Sto lat w akcji

ADAM MARASEK, ratownik, prowadzący "Kroniki TOPR": Bezpośrednim impulsem do powołania TOPR stała się śmierć Karłowicza 8 lutego 1909 r. w lawinie pod Małym Kościelcem. Padało pytanie: jak to się dzieje, że taki człowiek ginie w górach i odnajduje się go dopiero po dwóch dniach? Wzrósł nacisk na galicyjskie władze zaborcze, które które 29 października 1909 wydały reskrypt niezabraniający powstania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Rozmawiał Bartek Dobroch

29.10.2009

Czyta się kilka minut

"Na początku był kij i prymitywna siatka do niego podwieszona. W niej znoszono poszkodowanych z gór" / fot. archiwum TOPR, udostępnione dzięki uprzejmości ratownika i fotografa Marcina Józefowicza. /
"Na początku był kij i prymitywna siatka do niego podwieszona. W niej znoszono poszkodowanych z gór" / fot. archiwum TOPR, udostępnione dzięki uprzejmości ratownika i fotografa Marcina Józefowicza. /

BARTEK DOBROCH: Dlaczego akurat w 1909 r. powstało Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe? Wypadki zdarzały się już wcześniej.

ADAM MARASEK: Szczęście TOPR-u polegało na tym, że w 1904 r. przyjechał do Zakopanego Mariusz Zaruski. Człowiek już wtedy znany i doświadczony życiowo: został zesłany przez cara za propolską działalność, wcześniej zmagał się z morzem, następnie studiował malarstwo, co nie pozostało zapewne bez wpływu na jego wrażliwość w górach. Przyjechał do Zakopanego ze względu na stan zdrowia swojej żony Izabeli. Zaczął chodzić po górach, wspinać się, jako jeden z pierwszych zaczął jeździć na nartach, robić kursy narciarskie. Był człowiekiem wykształconym, czynnym, poznał szybko środowisko przewodników, taterników i narciarzy. Jeśli ktoś z bliskich ludzi, którzy przyjeżdżali wtedy do Zakopanego, ulegał wypadkowi, to najpierw zgłaszano się do niego, wierząc, że tak prężny w działaniu człowiek jest w stanie organizować też akcje ratunkowe. Wcześniej odbywało się to w ten sposób, że umawiano się z przewodnikami, którzy działali tutaj od 1873 r. sformalizowani przez Towarzystwo Tatrzańskie. Ale jak to bywało z góralami, którzy oprócz swojej działalności przewodnickiej byli przede wszystkim rolnikami, to zanim się ich ściągnęło, zanim oni się zabrali, zanim poszli - wszystko trwało. A po za tym nie było wśród nich takiego przywódcy z silnym charakterem, jakim był właśnie Zaruski. Przed formalnym powstaniem Pogotowia, on już zdążył wyrosnąć na lidera.

Drugim elementem, który przyczynił się do powstania Pogotowia, było spotkanie Zaruskiego z Mieczysławem Karłowiczem, który też należał do tutejszej elity intelektualnej. Jeden z najlepszych ówczesnych kompozytorów też był zafascynowany Tatrami. Po spotkaniu z Zaruskim zaczął uprawiać narciarstwo, odbył u niego kurs, zaczął chodzić na wycieczki narciarskie, później na samotne wycieczki narciarskie, co doprowadziło do jego zguby.

Ci dwaj ludzie o wielkim charakterze związani z górami doszli do wniosku, że musi powstać taka organizacja, ponieważ wypadków w górach było z roku na rok coraz więcej. A to dlatego, że coraz więcej ludzi zaczęło w Tatry przyjeżdżać. W środowisku młodopolskim to wędrowanie po Tatrach, zdobywanie szczytów, było już pewną ideą, wedle której człowiek czuł się tu wolny, mimo że wolnej Polski jeszcze nie było. Towarzystwo Tatrzańskie propagowało turystykę, budowało szlaki, altany, pierwsze schroniska, zaczął się więc okres udostępniania Tatr, coraz łatwiej było w nie iść samemu. Na początku XX wieku ks. Gadowski przez kilka lat budował Orlą Perć. To też stało się wyzwaniem dla ówczesnych turystów. Ale za tym nie szły umiejętności, odpowiedni sprzęt, obuwie ani sposób zachowywania się w górach. Większość ludzi nie była przygotowana do wędrówek.

