Wakacje gorszego sortu

Prof. Janusz Zdebski: W biurze podróży jest jak w sklepie. Nawet jeśli nie znajdzie pan oferty dla siebie, to skroją panu wakacje na miarę, precyzyjnie podług oczekiwań.

07.08.2017

Czyta się kilka minut

 / Il. MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA
/ Il. MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA

Marek Rabij: Podróże kształcą?

Janusz Zdebski: Nie mam co do tego wątpliwości. Prawdę mówiąc, dziwię się, że pan je ma.

Zastanawiam się, czy podróże kształcą nadal.

Każdy wyjazd poza własny krąg kulturowy, nawet najbliższe środowisko, to zderzenie tego, co siedziało nam w głowach, z tym, czego właśnie doświadczamy. Przy odrobinie wrażliwości i ciekawości świata musi to przeżycie zaowocować jakąś inspiracją.

Tylko że świat się ujednolica i okazji do zderzeń, o których Pan mówi, jest coraz mniej. W greckiej tawernie radio gra dziś praktycznie te same globalne hity co w smażalni ryb we Władysławowie. Żeby zjeść świetną pizzę, też już nie muszę jechać do Włoch.

Pan mówi o tym, że globalizacja obiera świat z egzotycznej skórki, którą tak cenią smakosze lokalności, i ma pan rację. Mnie chodzi o to, że każda podróż zagraniczna w mniejszym lub większym stopniu nadal jest jednak tym, co psychologowie nazywają wyjściem ze strefy komfortu. Wspominając o pizzy i radiu, sam pan przyznał mimochodem, że turystyka to doświadczenie, powiedziałbym, wielozmysłowe. Nawet jeśli zakładamy, że ruszamy w podróż tylko po to, by oglądać krajobrazy, niejako przy okazji posmakujemy też nowych, nierzadko egzotycznych potraw, oddychamy zapachem morza, aromatem piniowych zagajników, kadzidlaną wonią starego kościoła. Słyszymy obco brzmiącą mowę, stykamy się z odmiennymi zwyczajami. Tego nie da się całkowicie od siebie oddzielić i to właśnie suma tych wielozmysłowych doświadczeń skutkuje czasem kulturowym katharsis podróżującego.


POLAKÓW URLOP WŁASNY - Nasze pierwsze zagraniczne wakacje w życiu, ale bez zwiedzania, smakowania lokalnej kuchni i niemal wyłącznie w gronie rodaków. Właściwie – dlaczego nie? - weź, czytaj


Ale pozostaje jeszcze kwestia motywacji. Niekoniecznie muszę przecież utożsamiać wakacje z opuszczaniem strefy komfortu. Przeciwnie – mogę chcieć dwóch tygodni świętego spokoju na plaży.

W tym momencie dotyka pan ważnego rozróżnienia. Współczesny turysta to nie podróżnik. Gdybym miał określić, gdzie kończy się dziś podróżowanie, a zaczyna turystyka, powiedziałbym, że właśnie tam, gdzie nastawienie podróżującego nabiera funkcji konsumpcyjnej. Podróżnik zawsze rusza w nieznane, oczywiście nie w sensie geograficznym, bo białych plam na mapie globu nie mamy od prawie dwustu lat. Każdy z nas ma jednak własną mapę, a na niej mnóstwo prywatnych białych plam. Ruszamy w świat wyposażeni w wiedzę z przewodników, wskazówki internetowych poradników, obrazy z filmów i relacje innych, lecz tego, jak jest „naprawdę”, doświadczamy subiektywnie dopiero na miejscu. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że podróżowanie bywa dziś bardziej dotkliwym przeżyciem niż 40-50 lat temu. Wtedy świat nie był taki mały i miał więcej tajemnic. Kiedy w latach 70. wyjeżdżałem do Afganistanu, w Polsce byłem w stanie znaleźć o nim jedynie garstkę podstawowych informacji. Na miejscu trudno było więc o rozczarowanie, bo jechałem tam właściwie bez skonkretyzowanych wyobrażeń ani oczekiwań. Współcześni podróżnicy dla odmiany muszą często wręcz zmagać się z subiektywnym filtrem czyichś doświadczeń, który im na miejscu interferuje z rzeczywistością.

