Podpis mojej mamy

Gdy po wojnie odwiedziłam klasztor, siostry pokazały mi rejestr dzieci, gdzie figurowałam jako Danuta Markowska. Dowiedziałam się, które koleżanki były Żydówkami, m.in. Halina, taka śliczna, że na Boże Narodzenie grała Matkę Boską.

08.04.2013

Czyta się kilka minut

Siostra Zofia z wychowankami pod figurą św. Józefa w Łomnie, 1943 r. / Fot. Archiwum rodzinne Janiny Dawidowicz
Siostra Zofia z wychowankami pod figurą św. Józefa w Łomnie, 1943 r. / Fot. Archiwum rodzinne Janiny Dawidowicz

ELŻBIETA OLENDER: Czy „Skrawek nieba” to opowieść o utraconym dzieciństwie?
JANINA DAWIDOWICZ: Nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie wojna. Zapewne podobnie do życia mojej mamy: szkoła, pensja w Szwajcarii, uniwersytet. Mama była zawsze pięknie ubrana, wyszła za mąż za bardzo przystojnego pana i przez dłuższy czas była szczęśliwa. Wojna zmieniła moje życie i sprawiła, że jestem innym człowiekiem. Ale to nie było utracone dzieciństwo, bo przeżyłam.
Wojna pozbawia dzieciństwo wielu atrybutów, np. zabawek.
Przed wojną miałam dużo zabawek, po które rzadko sięgałam. Moje lalki były za ładnie ubrane, żeby się nimi bawić, wolałam siedzieć w książkach. Wojna tego nie zmieniła. Przeciwnie, w getcie lektury stały się jeszcze ważniejsze, bo dzięki nim mogłam uciec od rzeczywistości. W klasztorze książki były podwójnie ważne. Nosiłam przybrane nazwisko i książki pomagały mi udawać kogoś innego. Wcielałam się w tę lub inną bohaterkę, zastanawiałam się, jak by zachowała się w mojej sytuacji, byłam nią. Poza tym w klasztorze żyłam bardzo samotnie. Nie miałam przyjaciółki od serca, nikomu nie mogłam się zwierzyć. Dlatego zaczęłam pisać pamiętnik.
A w getcie?
W getcie zawsze były koleżanki. Z Tosią i Jolą widywałyśmy się codziennie. Jolę podziwiałam i zazdrościłam jej. Miała więcej swobody niż ja, była śmiała, mówiła na tematy, których ja bym nie poruszyła w towarzystwie dorosłych. Tosia była inna – spokojna i wyrozumiała. Każda z nas była inna, więc można było się świetnie kłócić, przekrzykiwać.
Jola i Tosia to pseudonimy. Nie chce Pani podać ich imion?
Nie. To by niczego nie zmieniło. Przecież obie zginęły.
Może ktoś szuka ich śladów?
Nie wiem. Nic nie wiem o ich rodzinach. Zresztą imienia Joli nie pamiętam... A Tosia to była naprawdę Stefcia Jarecka.
Jak spędzałyście czas? Bawiłyście się?
Byłyśmy za duże, żeby się bawić. Chodziłyśmy do ogrodu urządzonego na gruzach albo siedziałyśmy w domu i paplałyśmy. O czym – nie pamiętam, ale gadałyśmy bez przerwy.
Rozmawiałyście o śmierci, strachu?
Tosia unikała „dorosłych” rozmów, za to z Jolą można było mówić o wszystkim. Ale się nie mówiło. Po co rozdrapywać to, co i tak boli.
A z rodzicami?
Nie, o takich rzeczach nie można było mówić. Mama byłaby zrozpaczona. Większość czasu spędzałyśmy razem, wychodziłyśmy na ulicę, a tam leżały trupy tych, którzy zmarli z głodu. Nie mogłam po sobie pokazać, że jestem przerażona. Obie byłyśmy przerażone, ale wiedziałyśmy, że jeśli zaczniemy o tym rozmawiać, to się załamiemy.
Co robi dziecko, kiedy nie może rozmawiać o sprawach najważniejszych?
Trzyma to dla siebie.
Ale myśli.