W krajach alpejskich Austrii, Szwajcarii, Francji takie organizacje zaczęły powstawać już parę lat wcześniej. Był więc wzór. A bezpośrednim impulsem stała się śmierć Karłowicza 8 lutego 1909 r. w lawinie pod Małym Kościelcem. Padało pytanie: jak to się dzieje, że taki człowiek ginie w górach i odnajduje się go dopiero po dwóch dniach? Pod naporem opinii publicznej zostały więc przyspieszone prace i wzrósł nacisk na ówczesne galicyjskie władze zaborcze, które niechętnie patrzyły na wszelkiego typu organizacje, bojąc się, że będą to organizacje propolskie. Ta presja opinii publicznej zdecydowała, że 29 października 1909 r. Wysokie C.K. Namiestnictwo we Lwowie zezwoliło, czy raczej oficjalnie wydało reskrypt niezabraniający powstania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Czy do tego wydarzenia nie przyczyniły się także inne wypadki znanych osób, które miały miejsce w 1909 r.: pisarza Ferdynanda Goetela i siostrzenicy Marii Curie-Skłodowskiej, Heleny Dłuskiej?

Co do Dłuskiej bym się zgodził, dlatego że jej ojciec, Kazimierz, który został potem prezesem TOPR, był już wtedy osobą znaną, majętną, doktorem i dyrektorem zakładu wodoleczniczego w Zakopanem. Jeśli chodzi o Goetela, to jeszcze w tym wieku nie miał takich osiągnięć i nazwiska, które by tę ideę podnosiły. Chociaż w środowisku taterników związanych z Krakowem jego wypadek odbił się echem, ale nie był jednym z motywów, które przyspieszyły powstanie TOPR.

W "Księdze wypraw", która była pierwowzorem prowadzonych obecnie przez Pana "Kronik TOPR", pojawia się siedem wypadków jeszcze przed 29 października 1909 r.

Tak, tych wypadków było rzeczywiście więcej. Zaruski prowadził już wcześniej akcje ratunkowe, bazując na tych ludziach, którzy zostali potem pierwszymi członkami Straży Ratunkowej. Ale nie mogę powiedzieć, że już wtedy formalnie działał TOPR.

Zaruski to w ogóle niezwykła postać, bo oprócz tego, że wpisał się do historii jako pierwszy naczelnik TOPR, był generałem, żeglarzem, malarzem...

...fotografem, narciarzem, taternikiem, taki człowiek renesansu. Postać wielka nie tylko dla historii Pogotowia, ale też dla polskiej kultury i historii.

Co wiemy o jego charakterze, cechach, które predysponowały go do funkcji pierwszego naczelnika TOPR?

Ujawniły się już w nim wcześniej pewne cechy dowódcze. Był bardzo konkretny, rzetelny, solidny, zdolny organizacyjnie. Nie chcę użyć słowa "surowy", ale był też zasadniczy w swoich postawach, decyzjach i działaniach. Ale z drugiej strony pisał wiersze, malował, nosił w sobie duszę romantyka.

Musiał mieć duże poważanie w szeregach ratowników. Na zdjęciach wygląda jak dowódca, z tym wąsem niemalże jak Piłsudski.

Nie bez kozery, bo z Piłsudskim się znali, współpracowali, więc jakieś cechy musiały współgrać.

Co się działo w tych początkach działalności TOPR?

Tych akcji na początku do 1914 r. nie było wiele, zaledwie kilka rocznie, ale wszystkie były dosyć ważne i organizacyjnie trudne. Chociaż żadna ze względu na odległość, stopień trudności, załamanie pogody nie dorównywała tej jednej, wyprawie w sierpniu 1910 r. na Mały Jaworowy Szczyt po Szulakiewicza, w której zginął zastępca naczelnika Straży Ratunkowej, Klimek Bachleda.

Co się stało po 1914 r.?

