Pola Elizejskie

Do obozu Zaatari w Jordanii pojechałem w październiku 2013 r. na zlecenie kilku belgijskich organizacji pozarządowych, aby fotografować mieszkających tam uchodźców z Syrii.

18.02.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. François Struzik
/ Fot. François Struzik

Obóz jest położony 20 km od granicy syryjskiej. Żyje w nim 120 tys. osób (tyle, ile np. w polskim Opolu), pochodzących głównie z okolic Aleppo. Pierwsi uchodźcy przyjechali tu dwa lata temu, tuż po rozpoczęciu wojny w Syrii. Każdego dnia dowożeni są nowi – nieraz 300 osób dziennie. Ale gdy w sierpniu ubiegłego roku na przedmieściach Damaszku doszło do domniemanego ataku chemicznego, w Zaatari przyjmowano nawet 4 tys. nowych uchodźców dziennie.

Z granicy do obozu uchodźców dowozi autobusami jordańskie wojsko. Zawsze wieczorem. Najpierw są szczepieni. Całą noc trwają procedury administracyjne. Każdy nowo przybyły otrzymuje kartę identyfikacyjną, namiot i kilka koców. Rano można ich zobaczyć w obozie, jak szukają miejsca na rozbicie swojego namiotu. Wszystko, co posiadają, trzymają w ręku.

Obóz ma powierzchnię 5 kilometrów kwadratowych i jest położony na pustyni. Wodę dowozi się tirami. Bywa niebezpiecznie: dochodzi do kradzieży, dlatego wszystko, co wspólne – od placów zabaw po stołówki – jest ogrodzone i pilnowane przez strażników. Zdarzają się gwałty.

70 procent rodzin przybyło tu bez mężów. Mężczyzn jest więc niewielu, kobiety z reguły nie wychodzą z namiotów, dlatego w obozie widać głównie dzieci. Mieszka ich tu 60 tys. Niektóre próbują dorabiać: za jedno euro przywożą na taczkach do namiotów kanistry z wodą albo zakupy z bazaru. Tylko co piąte z dzieci chodzi tu do szkół. To charakterystyczne dla rejonów konfliktowych: tam, gdzie się coś dzieje, rodzice boją się posyłać dzieci na lekcje, wolą je mieć w zasięgu wzroku.

Obóz usiłuje zachować pozory normalnego miasta. Ci, którzy mają trochę pieniędzy, próbują rozkręcać własny biznes. Jest tu 2-kilometrowa ulica z samymi sklepami. Można w nich kupić jedzenie i telefony komórkowe – dwa najbardziej pożądane tutaj towary. Działają: klub bilardowy, salon fryzjerski i herbaciarnia. Pewna kobieta prowadzi wypożyczalnię sukien ślubnych. Spotkałem nawet aptekarza, który przygotowuje płyn do mycia naczyń i sprzedaje go na litry.

Ulicę ze sklepami wszyscy nazywają tutaj Champs Élysées: Pola Elizejskie.


WYSŁUCHAŁ ŻYM


FRANÇOIS STRUZIK jest belgijskim fotografem i podróżnikiem. Od 2005 r. zajmuje się głównie tematyką religijną i społeczną. Fotografował m.in. w Kaszmirze, Kosowie, Syrii i Afryce. Prowadzi foto-blog: www.simplyhuman.be


Więcej fotografii w papierowym wydaniu "Tygodnika Powszechnego"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2014