Oczywiście, cały czas. Wszystkich w getcie prześladowała straszliwa niepewność tego, co się z nami stanie – nawet nie za tydzień, ale za godzinę. Po ostatniej selekcji nie miałam już prawa przebywać w getcie – dzieci nie dostawały już „numerków na życie” – i musiałam się ukrywać. Mama szła do pracy, zostawałam sama. Samotność dla dziecka nie jest naturalna. Proszę sobie wyobrazić siedzenie w takiej ciszy – o czym się wtedy myśli! I ten ciągły strach, że przyjdą. Na każdy odgłos kroków na podwórku, butów podkutych – przerażenie. Nawet przez okno nie można wyjrzeć, żeby sprawdzić
Jak długo to w człowieku zostaje?
Na całe życie.
Czy w domu rozmawiało się o tym, że ojciec został żydowskim policjantem?
Z początku były nieprzyjemności i kłótnie na ten temat. To swego rodzaju hańba – zostać policjantem żydowskim w getcie. Ojciec nie był z tego dumny, lecz patrzył realistycznie: to była jedyna praca, dzięki której mógł utrzymać żonę i dziecko. Żydowscy policjanci mieli bardzo złą opinię, ale przecież nie wszyscy nadużywali stanowiska. Byli też tacy jak mój ojciec, którzy zostali porządnymi ludźmi. Poza tym ojciec był dobrym człowiekiem, miał poczucie humoru, był lubiany i ceniony, miał kolegów wśród policjantów, nie był sam.
Mama była bardziej samotna?
Tak, bo siedziała zamknięta ze mną w obskurnym podnajętym pokoiku albo stała w kolejkach, by kupić coś, co nie nadawało się do jedzenia, i ugotować z tego jakiś obiad.
Musiała prać rzeczy, które potem gniły od wilgoci, wytrzymywać szykany gospodyni, cerować znoszone ubrania, które robiły się coraz bardziej znoszone. Chodziła w odwiedziny do swoich rodziców i patrzyła, jak głodują. Była przygnębiona, głodna, źle ubrana. I pamiętała, jak kiedyś żyła. Dzieci mają łatwiej, bo nie pamiętają, jak było kiedyś. A rodzice świetnie pamiętali, jak żyją normalni ludzie.
Czego się Pani bała najbardziej?
Rozstania z rodzicami. Tego, że zostaniemy rozdzieleni, że ich więcej nie zobaczę. I tak się stało. Zostawiłam ich i wyszłam z getta, ale musieli mi przysiąc, że do mnie dołączą. Inaczej bym nie odeszła. Nie dołączyli. Przysłali z getta walizkę ze swoimi rzeczami, myślałam, że za tymi rzeczami i oni przyjdą. Ojciec jeszcze potem dzwonił z getta, pytał, czy mama już dotarła. Ale ona nie przyszła. Zginęła gdzieś po drodze.
Pani rodzice byli całkowicie zasymilowani, mówili po polsku, a mimo to nie wspomina Pani o żadnych Polakach z ich sfery, którzy gotowi byli im pomóc.
My nie byliśmy z Warszawy. Poza Erykiem i Lidią nie znaliśmy nikogo po tamtej stronie. Zresztą to był traf, że ojciec spotkał Lidię w getcie na ulicy. Ona i Eryk wyprowadzili się z Kalisza na kilka lat przed wojną. Nie znaliśmy ich warszawskiego adresu i nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich szukać. Eryk był fryzjerem i tyle. Przed wojną rodzice nie utrzymywali z nimi towarzyskich stosunków.
Nie byli dobrymi znajomymi, nie mogli liczyć na zapłatę, bo żyliście w nędzy. Dlaczego zgodzili się pomóc?
Lidia miała plany na powojnie. Uważała, że jeśli uratują kogoś z naszej rodziny, to po wojnie będzie fortuna. Poza tym Lidia miała oko na mojego ojca.
A Eryk?
Eryk chciał pomóc. To był dobry, odważny człowiek. To on postarał się o metrykę dla mnie, umieścił mnie w klasztorze w Płudach i płacił za mój pobyt. O klasztorze dowiedział się od swojej pracownicy, która wysłała tam dwie córki. Więc póki byłam w Płudach, Eryk opłacał też ich pobyt – żeby jej nie kusiło.
Nie sądzi Pani, że Eryk zasłużył na medal?
Nie myślałam o tym, bo nie chcę wydać jego nazwiska [imiona Eryka, Lidii i ich synów zostały w książce zmienione – red]. Nawet jego zawód zmieniłam. Z powodu jego żony. Gdyby Lidia była taka jak on, mogłabym wyjawić nazwisko. A tak, nie mogę. Jego synowie pewnie jeszcze żyją, mają dorosłe dzieci. Wiele lat temu spotkałam się z nimi w Warszawie. Dobrze im się powodziło, mieli dobre zawody. Byli absolutnie oddani matce, jeździli do niej do Argentyny.