Z chwilą wybuchu wojny Zaruski na wezwanie Piłsudskiego udał się do Krakowa i w czasie tej wojny dosłużył się stopnia generała. Wykorzystywał swoje umiejętności związane z górami tworząc kompanię wysokogórską, w której szkolił żołnierzy w jeździe na nartach, w walce w górach. Walczył w Bieszczadach, Beskidzie Niskim.

Dowodzenie w TOPR w momencie wyjazdu przekazał Józefowi Oppenheimowi, ale w tym okresie 1914-18 ze względu na zawieruchę wojenną nie było wielu akcji w Tatrach.

Skąd się wziął Oppenheim?

Zafascynowały go narty, zaczął na nich chodzić u boku Zaruskiego, dlatego zwrócił na siebie uwagę. Zapewne też miał cechy dobrego organizatora, bo rzecz charakterystyczna, że nie powierzono kierowania Pogotowiem żadnemu z górali, miejscowych przewodników, ale człowiekowi z zewnątrz.

Na czele pogotowia pozostał do wybuchu Drugiej Wojny...

Po wojnie wrócił do Zakopanego i zaczęły się problemy. Część ratowników skupiona głównie wokół Zbigniewa Korosadowicza, który przejął po Oppenheimie kierowanie organizacją w czasie wojny, zarzuciła mu zdefraudowanie kasy Pogotowia. Te personalne rozgrywki przerwała tajemnicza śmierć Oppenheima, który został w 1946 r. zastrzelony w swoim domu w Zakopanem rzekomo w celach rabunkowych. Chociaż nikomu nie chce się w to wierzyć...

Po nim nastąpił kolejny naczelnik, którego postać do dziś budzi kontrowersje.

Tak, Korosadowicz, który stanął w czasie II Wojny Światowej na polecenie Niemców na czele TOPR-u przemianowanego na Tatra-Bergwacht. Z tym, że nie miał on specjalnie wyboru, a poza tym konsultował się w tej sprawie z ówczesnym dyrektorem Muzeum Tatrzańskiego, który był szefem ruchu oporu. Nie była to więc jego osobista decyzja, ale dostał przyzwolenie czy wręcz nakaz, aby stanąć na czele Pogotowia. Część członków Pogotowia to byli kurierzy, myślano więc, że będzie to mogło jakoś współgrać, nie budząc podejrzeń Niemców. Zadałem sobie kiedyś trud sprawdzenia "Ksiąg wypraw" z okresu wojennego i okazuje się, że owszem ratowano Niemców, ale nie była to przeważająca liczba wypraw Pogotowia. Sporo Polaków wspinało się wtedy, chodziło po górach, i też byli ratowani przez TOPR. Opinia o działaniach Korosadowicza w okresie wojny nie może być więc jednoznacznie negatywna.

Góry w tym wszystkim były poza dobrem i złem. Jeśli ktoś potrzebował pomocy, trzeba było po niego iść. A wielu ratowników mogło pod przykrywką działań ratowniczych, pełnienia dyżurów, chociażby zimą na Kasprowym Wierchu, prowadzić działalność kurierską, konspiracyjną. Nie można więc jednoznacznie ocenić tego okresu w działalności Pogotowia, a już broń Boże powiedzieć, że TOPR współpracował z okupantem.

Korosadowiczowi należy oddać swój szacunek. Tym bardziej, że dowodził słynną akcją w lutym 1945 r., kiedy to ratownicy TOPR poszli nieść pomoc radzieckim partyzantom rannym po słowackiej stronie. Sprawa z tym też nie była taka oczywista i prosta. Bo nie poszli, dlatego, że kochali radzieckich partyzantów. Ale Zakopane było już wtedy wyzwolone, przez granicę ze Słowacją przebiegała linia frontu, po drugiej stronie byli jeszcze Niemcy. Władze radzieckie przyszły do Pogotowia, napisały rozkaz, że pod karą śmierci zobowiązuje się ratowników do pójścia na akcje, i oni poszli.

A akcja ta przeszła do legendy TOPR-u...

Do legendy i historii, tym bardziej, że powstał na jej motywach film Andrzeja Munka "Błękitny krzyż" oddający atmosferę tamtych dni, tego, jak ta akcja mogła przebiegać...

