to dziś znaczy: niemieckość? Pytania na czasie, bo Erika Steinbach i jej Związek nie są reprezentatywni dla tego społeczeństwa. A kto jest? Odpowiedź znaleźć można gdzieś w tej wielkiej przestrzeni, którą symbolicznie wyznaczają takie postacie jak, powiedzmy, piłkarz Lukas Podolski i pisarz Günter Grass.

Zacznijmy od Podolskiego, 21-latka urodzonego w Gliwicach, który do Niemiec trafił razem z rodzicami (tzw. późnymi wysiedleńcami). To dziś bohater narodowy: człowiek, który dla niemieckiej "jedenastki" strzelał bramki w najważniejszych meczach. Jego najmocniejsze wystąpienie miało jednak miejsce nie na murawie boiska, ale po zakończeniu mundialu, podczas imprezy pożegnalnej: Podolski wystąpił przed półmilionową publicznością oszalałych fanów w roli piosenkarza. On oraz dwaj inni piłkarze z niemieckiej drużyny, Gerald Asamoah (rodem z Ghany) i David Odonkor (którego ojciec także przyjechał z Afryki), zaśpiewali wspólnie niemiecki szlagier. Oni i ich fani, najmłodsze pokolenie dorosłych Niemców. A wszystko na tle Bramy Brandenburskiej.

A Grass? Grass, jak pamiętamy (albo nie), był w 1990 r. gwałtownym przeciwnikiem zjednoczenia obu państw niemieckich. Dla wielu już wtedy (a nie dopiero teraz) utracił moc moralnego autorytetu. Grass sytuuje się na drugim końcu niemieckiej "skali", jest swego rodzaju zaprzeczeniem pokolenia Podolskiego. Grass ciągnął za sobą balast niemieckiej historii przez prawie 80 lat. Ten tak zwany "pisarz narodowy" i główny niemiecki moralista (z własnego nadania), który wielokrotnie wzywał innych, by nie ukrywali swej przeszłości, na jesieni życia zaszokował Niemców - i nie tylko ich - skrywanym dotąd wyznaniem, że jako 17-latek służył w Waffen-SS. Niemcy - to także on.

Bo od 1945 r. historyczny ciężar co chwila powracał w niemieckiej codzienności. Kronika debat o przeszłości, przede wszystkim tej "brunatnej", sięga po dzień dzisiejszy - by wspomnieć debaty o nalotach na niemieckie miasta albo o wygnaniu zza Odry i Nysy, gdzie w tle, jako przyczyna, także wyłania się III Rzesza. Wszystkie one, wszystkie te debaty, były ważne; wszystkie przyczyniły się do wyostrzenia demokratycznej świadomości.

Nie ma nic bardziej fałszywego niż imputowanie dziś Niemcom "pruskiego militaryzmu" (jak uczynił to niedawno pewien polski publicysta). Prawdą jest coś dokładnie odwrotnego: gdy Niemcy nie chciały wysłać żołnierzy na wojnę w Zatoce w 1990-91 r., "New York Times" komentował sarkastycznie: "Świat zwariował: Niemcy nie chcą iść na wojnę!". Kiedy w 1999 r. Bundeswehra po raz pierwszy ruszyła na misję wojenną do Kosowa (wspólnie z sojusznikami z NATO), kanclerz Gerhard Schröder musiał połączyć głosowanie w Bundestagu nad udziałem w tej operacji z wotum zaufania, by zmusić wszystkich posłów swojej lewicowej koalicji do głosowania "za". Dziś ponad 10 tys. niemieckich żołnierzy służy w różnych miejscach świata, nigdy samodzielnie, zawsze razem z sojusznikami - także Polakami.

***

1 stycznia 2007 r. Niemcy przejmą na pół roku przewodnictwo w Unii i - równocześnie - w grupie G-8. Dla kraju, który ma aspiracje do bycia aktywnym członkiem wspólnoty (i jest największym płatnikiem do unijnej kasy), to szansa, by zabrać się - wspólnie - za nierozwiązane problemy. Kryzys instytucjonalny Unii, kwestia turecka (przyjąć czy nie?), ale także zagrożenie islamskim terroryzmem, nielegalna imigracja czy rosnący radykalizm młodzieży... - problemy, które dotyczą nie tylko Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Francji, ale obciążają (lub obciążą w przyszłości) również Polskę. I które rozwiązać można tylko wspólnie.

Kiedy Polacy rozmawiają dziś z Niemcami, jak w minionym tygodniu Jarosław Kaczyński z Angelą Merkel, być może powinni bardziej myśleć właśnie o konkretnych sprawach, ich pragmatycznych rozwiązaniach i o tym, co można tu zrobić wspólnie. Historia pozostaje ważna i powinna być obecna. Ale nie powinna dominować nad teraźniejszością.

A skoro o historii mowa - w końcu to Polacy, w przeciwieństwie do Brytyjczyków i Francuzów, niemal natychmiast poparli zjednoczenie Niemiec. I w końcu to Niemcy uczynili więcej niż wszyscy inni zachodni Europejczycy razem wzięci dla wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej.

Przełożył Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006