PiS wersja 2.0

Jarosław Kaczyński co 10 lat zmienia partię. Teraz czas na zmianę PiS.

06.07.2010

Czyta się kilka minut

Nie daj Boże, my te wybory wygramy! - śmiał się Jan Ołdakowski na kilka dni przed drugą turą wyborów prezydenckich. Politycy i sympatycy PiS popadli w niebywałą ambiwalencję. Z jednej strony chcieli przecież, by zwyciężył ich kandydat, ale z drugiej nie ukrywali, że prawdziwym celem jest wygrana w wyborach parlamentarnych za półtora roku.

A zwyciężyć możemy - mówili - tylko z Jarosławem Kaczyńskim jako kandydatem na premiera. On jest naszym największym atutem, a poza tym bez niego partia może się rozlecieć, bo frakcje będą ciągnęły w swoje strony. Najlepiej taką postawę oddał znany z prawicowych sympatii muzyk rockowy Paweł Kukiz. "Głosuję na Kaczyńskiego, ale chciałbym, żeby wygrał Komorowski. Jarosław musi zostać premierem" - pisał na forach internetowych.

Skądinąd sam Kaczyński nie ukrywał, że swój start w wyborach traktuje zastępczo, a osobiście wolałby stać na czele rządu. Przez długi czas jego kampania prowadzona była bez większej wiary w sukces. - Walczyliśmy o zaszczytne drugie miejsce i dobry wynik. Tydzień przed drugą turą okazało się, że naprawdę mamy szansę, i zapadła decyzja, że gramy o całą stawkę. Stąd np. ryzykowne dla nas wyciągnięcie Gierka - tłumaczy jeden ze strategów kampanii. - Nie udało się, więc wracamy do pierwotnego pomysłu i idziemy do wyborów parlamentarnych.

I politycy PiS, i sam Kaczyński wiedzą, że ich jedyną szansą jest nie tyle rozliczanie PO z obietnic cudu i drugiej Irlandii - do tego potrzebowaliby mediów, a na większość mediów liczyć nie mogą - ile raczej przekonanie Polaków do Prawa i Sprawiedliwości. Tyle tylko że ta partia może się stać atrakcyjna, jeśli poważnie się zmieni. Karkołomne założenie? Być może, ale Jarosław Kaczyński co dekadę angażuje się w nowy projekt polityczny. Czy nadszedł czas na PiS wersję 2.0?

Wydanie drugie, poprawione

- Tak się rodzi nowy ruch społeczny. To nie tylko działacze PiS, ale przychodzą do nas zupełnie obcy ludzie - mówił tuż po katastrofie smoleńskiej Paweł Poncyljusz. Wtedy wyglądało to na zaklinanie rzeczywistości. Poruszające odruchy serca warszawiaków stojących pod Pałacem Prezydenckim, a nawet błyskawicznie zebrane 1,6 mln podpisów pod kandydaturą Jarosława Kaczyńskiego nie upoważniały jeszcze do stawiania tez o narodzinach "nowej Solidarności". Wyglądało to raczej na wzajemne pokrzepianie serc zbolałych polityków PiS.

Pierwsze ruchy Jarosława Kaczyńskiego pokazywały taktykę wyborczą. Nominacje dla polityków liberalnego skrzydła Prawa i Sprawiedliwości: Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Pawła Poncyljusza, odbierano jako element kampanii, bo też niewątpliwie nim były. Wycofanie z prac sztabu Zbigniewa Ziobry i - na jakiś czas - Jacka Kurskiego również rozpatrywano w tych samych kategoriach: obaj politycy nie tylko nie przepadają za spin doktorami (Adam Bielan, Michał Kamiński, Marek Migalski) i muzealnikami (Elżbieta Jakubiak, Paweł Kowal, Jan Ołdakowski), ale też swym ostrym wizerunkiem nie pasują do nowego, łagodnego oblicza Jarosława Kaczyńskiego.

Kiedy więc kampanijna taktyka zaczęła przeradzać się w nową strategię partii? Pierwszym sygnałem było tworzenie komitetów poparcia Kaczyńskiego. Zrezygnowano z jednego, centralnego komitetu nie tylko dlatego, że dysproporcja celebrytów popierających Bronisława Komorowskiego wobec tych, którzy sympatyzują z liderem PiS, byłaby szokująca. Ważniejszym powodem była chęć zmobilizowania elit lokalnych. Tworzono więc lokalne komitety - najpierw wojewódzkie w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, ale potem także powiatowe: Mikołów, Przasnysz, Jaworzno, Turek... Co charakterystyczne, często powstawały one poza strukturami partii, co oczywiście powodowało liczne zadrażnienia. Na otwarty konflikt nikt się jednak nie zdobył, bo w PiS zapanowała atmosfera szczególnej mobilizacji, a pozycja prezesa jest teraz mocniejsza niż kiedykolwiek.

