Podejrzany Bronisław M.

Bronisław Maj: Poczucie, że można zostać znienawidzonym za wiersze, jest dość straszne.

07.03.2016

Czyta się kilka minut

Spektakl „Neomonachomachia”, Noc Poezji na Rynku Głównym w Krakowie, 3 października 2015 r. / Fot. Jan Graczyński / EAST NEWS
Spektakl „Neomonachomachia”, Noc Poezji na Rynku Głównym w Krakowie, 3 października 2015 r. / Fot. Jan Graczyński / EAST NEWS

MARCIN WILK: Krakowska prokuratura i policja prowadzą dochodzenie w sprawie satyrycznego spektaklu „Neomonachomachia”, pokazanego w ubiegłym roku na Rynku Głównym w ramach Nocy Poezji. Widowisko miało obrazić uczucia religijne i patriotyczne. Przesłuchano już Jerzego Zonia, reżysera, i Pana, scenarzystę. 

BRONISŁAW MAJ: Gdy poszedłem na przesłuchanie, przez chwilę miałem déjà vu. Może przez wystrój pokoju, który przypomniał mi lata 70. i 80.? Ale nie ma porównania. To, co wtedy się działo, było bezprawne. Byłem wyciągany rano z domu, dowożony suką. Teraz działamy w ramach prawa, a ja je szanuję.

Samo poczucie, że można zostać znienawidzonym za wiersze, jest dość straszne. Ponad miesiąc temu śmialiśmy się z Jerzym Zoniem, że nie będzie żadnego postępowania, ale ono właśnie trwa. Myśmy środkami właściwymi satyrze chcieli pokazać niebezpieczeństwo instrumentalnego traktowania symboli historycznych czy religijnych i nadużywania ich przez wszystkich uczestników życia politycznego.

Krasicki, biskup zresztą, po napisaniu „Monachomachii” piętnującej sybarytyzm mnichów, też lekko nie miał. 

Napisał potem „Antymonachomachię”. Nawiasem mówiąc, mnie też namawiają do napisania „Antyneomonachomachii”.

To, co się stało z naszą sztuką, jest groźnym sygnałem. W pewnym sensie jest on straszniejszy niż cenzor na Mysiej w Warszawie czy na Długiej w Krakowie. Wprowadza atmosferę strachu, grozi – najgorszą! – cenzurą wewnętrzną, oportunizmem. I to ewidentny zamach na wolność słowa i sztuki. Sprawy w naszym kraju idą w złym kierunku.

W „Neomonachomachii” pojawia się telewizor-ołtarz. Może w tym problem?

Telewizja tresuje widza, który nie sięga po książki. Nie rozumiemy ironii.

Bronisław Maj / Fot. M. Łepecji / AG

Pan w dzieciństwie dużo czytał?

Gdy miałem siedem lat, wstrząsnęła mną bajka Kraszewskiego „Dziad i baba” o nieuchronności spraw ostatecznych...

W dzieciństwie byłem zwyczajnym chłopakiem grającym w piłkę, a potem – grającym na gitarze elektrycznej własnej produkcji. Byłem też chuliganem. Na swoją obronę muszę powiedzieć, że w wieku 16-17 lat wyglądałem na 13-14. Miałem odrażająco złote cherubinkowate kędziory, a koleżanki brały mnie za gówniarza. Chuligaństwem – z kodeksem dobrego, honorowego bandyty, bo taki obowiązywał w Łodzi na Bałutach, gdzie się wychowywałem – sporo nadrabiałem.

Jako olimpijczyk z języka polskiego w maturalnej klasie byłem traktowany jak święta krowa. Oddawałem puste kartkówki, podpisane tylko imieniem i nazwiskiem, oświadczając bezczelnie, że „ten autograf za kilkadziesiąt lat zapewni pani profesor dostatnie życie”. Byłem przecież poetą! Na lekcjach matematyki czy fizyki siedziałem bokiem do nauczyciela (Maj pochyla się w pozie naśladującej typowego zasępionego poetę romantycznego), „wsparty na Judahu skale”.

Nauczyciele rozumieli autoironię?

Tak. Nawet pani od matematyki, której się bałem, z pobłażliwością traktowała moje wyczyny i przyniosła mi na maturze rozwiązane wszystkie zadania.

W 1970 r., jako 17-latek, debiutował Pan w piśmie „Poezja”. Potem była polonistyka na UJ.

Na moim roku studiowali Stanisław Pyjas, Bronisław Wildstein, Adam Szostkiewicz, Jerzy Zoń, Adolf Weltschek. Rok wyżej był Bogdan Tosza. Wspaniały czas.

Już po studiach założył Pan z Zoniem i Weltschkiem Teatr KTO. 

Uczyliśmy się metodą Stanisławskiego. To był sposób na życie, nisza wolności, teatr-komuna. W 1978 r. pokazaliśmy pierwszy autorski spektakl „Ogród rozkoszy”. Bohaterem był PRL-owski everyman, który z idealisty staje się człowiekiem zniszczonym. Używaliśmy m.in. tekstów Hłaski. Cenzor zgodził się puścić przedstawienie pod warunkiem, że nie będzie żadnego oficjalnego plakatu ani recenzji, a na widowni nie siądzie więcej niż 40 osób.

A jak to było z Pana magisterką o Tadeuszu Gajcym?