...i pokazujący jej bohaterów, którzy w filmie zagrali samych siebie. Kto wśród górali-ratowników się w tych pierwszych dziesięcioleciach szczególnie wyróżniał?

To była cała plejada znakomitych postaci, głównie przewodników, którzy mieli wówczas obowiązek należenia do Pogotowia, takich jak Stanisław Gąsienica-Byrcyn, Stanisław Gąsienica z Lasa, a z młodszych Stanisław Wawrytko.

Jak wyglądały wtedy akcje? Nie dysponowano ani jedną dziesiątą obecnych możliwości sprzętowych ani logistycznych. Wszystko odbywało się pieszo, za sprawą ludzkiej siły i determinacji.

Tylko i wyłącznie. Przed wojną środkiem transportowym były głównie furki i należący do Oppenheima motocykl Harley-Davidson z przyczepką, którym dowoził ratowników dokąd się dało dojechać. Dopiero po wojnie dopiero Pogotowie dostało samochód z demobilu - wojskowego gazika. Jedynie w rejonie Kasprowego od 1936 r. akcję ratunkową przyspieszała możliwość wyjazdu kolejką. Reszta odbywała się na nogach lub na nartach.

A najpierw musiała być informacja. Trzeba było z nią dojść do najbliższego schroniska, gdzie mógł być telefon. Jeśli go nie było, to kierownik schroniska albo sam zbiegał do Zakopanego, albo wysyłał pracownika. Etatowo pracował tylko naczelnik, a resztę trzeba było dopiero zwoływać. Stąd długi czas oczekiwania.

Nie było radiotelefonów, telefony były rzadkością, często urywały się druty. Zaruski ustawił na Kopie Magury słup i jak coś się działo, ktoś biegł ze schroniska i zawieszał latarnię. To był sygnał. Ale działał tylko przy dobrej widoczności.

A transport rannych? Od początku używano toboganów?

Na początku był bambus i prymitywna siatka do niego podwieszona. W niej znoszono poszkodowanych z gór, dźwigając bambus na barkach. Natomiast pierwsze tobogany były to sanki z trzech czy czterech zbitych nart, albo z desek podgiętych z przodu i z tyłu. Na tym się kładło derkę, na niej poszkodowanego, i ciągnęło się to za pomocą zwykłego sznurka. Prawdziwe tobogany pojawiły się dopiero później.

Kiedy nastąpiły największe zmiany w sprzęcie i całym ratownictwie?

Zaczęło się to zmieniać po wojnie. Po samochodzie kolejnym etapem był dar, który w 1957 r. Pogotowie otrzymało od małżeństwa Dewitzów ze Szwajcarii. Ich córka Ewa była alpinistką i zginęła w katastrofie lotniczej. Dewitzowie otrzymali sporą sumę z towarzystwa ubezpieczeniowego i przekazali 20 tys. franków szwajcarskich na rzecz TOPR-u. Problemem była nie tyle niewymienialna waluta, co to, że w ogóle nie wolno było jej mieć. Premierem był Cyrankiewicz. On dość często jeździł do Morskiego Oka i w ten sposób kierownictwo Pogotowia do niego dotarło. Wyraził zgodę na przydzielenie tych pieniędzy Pogotowiu. Zakupiono za nie na Zachodzie tzw. zestaw alpejski Grammingera do ratownictwa ścianowego, liny, haki, czyli podstawowy sprzęt ratowniczy najlepszej jakości. Zestaw alpejski dawał możliwość szybkiego i w miarę bezpiecznego zjazdu w ścianę po rannych taterników.

Ale żeby ten sprzęt działał, musi być łączność między ratownikami, którzy opuszczają, a tym, który zjeżdża na stalowej lince. A tej łączności nie było. Dochodziło do niebezpiecznych sytuacji. Kolejnym ważnym celem dla ratownictwa było więc pozyskanie łączności. Ciężkie wojskowe radiostacje w górach w ogóle nie zdawały egzaminu. Dopiero Wojciech Nietyksza w 1965 r. skonstruował radiotelefony przenośne i stacjonarne, które pozwalały na łączność pomiędzy ratownikami biorącymi udział w akcji.