Jak Lidia trafiła do Argentyny?
Ze wszystkimi innymi hitlerowcami. Uciekła ze swoim kolejnym kochankiem. To był Polak, dużo młodszy od niej, mówiono, że Żyd, który pracował dla gestapo i sypał. Oboje sypali. Lidia pracowała na dwie strony. Niby to pomagała podziemiu, ale miała kochanków Niemców. A kiedy uciekali, zabrała się z nimi.
Co stało się z Erykiem?
Po wojnie wrócił do Kalisza i tam go aresztowano. Był z pochodzenia Niemcem, kilka lat przed wojną przyjął polskie obywatelstwo, zmienił nazwisko i uważał się za Polaka. Lidia zaś była Polką. Kiedy ktoś doniósł, że jedno z nich pracowało dla Niemców, to oczywiście wsadzili Eryka. Byłam już wtedy w Kaliszu i na ulicy spotkałam kuzyna, który podczas okupacji działał w podziemiu. Od niego dowiedziałam się, że Eryka chcą rozstrzelać bez sądu. Opowiedziałam, co dla mnie zrobił, i kuzyn od razu zaprowadził mnie do adwokata, żeby spisać zeznania. Potem podniósł alarm i jakoś Eryka nie rozstrzelali. Kiedy doszło do rozprawy, moje zeznanie zaświadczyło na jego korzyść. Eryk wyszedł z więzienia po roku, ale był już zupełnie rozbity. Potem się ożenił po raz drugi. Kiedy umarł, w jego portfelu znaleziono zdjęcie Lidii.
Nie chce Pani wymieniać nazwisk, nie podaje adresów w getcie.
Wspomnienia pisałam po angielsku dla czytelnika, któremu te nazwy nic nie mówią. W getcie mieszkaliśmy cały czas na Nowolipkach. Na jednym końcu ulicy z babcią i dziadkiem, a potem trochę dalej – między Smoczą a Karmelicką. Z Nowolipek chodziło się na Ogrodową do cioci Loni. W trakcie likwidacji getta wyprowadziliśmy się na Zamenhofa. Ostatniego adresu nie pamiętam, bo tam już nie wychodziłam z domu. Może to była Kurza? Gęsia? Pamiętam, że była to poprzeczna od ulicy prowadzącej wprost na Umschlagplatz [ulica Kurza, zwana też Kupiecką lub Majzelsa – red.].
Odtwórzmy jeszcze geografię podróży po klasztorach.
Najpierw były Płudy pod Warszawą, zakład dla dziewczynek prowadzony przez siostry franciszkanki, które miały domy po całej Polsce i utrzymywały w nich sierocińce.
W czasie wojny przyjmowały też prywatne wychowanki, za których pobyt płacono. Wiele z tych „prywatnych” to były Żydówki. Zdaje się, że w sumie zgromadzenie przechowało przez wojnę ok. 300 żydowskich dzieci.
 Siostry ukrywały też dorosłych. Kilka lat temu spotkałam na wakacjach miłą panią, która – jak się okazało – przebywała w Płudach w tym czasie co ja. Tylko ona wśród dorosłych, a ja wśród dzieci. Mieszkała w jednym z małych domków rozsianych po lasku. Dojeżdżała kolejką do Warszawy, gdzie matka przełożona załatwiła jej pracę służącej i tak przeżyła okupację.
Wiedziała Pani, że nie jest jedyną Żydówką w klasztorze?
Tak, ale to nie był temat do rozmów. W 1978 r. odwiedziłam klasztor i siostry pokazały mi rejestr dzieci, gdzie figurowałam jako Danuta Markowska. Przy okazji dowiedziałam się, które z moich koleżanek były Żydówkami, między innymi Halina, która była taka śliczna, że na Boże Narodzenie grała Matkę Boską. I mała Bronia, która pewnego dnia powiedziała: „Mama kazała się spytać, czy jesteś Żydówką”, a ja musiałam jej przysiąc, że nie.
Kiedy się zrobiło niebezpiecznie, siostry wysłały Panią do Warszawy.