Gdy pokazałem szkice promotorowi, prof. Wiesławowi Pawłowi Szymańskiemu, uznał, że to materiał na doktorat. Ale z magisterką nie można było czekać. Wcześniej byliśmy aresztowani, bo chcieliśmy wydawać pismo „Czterdzieści i cztery”. Śledzili nas i to nie były żarty – w tym czasie zginął Staszek Pyjas. Musiałem jak najszybciej przestać być studentem, bo wyrzucony ze studiów, mógłbym zostać wzięty do wojska, a nikomu nie życzę karnej kompanii w Orzyszu. Pracę magisterską napisałem w 10 dni. W niedzielę przywiozłem ją do Krakowa, w nocy zgodziła się ją przeczytać i zrecenzować wspaniała prof. Maria Podraza-Kwiatkowska, rano odbyła się obrona.

W Domu Literatów przy Krupniczej mieszkał Pan w lokalu po Stanisławie Czyczu i Sławomirze Mrożku. Poznał Pan legendarną panią Lolę, Pana kabaretowe alter ego. 

Wielkie serce zamknięte w maciupeńkim ciele. Do jej służbówki można było zajść o każdej porze dnia i nocy. Miała na tę okoliczność zawsze przygotowane utensylia alkoholowe. Kiedyś Tadzio Nowak wylądował u niej o czwartej nad ranem i spytał: „Pani Lolu, jaka droga wiedzie do wielkiej poezji?”. Odparła ze spokojem: „Prosta, panie Tadziu, prosta”.

W 1990 r. robiliśmy z Henrykiem Urbankiem film „Pani Lola”. Chcieliśmy opowiedzieć o Krupniczej z jej perspektywy. W trakcie montażu okazało się, że w bardzo ważnej scenie nie nagrał się dźwięk. Podłożyłem do filmu głos pani Loli, i tak to się zaczęło.

Na Krupniczej mieszkał Pan do 1986 r. 

Ubecja potrafiła najść rano i zrobić kocioł w mieszkaniu. Było i śmieszno, i straszno. Kiedyś, gdy byli u mnie, wchodzi Marysia Ziemianinowa, i teatralnym gestem wręcza mi rondel. Nie zauważa niby ubeków i mówi: „Oto oddaję ci pożyczone wcześniej naczynie”. Rondla nie pożyczałem, ale domyśliłem się, o co chodzi. Wziąłem go, a na dnie była kartka: „Kogo zawiadomić?”.

Bał się Pan?

Oczywiście, zwłaszcza że zdarzały się takie rzeczy jak z Pyjasem. Ale – bez martyrologii! Jak mówi Herbert: „mieliśmy odrobinę potrzebnej odwagi”. Poza tym sytuacja była czarno-biała. Jak się chciało żyć w zgodzie z pewnymi wartościami, wybór był oczywisty. Z drugiej strony, nie widziało się niuansów – że taka zaangażowana literatura naraża się na publicystykę, a to jest dla poety bardzo niebezpieczne.

Jeszcze w latach 90. wydawaliście założony w 1983 r. „NaGłos”.

Kornel Filipowicz przypomniał kiedyś, że w czasie okupacji niemieckiej odbywały się wydania pism literackich na żywo. To był zaczyn. Andrzej Potocki, prezes KIK-u, użyczył lokalu przy Siennej. Tłumy wylewały się ze schodów, niektórzy siedzieli na biurku obok czytających autorów, czyli największych: Szymborskiej, Filipowicza, Szczepańskiego, Błońskiego, Kwiatkowskiego. Numer kończył felieton Pilcha. Czytanie „NaGłosu” trwało czasem aż trzy godziny albo i dłużej. Pamiętam, gdy kiedyś Jan Józef Szczepański czytał swoje opowiadanie 40 minut. Nie krył potem zaskoczenia: „Nie wiedziałem, że to takie długie”.

Jerzy Illg w książce „Mój Znak” przytacza opinię Czesława Miłosza na temat Pańskiej poezji: „Przeczytałem jego książkę i chcę powiedzieć, że Maj jest najwybitniejszym żyjącym polskim poetą religijnym”. 

Dla Miłosza „religijny” oznaczało „metafizyczny”. W każdym razie oskarżanie mnie o obrażanie religii jest, także i w tym kontekście, bolesne.

Co Szymborska powiedziałaby o tej sytuacji z „Neomonachomachią”?

Wisława była surowym mędrcem pozbawionym złudzeń, ale jednocześnie miała cudowne poczucie absurdu i groteski. Kiedyś, gdy Stanisław Barańczak dostawał doktorat honoris causa na Uniwersytecie Śląskim, po drodze do Katowic kupiliśmy mu, z poduszczenia Wisławy, potwornego krasnala ogrodowego – ekshibicjonistę, fantastycznie zresztą wyposażonego. Wisława była zachwycona całą sytuacją, ale sala wypełniona zapiętymi na ostatni guzik oficjelami zamarła na chwilę, gdy Barańczak zaprezentował upominek. Uratowała nas wtedy Małgorzata Musierowicz. Wybuchnęła śmiechem. Z dzisiejszej perspektywy myślę, jak wiele mieliśmy szczęścia. Przecież też można by nas oskarżyć o obrazę moralności.

To Wisława przyprawiła mi gębę „najzabawniejszego obok Woody’ego Allena mieszkańca globu”. Trudno z tym żyć, bo wszyscy spodziewają się po mnie fajerwerków dowcipu. A przecież jestem – nie tylko w wierszach – krwawo smutny. Groteska bierze się z prób oswojenia trwogi i smutku. Choć niewątpliwie jest coś dobrego w tym, że daje się ludziom chwilę zapomnienia i śmiechu – dlatego nie wstydzę się swoich ekscesów „kabaretowych”. To znak, że jesteśmy razem. Śmiech może jednak czasem i dzielić. Co właśnie widzimy... ©

BRONISŁAW MAJ jest poetą, krytykiem i satyrykiem. Współzałożyciel krakowskiego Teatru KTO, w PRL działacz opozycji demokratycznej. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2016