Mało kto pamięta, że niemal dokładnie to samo działo się dziewięć lat temu, podczas powstawania Prawa i Sprawiedliwości. Obok działającego wciąż Porozumienia Centrum rodziły się autoryzowane przez Kaczyńskich lokalne komitety PiS.

Dziś niemal na pewno nie dojdzie do rozwiązania PiS ani do powstania nowej partii, można jednak stawiać tezę, że Jarosław Kaczyński chce powtórzyć tamten manewr, inkorporując zupełnie nowe środowiska i stawiając na nowych, młodszych liderów.

Czy jesteśmy lewicowi?

Jaki miałby być ten nowy PiS? Przede wszystkim - szeroki, głoszący, że to pod jego sztandarami gromadzi się cała opozycja.

Ta banalna skądinąd odpowiedź jest logiczna, bo i Tusk, i Kaczyński chcą stworzyć partię 50+. Nie, tym razem nie chodzi o wiek liderów, lecz o ambicje w zdobywaniu poparcia społecznego. I tak jak Donald Tusk buduje ugrupowanie od Danuty Hübner do byłych działaczy LPR, a kiedyś może i Romana Giertycha, tak w nowym PiS miałoby być miejsce i dla umiarkowanych feministek Joanny Kluzik-Rostkowskiej, i dla katolickich tradycjonalistów Marka Jurka.

No dobrze, powie ktoś, ale to już było, na czym więc miałaby polegać realna zmiana PiS? Na pewno nie będzie to przemiana programowa. Trudno bowiem, by konserwatywny PiS zmienił zdanie w sprawie in vitro, parytetów czy związków gejowskich. Zdania nie zmieni, ale za to inaczej rozłoży akcenty. - Z pewnością głośniejszy będzie głos naszych obyczajowych liberałów. Dotychczas tacy ludzie jak Kluzik-Rostkowska, Hoffman czy Kamiński byli ledwo tolerowani. Teraz będą mieli prawo do swych poglądów - przewiduje jeden z muzealników.

Nie oznacza to jednak przesunięcia całej partii na lewo. Idée fixe Kaczyńskiego jest bowiem sytuacja, kiedy na prawo od niego jest tylko ściana. O ile można tolerować prezydencki start Marka Jurka, to do wyborów parlamentarnych muszą przystąpić razem: w końcu jeden czy dwa procent głosów mogą przesądzić o zwycięstwie lub o uzyskaniu samodzielnej większości. - Jeśli nie zachłyśniemy się własną potęgą i nie popełnimy błędów arogancji, to Marek Jurek z jednej strony, a Polska Plus z drugiej wkrótce do nas dołączą - mówi ten sam parlamentarzysta.

Podstawą ma być inny sposób uprawiania polityki. PiS dorobiło się - mniejsza z tym, czy zasłużonej - opinii partii agresywnej, kłótliwej i awanturniczej. Cokolwiek jednak mówić o Kluzik-Rostkowskiej czy Kowalu, nie są to ludzie skłonni do pyskówek, Błaszczakiem czy Jakubiak nie da się straszyć dzieci, a Poncyljusza bądź Migalskiego można wysłać do telewizji bez drżenia, że zaraz się skompromitują. Jarosław Kaczyński, skądinąd niebywale lojalny wobec zasłużonych współpracowników z "zakonu PC", wie o tym i dlatego na nich stawia.

To tacy ludzie, wspierani przez grono jeszcze młodszych posłów, mają przekonać Polaków, że PiS to nie partia obciachu: że można być "młodym, wykształconym, z dużego miasta" i głosować na Kaczyńskiego, że posłowie PiS, jak to kiedyś ujął Ołdakowski, to nie ludzie bez górnej jedynki.

Same białe zęby oczywiście nie wystarczą, ale z pewnością nie będą odstraszać wyborców. - Żeby nam się udało, musimy jeszcze do wyborów związać i zakneblować połowę naszych posłów. Bo Polska jest najważniejsza, ale partia też jest ważna - śmiała się jedna z osób odpowiedzialnych za kampanię PiS.

Trzeba przyznać, że to ostatnie zdanie trafnie oddaje rozumowanie polityczne samego Kaczyńskiego.

Mit o polskiej CSU

We wrześniu 2006 r. spytałem świeżo upieczonego premiera Jarosława Kaczyńskiego o to, co chciałby po sobie zostawić jako polityk. Odpowiedź była znamienna: "Partię, która będzie trwałym elementem systemu politycznego w Polsce. Taką ambicję miałem na początku lat 90., kiedy budowaliśmy Porozumienie Centrum, ale to się nie udało, choć mówiłem, że zbudujemy partię dla naszych wnuków. PiS pewną szansę ma".