Wtedy TOPR korzystał już z pomocy śmigłowca.

Pierwszy lot, transport narciarza, który złamał nogę w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, wykonano 16 kwietnia 1963 r. Po dużych opadach śniegu nie można było do niego dotrzeć. Wtedy Tadeusz Augustyniak przyleciał z Krakowa helikopterem Sn-1, przysiadł na Równi Krupowej w Zakopanem zabierając jednego ratownika, polecieli do Pięciu Stawów, gdzie śmigłowiec siadł nieopodal schroniska, wpakowali rannego do środka i przetransportowali do Zakopanego. Nie obyło się bez problemów, dlatego że śmigłowiec latał wtedy bez nart pod kołami. Zarył się w głębokim śniegu tak, że najpierw trzeba go było odkopać, żeby mógł wystartować. To był następny krok milowy. W 1971 r. przyleciał już śmigłowiec Mi-2, który stacjonował  potem w Zakopanem. Te śmigłowce służyły nam do początku lat 90., kiedy to TOPR otrzymał "Sokoła".

W latach powojennych przewinęło się przez TOPR jeszcze kilka znakomitych postaci.

Człowiekiem, który uporządkował trochę sprawy Pogotowia po czasie powojennych sporów, był kilkuletni kierownik TOPR, który uczestniczył także w tworzeniu Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, Tadeusz Pawłowski. Drugą ważną postacią był pierwszy zawodowy ratownik TOPR, także naczelnik biorący udział we wszystkich ważniejszych akcjach ratunkowych w tym okresie, Eugeniusz Strzeboński.

Ciekawą kartę już z czasów wojny miał Józef Uznański.

Pomijając jego przygody wojenne, był jednym z czołowych ratowników powojennych. Wprowadzał jako pierwszy psa lawinowego, Cygana, ale też był jednym z pierwszych ratowników, którzy byli prawie zawsze opuszczani w ścianę podczas akcji ratunkowych z użyciem zestawu Grammingera. Poza tym był to wspaniały narciarz, zawodnik.

Ostatni etap rozwoju ratownictwa wiąże się głównie ze zmianami w technikach ratownictwa zimowego, zwłaszcza lawinowego.

To zaczęło się od Piotra Malinowskiego, naczelnika Pogotowia na przełomie lat 80. i 90. On jako pierwszy wprowadził narty skiturowe.

Obecnie trudno sobie bez nich wyobrazić ratownictwo górskie.

To rzeczywiście podstawa. Kiedyś za czasów Zaruskiego, Oppenheima można powiedzieć, że używano prototypów obecnych nart skiturowych, bo chodzono na fokach, wtedy autentycznych, przypinanych do spodów nart. A później po wojnie, po pierwsze takiego sprzętu nie było, po drugie nastąpiła fascynacja sprzętem zjazdowym. Oczywiście gdy wrócił trend na chodzenie zimą po Tatrach, pojawił się problem dużej ilości lawin wywoływanych przez turystów i narciarzy. A wraz z nim najnowsze wynalazki wykorzystywane w ratownictwie lawinowym: detektory lawinowe i system RECCO.

Innym znaczącym etapem dla rozwoju naszej działalności ratowniczej był rozwój telefonii komórkowej i nawigacji GPS. Prawie każdego można dziś zlokalizować szybciej i łatwiej. Ale rozwój techniki niesie też pewne zagrożenia. Człowiekowi wydaje się, że staje się bezpieczniejszy, bo ma komórkę, GPS, gore-tex. A tu się okazuje, że nie zawsze się można dodzwonić, że w telefonie czy GPS-ie padają baterie, że w gore-teksie też się można wychłodzić. Coraz więcej jest interwencji takich, bez których 100 lat temu człowiek by sobie poradził. A teraz przy byle skaleczeniu dzwoni po prostu do TOPR i tyle.

ADAM MARASEK jest ratownikiem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego od 1974 r. Instruktor ratownictwa, narciarstwa i skialpinizmu, w 1998 r. pełnił obowiązki naczelnika TOPR, prowadzi "Kroniki TOPR". Przewodnik tatrzański II kl. i międzynarodowy przewodnik wysokogórski IVBV.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]