Turysta – domyślam się – ma łatwiej?

Inaczej. Turysta jest przede wszystkim klientem, a biuro podróży robi to, czego chcą klienci, czyli najczęściej upraszcza im kontakt ze światem na miejscu, załatwia formalności, ale też separuje od potencjalnych zagrożeń, z ryzykiem rozczarowania na czele. Kupowanie wycieczki w biurze podróży nie różni się dziś od zakupu płaszcza: im drożej, tym bardziej luksusowo i z większą pewnością, że wszystko będzie jak trzeba. W pięciogwiazdkowym hotelu pokój z widokiem na morze nie będzie na pewno norą z wąskim balkonem, z którego morze widać dopiero wtedy, kiedy się człowiek wychyli przez barierkę trzymając w ręku lusterko na długim kiju, skręcone specjalnie w tym celu przez właściciela lokalu – mój znajomy naprawdę miał kiedyś taką przygodę we Włoszech.

W przeciętnym biurze podróży jest jak w sklepie. Do wyboru dziesiątki ofert, na różną kieszeń i wymagania, a jeśli nie znajdzie pan w tym nic dla siebie, skroją panu wakacje na miarę, precyzyjnie podług pańskich oczekiwań.

Mogę nie mieć żadnych, jadąc za granicę pierwszy raz w życiu, jak kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy Polaków w te wakacje.

Przemysł turystyczny jest dziś przygotowany na każdego klienta. Za około 60 tys. dolarów może pan pojechać na Mount Everest z agencją trekkingową, która przygotuje panu ekspedycję od początku do końca i będzie pan mógł przez chwilę poczuć się jak George Mallory. Na drugim biegunie ofertowym są programy tzw. polskich stref, skrojone pod oczekiwania – a raczej ich brak – tych, którzy wakacje spędzali do tej pory na działce lub u rodziny i boją się wszystkiego, co nowe. Podróżnik w swoją podróż ma wkalkulowane potencjalne niepowodzenie, konfrontację z nowym, słowem: samo opuszczenie strefy komfortu stanowi dla niego już pewną wartość. Turysta zazwyczaj stawia po prostu na realizację określonego celu i zazwyczaj jest nim po prostu wypoczynek. Mówimy zatem o dwóch, niejako równoległych, sposobach odpoczywania.

Krytyczna reakcja części mediów i opinii publicznej na pojawienie się polskich stref pokazuje, że wielu Polaków nie dostrzega tej równoległo- ści. Podróżowanie uważamy za coś szlachetniejszego od wyjazdu z biurem podróży. Z kolei smażenie się na plaży wydaje się nam czymś mniej wartościowym od biegania po muzeach.

Paradygmat wypoczynku łączącego przyjemne z pożytecznym, czyli ze zwiedzaniem zabytków i obcowaniem z kulturą wysoką, przez dekady obowiązywał wyższe klasy polskiego społeczeństwa, które wzorowały się z kolei na angielskiej arystokracji. Proszę sobie przypomnieć, kim byli pierwsi turyści w Tatrach. Towarzystwo Tatrzańskie powołali do życia arystokraci, artyści, uczeni i duchowni. W społeczeństwie wiejskim, przywiązanym do ziemi, ciekawość świata musiała zresztą wykształcać się wolniej i w inny sposób niż w industrialnych społeczeństwach Europy Zachodniej. Nie mieliśmy w historii podróżników-eksploratorów pokroju Henry’ego Stanleya ani wspinaczy, jak Edward Whymper, pierwszy zdobywca Matterhornu.

A Ignacy Domeyko? Jan Czerski? Bronisław Piłsudski? Albo Beniowski na Madagaskarze?

Sami wygnańcy i uchodźcy polityczni. Niech pan zauważy, że we „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicz wysyła w głąb Afryki 14-letniego syna polskiego inżyniera, który z kraju uciekł przed represjami politycznymi. Gdyby pisarz umieścił tam rodzinę ciekawego świata dżentelmena, jakiegoś polskiego Phileasa Fogga z „W 80 dni dookoła świata”, dla ówczesnych czytelników nie brzmiałoby to raczej wiarygodnie.