Dołączyłam do dzieci z domu w Łomnej, gdzie przełożoną była siostra Tekla Budnowska. Gdy Ukraińcy spalili im klasztor, siostry zabrały dzieci i przedarły się z nimi do Warszawy. Wprowadziły się na drugie piętro starej pożydowskiej kamienicy na ulicy Wolność, która w czasie wojny nazywała się Zegarmistrzowska. Nad nami był poprawczak, a poniżej instytucja, która zdaje się zbierała dzieci z ulic. Na dole panowała jeszcze gorsza bieda niż u nas, dzieciaki miały ogolone główki i zamiast ubrań nosiły worki od kartofli przewiązane sznurkiem. Potem w czasie Powstania Warszawskiego, siostry razem z wychowankami przedostały się do Kostowca na południe od Warszawy, za Raszyn, gdzie dotąd jest duży klasztor franciszkanek. W obu tych miejscach naszą wychowawczynią była siostra Zofia [Olszewska – red.]. Była to niezwykła kobieta, podziwiałam ją, ceniłam i prowadziłam z nią korespondencję aż do jej śmierci.
Czy w klasztorze zetknęła się Pani z antysemityzmem?
Z antysemityzmem spotykałam się wszędzie, nie tylko w klasztorze. Pamiętam, że na jakiś rok przed wojną otwarto w parku w Kaliszu ogródek jordanowski. Były tam zjeżdżalnie, huśtawki, było wesoło, ale dla Żydów był wstęp wzbroniony. Poszłam tam kiedyś ze Stefcią, ale nas nie wpuścili. Ten, co stał przy furcie, popatrzył na mnie i koniec, wróciłyśmy do domu.
W Polsce antysemityzm był nagminny, a zakonnice i księża to tacy sami ludzie jak wszyscy. Niektórzy byli antysemitami, inni nie. Co nie zmienia faktu, że uważam siostry za bohaterki. One dobrze wiedziały, co im grozi za przechowywanie żydowskich dzieci, wiele za to drogo zapłaciło, a mimo to nas ukrywały.
Powojenny antysemityzm odczuwała Pani boleśniej niż wojenny czy przedwojenny?
Tak. Tak niewielu Żydów przeżyło, i żeby słyszeć: „Hitler nie dokończył swojej roboty”?! Mój wujek był polskim oficerem i gdy po sześciu latach wracał z oflagu z Woldenbergu, usłyszał: „Podobno jakiś Kowalski uciekł z gazu. Udało mu się”.
Dlaczego chciała Pani wyjechać z Polski?
Absolutnie nie chciałam! Zdecydował o tym wuj, po tym jak wrócił do Kalisza i zobaczył, że nikt nie ocalał poza mną i kilkoma kuzynkami. No i ta atmosfera antysemityzmu wobec tych kilku Żydów, którzy przeżyli. W Paryżu mieliśmy rodzinę, a tu wujkowi ziemia się paliła pod nogami. Nie chciałam zostawić Polski, nie znałam francuskiego. Jak można zaczynać nowe życie, mając 16 lat?! Myślałam, że jeśli zostanę w Polsce, wrócę do klasztoru. Byłam pewna, że siostry by mnie przyjęły.
Wujek bał się aresztowania?
Po wojnie wuj, który z zawodu był inżynierem, zaczął pracować dla ministerstwa. Został w mundurze, miał auto, szofera, jeździł po fabrykach tekstylnych i sprawdzał, co zrobić, żeby wznowić produkcję. To był przedwojenny człowiek w powojennej Polsce. Krystalicznie uczciwy. Całą wojnę przesiedział z dala od wszystkich, nie nawykł do tego niesamowitego przekupstwa, bez którego po wojnie nic się nie dawało załatwić. Nie należał do żadnej partii, pochodził z rodziny burżujów. Wszystko było przeciw niemu.
Jak szybko zapadła decyzja o wyjeździe?
Najpierw wujek musiał szukać jakichś kontaktów. Znalazł dom dla sierot żydowskich w Zabrzu. Wtedy różne organizacje zbierały żydowskie dzieci po sierocińcach. Trafiłam do domu prowadzonego przez bardzo ortodoksyjną organizację Mizrachi. To był dla mnie szok. Dzieci w moim wieku przeżyły wojnę dlatego, że były przechowywane w klasztorach albo przez chrześcijańskie rodziny. Byliśmy ochrzczeni i nawrócić nas na judaizm było czasem trudno. To się nie przyjmowało. Plan był taki, żeby te dzieci wywieźć do Anglii lub Francji, a potem do Palestyny. Oczywiście nielegalnie, bo była blokada i Anglicy do Palestyny nie wpuszczali. Trafiłam do grupy, która pojechała do Paryża.