Słowa te kontrastują z nieprzychylną mu opinią człowieka, dla którego liczy się tylko silna władza, dzierżona w jego rękach. Prawdą jest bowiem, że lider PiS z zadziwiającą konsekwencją głosi od lat, iż podstawą systemu demokratycznego są właśnie silne i wolne od nacisków rozmaitych lobbies partie polityczne. To dlatego tak zaciekle zwalcza pomysły PO, by stronnictwom odebrać dotacje z budżetu: jest przekonany, iż skończyłoby się to tym, że politycy wisieliby u klamek zamożnych przedsiębiorców.

Podobną genezę ma jego nieufność wobec jednomandatowych okręgów wyborczych. Kaczyński wieszczy, że otworzą one drogę do parlamentu szemranym postaciom, pozostającym de facto poza kontrolą lokalnych mediów. Powiatowe kliki zamiast silnego systemu partyjnego - taką alternatywę, mniejsza czy prawdziwą, stawia, narażając się na zarzuty o chęć centralizacji władzy i skupienia jej w rękach partyjnych oligarchów. Z mozołem i ze zmiennym szczęściem, Kaczyński buduje więc od lat polską CSU.

Na samym początku lat 90. ugrupowania postsolidarnościowe powstawały według tego samego schematu. Oto grupa dawnych znajomych z podziemia spotyka się, smaży manifest, organizuje konferencję intelektualistów i zakłada partię - kilkadziesiąt znanych nazwisk, kilka autorytetów na dokładkę i żadnego poparcia w terenie. Dopiero potem zaczyna się gorączkowe poszukiwanie znajomych z prowincji i budowanie struktur na bazie biur poselskich. Tak powstało Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, zapomniany dziś ROAD czy Kongres Liberalno--Demokratyczny.

Początek Porozumienia Centrum jest identyczny ze wspomnianym schematem: oto 12 maja 1990 r. ogłoszono deklarację założycielską nowego ugrupowania, podpisaną przez polityków wspierających Lecha Wałęsę i skłóconych z rządem Mazowieckiego. Jednak później Kaczyński obrał inną drogę.

Najpierw życie zweryfikowało pomysł tworzenia partii na bazie bliskich Wałęsie komitetów wyborczych. Szybko bowiem okazało się, że ludzi głosujących na twórcę Solidarności nie łączą ani poglądy, ani wizja Polski, ani lojalność i poczucie wspólnoty.

Nic dziwnego, że w wyborach do Sejmu w 1991 r. Kaczyński poszukał sprzymierzeńców w jedynych postsolidarnościowych strukturach, jakie wówczas istniały, i wszedł w alians z komitetami obywatelskimi, tworząc Porozumienie Obywatelskie Centrum. Pomysł był dobry - ludzie podziemnej Solidarności, znani w swych środowiskach od lat, otarli się już o wielką politykę organizując kampanię w 1989 r. i prezydencką rok później. Przede wszystkim byli to już wtedy popularni działacze samorządowi, wszak w 1990 r. komitety obywatelskie wygrały zdecydowanie wybory samorządowe, a ich liderzy zostali pierwszymi burmistrzami i wójtami. Tak do polityki trafili choćby nowo poznani współpracownicy Kaczyńskiego z Elbląga, jak obecny poseł PiS, a wtedy pracownik tamtejszego browaru Leonard Krasulski, któremu - o czym barwnie pisze Piotr Zaremba w gorącej jeszcze biografii Jarosława Kaczyńskiego "O jednym takim" - prezes PiS zawdzięcza nie tylko znajomości w środowisku tamtejszych samorządowców, ale i sześciopaki piwa EB.

Pomysł wciągania do polityki lokalnych autorytetów wynikał nie tylko z chęci zakotwiczenia partii w terenie. Odrzucany przez większość stołecznych elit, Kaczyński nie mógł po prostu liczyć na ich życzliwość i licytację na poparcie "legend Solidarności" przegrałby z kretesem. Skądinąd tę drogę, podjętą tyleż z przekonania, co z konieczności, Kaczyński kontynuował 10 lat później, zakładając PiS.