Dobrze, zgoda co do Stasia Tarkowskiego. A Bronisław Malinowski?

Wyjątek od reguły. W dodatku przez większość zawodowego życia pozostający w kręgach nauki anglosaskiej.

Po II wojnie światowej, gdy żelazna kurtyna odcięła Polskę od zachodniego świata kultury wysokiej, jeszcze mocniej utrwaliło się przekonanie, że każdy wyjazd zagraniczny niejako musi być połączony ze zwiedzaniem, skoro wyjazd na Zachód to luksus. W społeczeństwach Europy Zachodniej podróże były tymczasem czymś bardziej prozaicznym, stąd i mniej koturnowe było do nich podejście. Można było polecieć do Egiptu i przyznać, że się nie obejrzało piramid. Piramidy przecież nie uciekną.

Dziś wakacje to z kolei jeden z symboli statusu społecznego i majątkowego. Nie ma Pan wrażenia, że negatywne komentarze na temat polskich stref są podszyte przekonaniem, że barbarzyńcy z 500 plus wtargnęli do ogrodu zastrzeżonego dotąd dla elit?

Nie mogę się nie zgodzić, chociaż ta elitarność turystyki bywa dziś umowna. Na początku lat 90. towarem luksusowym była wycieczka autokarem do Grecji, która dziś uchodzi za wakacje w pospolitym wydaniu, „luksusem” jest natomiast wyprawa w Andy lub na bagna Borneo. Na wyjazdy zagraniczne stać nadal relatywnie niewielu Polaków, ale ci, którzy zaczęli podróżować, czynią to już systematycznie. Myślę więc, że jeśli w kraju nic się nie zmieni gwałtownie na gorsze, za parę lat wakacje zagraniczne staną się kolejnym dobrem masowym.

Z perspektywy kogoś, kto – jak ja – podróżuje od kilku dekad, wyraźniejsza i ważniejsza jest jednak zmiana charakteru samej turystyki wyjazdowej, która się szybko i radykalnie globalizuje. Nieważne, czy jest pan w hotelu w Tajlandii, Japonii, czy Paryżu – na śniadanie i tak dostanie pan wszędzie z grubsza to samo, bo tzw. międzynarodowa kuchnia hotelowa to bezpieczny kolaż różnych smaków i gustów, który się sprawdza na każdym kontynencie.

Bo trzeba się ruszyć z hotelu.

Poza nim też coraz trudniej o prawdziwe lokalne atrakcje. Widzi pan to?... (profesor wyjmuje z kredensu miniaturę indiańskiej łodzi uplecioną z trzciny) Kupiłem to ze 30 lat temu od Indian Uros nad jeziorem Titicaca. Dotarliśmy tam z kolegą samodzielnie, zapłaciliśmy jednemu z miejscowych, żeby przewiózł nas łodzią na te pływające wyspy. Na miejscu wymieniliśmy się z mieszkańcami. Oni dali nam swoje wyroby rękodzielnicze, my im – o ile pamiętam – koszule. Kiedy odpływaliśmy, kolega zażartował, że ma wrażenie, iż zaraz po naszym wyjeździe miejscowi wrócą do zwykłego, miejskiego stylu życia, który porzucili tylko na chwilę na potrzeby naszej wizyty. Wówczas wydawało się nam to tak absurdalne, że aż śmieszne. Dziś w wielu miejscach globu tubylcy po osiem godzin dziennie odgrywają dla turystów folklorystyczny teatrzyk, a po pracy wracają do domu, tak jak pan czy ja.

Wspominam o tym dlatego, że w kontekście tych zmian decyzja o spędzeniu wakacji w polskiej strefie lub po prostu na plaży, z dala od wszystkiego, co lokalne, wcale nie musi być aż tak absurdalna, jak się nam wydaje. Żeby odróżnić prawdziwą lokalność od turystycznej sztampy, trzeba wykonać pewną pracę. A kto lubi pracować na urlopie?©

Prof. Janusz Zdebski jest dziekanem Wydziału Wychowania Fizycznego i Turystyki Wszechnicy Świętokrzyskiej w Kielcach, byłym rektorem Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie, współautorem pierwszego polskiego podręcznika psychologii turystyki. Prywatnie – zapalonym podróżnikiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2017