Wyjechaliście w listopadzie 1946 r.
Tak, pociągiem z chorągwią Czerwonego Krzyża. Podróżowało się wtedy w wagonie bydlęcym. Były prycze, wagon był podzielony na dwie części: po jednej chłopcy, po drugiej dziewczynki, a pośrodku rozpalony piecyk. Opiekował się nami starszy jegomość, który sam o sobie mówił „Gruppenführer” – można sobie wyobrazić, jak żeśmy to przyjęli. Był chyba rosyjskim Żydem, słabo mówił po polsku. Jechaliśmy przez Czechosłowację, potem Bawarię, mijaliśmy takie schludne miasteczka. Była niedziela, wieśniacy szli do kościoła i powiewali do nas chusteczkami i kapeluszami, a myśmy rzucali w nich puszkami po konserwach i krzyczeliśmy: „Hitler kaput!”. Pociąg zatrzymał się na jakieś stacji i tam pierwszy raz zobaczyłam amerykańskich żołnierzy. Jedna z koleżanek wyskoczyła z wagonu i powiedziała: założę się, że dojadę do Paryża przed wami. Dojechała, paląc papierosy i jedząc czekoladę.
Jej brawura zaważyła na Pani życiu.
Tak, bo dałam jej adres moich kuzynów. Tylko dzięki temu zdołaliśmy się skomunikować, bo po przekroczeniu francuskiej granicy nasz „Gruppenführer” skonfiskował wszystkie notesy z adresami, pod pretekstem, że zawiadomi rodziny. Z rodzinami nikt się nie skontaktował, tylko zabrali nas do zamkniętego domu pod Paryżem, gdzie mieliśmy czekać na wyjazd do Palestyny.
Jak się Pani wydostała?
Traf chciał, że akurat z Anglii przyjechał na przepustkę kuzyn Jurek. Zjawił się w tym domu w mundurze RAF ze swoją przyjaciółką i powiedział, że się nie ruszy, póki mnie nie zobaczy. My właśnie całą grupą wybieraliśmy się do Paryża i oni do nas dołączyli. „Gruppenführer” chodził tyłem, żeby nas nie stracić z oczu. Gdy zeszliśmy do metra, kuzyn wepchnął mnie do innego wagonu, a jego przyjaciółka stanęła tak, żeby zasłonić plecami szybę w drzwiach między wagonami. Wyskoczyliśmy na pierwszej stacji, gdzie wyjście znalazło się na wprost naszych drzwi. Jurek wrócił potem do sierocińca po moje rzeczy, ale nie chcieli mu ich oddać.
Z czym Pani wyjechała z Polski?
Miałam dwie walizki: dużą z ubraniami i małą, w której były moje pamiętniki i fotografie. Koleżanka przerzuciła przez ogrodzenie małą walizkę, ale dużej już nie zdążyła. Do tej dużej walizki włożyłam medalik, który dostałam od mamy przed wyjściem z getta. Był srebrny, w kształcie serduszka z gołąbkiem z emalii i złotą gałązką oliwną. Mama miała go od dziecka. Medalik otwierał się, do środka włożyłam podpis mojej mamy. Wycięłam go z jedynego listu, jaki od niej dostałam po wyjściu z getta. Nie rozstawałam się z medalikiem, ale wtedy akurat go zdjęłam, bo w Paryżu mieliśmy jechać do łaźni. Tego medalika nie daruję nigdy w życiu. Jak można taką pamiątkę zabrać komuś, kto stracił wszystko? To nie do wybaczenia.
Nie chciała Pani zostać w Paryżu?
Bardzo chciałam, ale jako cudzoziemka nie dostałabym pozwolenia na pracę. Wujek biedował, mieszkał w obskurnym arabskim hoteliku, nie mógł dostać pracy, choć miał dyplom inżyniera francuskiego uniwersytetu. Do Polski wrócić nie mogłam. Spróbowałam raz, poszłam do konsulatu, nikt nie chciał ze mną rozmawiać, bo nie miałam żadnych dokumentów. W 1946 r. wszystkie dzieci wyjechały nielegalnie – na jednym zezwoleniu, które było użyte po raz drugi. Znajoma wujka, który osiedliła się w Australii, zaproponowała, żebym przyjechała do Melbourne. Wypłynęłam z Marsylii w marcu 1948 r. i osiemnaste urodziny obchodziłam na okręcie. Sama.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2013