Wcześniej jednak rozpadła się potęga Porozumienia Centrum. Nie czas na roztrząsanie powodów porażki tej partii, dość powiedzieć, że przyczyniła się do tego i presja środowisk bliskich Wałęsie, i niezrozumiała dla wyborców polityka samego Kaczyńskiego, której najlepszym przykładem była kuriozalna sytuacja z 1997 r., kiedy to PC weszło w skład koalicji AWS, ale już sam Jarosław Kaczyński kandydował z listy ROP Jana Olszewskiego. Kolejne rozłamy, odejścia poszczególnych polityków i wreszcie uwiąd życia politycznego na prawicy doprowadziły do przerodzenia się tej licznej niegdyś partii w wąskie grono najwytrwalszych współpracowników prezesa, nazwane później trafnie przez Kazimierza Marcinkiewicza "zakonem PC".

Prawo i Antybiotyki

Los uśmiechnął się do Kaczyńskiego w 2000 r., kiedy to Jerzy Buzek wezwał na początku czerwca jego brata na spotkanie do Warszawy, podczas którego zaproponował mu objęcie posady ministra w jednym z trzech resortów: sprawiedliwości, obrony i... zdrowia. Późniejszy prezydent wybrał pierwszą możliwość. Jak to podsumował jeden z dziennikarzy: gdyby został ministrem zdrowia, nowa partia musiałaby nazywać się Prawo i Antybiotyki.

Lechowi Kaczyńskiemu wystarczyło pół roku, by stać się jednym z najpopularniejszych ministrów i polityków prawicy w ogóle. Nic dziwnego, że w marcu 2001 r. dopingowany przez powstanie konkurencyjnej Platformy Obywatelskiej, jego brat rozpoczął polityczną ofensywę. W całym kraju obok struktur PC zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu Kluby Prawa i Sprawiedliwości. Długie i - przyznajmy to szczerze - śmiertelnie nudne referaty Jarosława Kaczyńskiego i Ludwika Dorna nie były w stanie zabić entuzjazmu lokalnych działaczy, spotkania - zwłaszcza te, na które przyjeżdżał Lech Kaczyński - gromadziły tłumy.

Nową partię tworzyły różne środowiska - byli pecetowcy, najwierniejsi wpółpracownicy Jarosława Kaczyńskiego musieli się nieco posunąć i znaleźć miejsce dla dawnych polityków ZChN i części SKL, z których wywodzili się tacy ludzie jak Marcinkiewicz, Ujazdowski, Jurek czy późniejsi spin doktorzy Bielan i Kamiński.

Często pomijane w opisach jest trzecie środowisko będące zasobnikiem kadr Prawa i Sprawiedliwości - to bliscy współpracownicy Lecha Kaczyńskiego z różnych miejsc. Zaczęło się, co prawda, już od początku lat 90., kiedy to w ten sposób trafił do PC jego współpracownik z Solidarności Przemysław Gosiewski, ale tak naprawdę ekipa Lecha Kaczyńskiego znalazła się dopiero w PiS.

Już w 2001 r. do Sejmu trafili mało znani podwładni Kaczyńskiego z NIK (Szczygło, Kruk, Jasiński) czy z Ministerstwa Sprawiedliwości (Wassermann i Ziobro). Ten transfer nasilił się jeszcze po wygranych wyborach na prezydenta stolicy i później po przeprowadzce do Pałacu Prezydenckiego. Byli to już nie tylko muzealnicy (czyli ci, którzy stworzyli Muzeum Powstania Warszawskiego), ale też niezwiązani z żadną partią urzędnicy stołecznego ratusza, którzy zrobili karierę rządową po 2005 r.

Oczywiście i do PC, i do PiS trafiali ludzie poszukujący partii władzy, która mogłaby obdarować ich fruktami. Mało kto pamięta nieżyjącego już posła Tadeusza Kowalczyka, który przez lata był dla Jarosława Kaczyńskiego symbolem jego własnej porażki personalnej. Tacy ludzie, czasem nawet aresztowani (jak były minister sportu), znaleźli się w orbicie Kaczyńskich zwłaszcza po zwycięskich wyborach 2005 r.

Trzeba jednak przyznać, że ponieważ PiS, słusznie czy nie, miał opinię partii nieufnej wobec biznesu, to udało mu się uniknąć szczególnie spektakularnych wpadek.

Dziś Jarosław Kaczyński musi przyciągnąć ludzi zupełnie innych, młodszych, rozumiejących nowoczesną politykę, ale nie szukających w niej tylko osobistej kariery. Nie ma im wiele do zaproponowania - to Platforma Obywatelska rządzi i rozdziela stanowiska. Czy przyciągnie ich swoim urokiem, czy przedstawi im nowy projekt, czy też uzna, że eksperyment z łagodnym PiS się nie powiódł i pora wrócić w dawne, sprawdzone koleiny?

Obserwowanie tego będzie nie mniej ciekawe niż przyglądanie się rządom Platformy Obywatelskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2010