Ostatnia misja "Kuriera z Wirginii"

Wielokrotnie mawiało się, jeszcze za jego życia, że Polska w kluczowym momencie swych dziejów, miała w Waszyngtonie, czyli tam, gdzie w istocie ważyły się losy naszego miejsca na geopolitycznej mapie świata dwóch ambasadorów. Tego, który rezydował w pięknym pałacyku przy 16 ulicy, i Jana Nowaka Jeziorańskiego, którego w ambasadzie nazywaliśmy Kurierem z Wirginii.

30.01.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Dodałbym jeszcze trzeciego: Zbigniewa Brzezińskiego. To fakt. Mieliśmy wielkie szczęście. W kluczowym momencie historii, w kluczowym miejscu znaleźli się dwaj ludzie niezastąpieni. Oczywiście ambasadorami nie byli - i być nie próbowali. I całe szczęście. Ich siła polegała na tym właśnie, że nie reprezentując oficjalnie państwa mogli być znacznie bardziej skuteczni w tym, co ostatnio w Polsce używane jest jako słowo-wytrych o bardzo ujemnej konotacji, a co w istocie stanowi istotę każdej polityki - w lobbingu.

Pierwszą niejako suchą zaprawą przed naszym wielkim bojem o członkostwo w NATO była redukcja polskiego długu i stworzenie tzw. Funduszu Stabilizacyjnego. To dzięki temu ów wielki skok w nieznane, którego dokonał Leszek Balcerowicz, miał pewną osłonę - owe minimum wody w basenie.

Wówczas chodziło o przekonanie waszyngtońskiej administracji, że, po pierwsze, pomysł Balcerowicza na transformację polskiej gospodarki jest realny, a po drugie, że dla powodzenia tego projektu warto odstąpić od pewnych zasad, gdyż per saldo to się opłaci.

“Kurier z Wirginii" sprawę potraktował nad wyraz serio i podszedł do niej metodycznie. Rozumiał, że najlepszym sposobem przekonania decydentów będzie przekonanie opinii publicznej. Telefon i faks oraz maszyna do pisania w małym domku w Annandale po południowej stronie Potomacu pracowały na okrągło. Rezultatem były pojawiające się raz po raz w różnych wpływowych pismach artykuły znanych dziennikarzy, przywołujące wspomnienia planu Marshalla oraz wyliczające korzyści, jakie Stanom Zjednoczonym przyniesie leżąca w strategicznym miejscu Europy zasobna, demokratyczna Polska. Szczególnie celne były komentarze pary Novak-Evans w “Washington Post". Kiedyś, komentując kolejny tekst tego duetu, Kazimierz Dziewanowski zażartował, że nie wie już, czy ów Novak to nie jest przypadkiem nasz “Kurier z Wirginii", bo argumenty przytoczone w tekście wydają mu się dziwnie znajome.

Z batalią o NATO było dużo trudniej. Pamiętam wizytę, jaką w 1991 r. złożył w Waszyngtonie ówczesny premier Jan Olszewski. W czasie rozmowy z sekretarzem obrony, którym był wówczas Dick Cheney, jeden z polskich ministrów zaczął mówić, że Polska powinna wstąpić do NATO. Perorę naszego ministra gospodarz skwitował jednym słowem “really?", czyli “doprawdy?", i zmienił temat.

I właśnie przestrzeń między owym “really?", a okresem, gdy nasze członkostwo w NATO stało się najpierw interesującym pomysłem, potem poważną propozycją polityczną, na koniec zaś sprawą, w którą zaangażowała się cała amerykańska administracja, wypełnia ostatnia misja “Kuriera z Wirginii".

Tu już nie wystarczyło przekonanie jednego czy drugiego publicysty, choć i na tym polu Jan Nowak dokonywał cudów, odgrzebując swe najdziwniejsze koneksje, nieraz sięgające jeszcze czasów wojny. Potrzebna była i mądra strategia, i działania osłonowe, i przeciwdziałania tym, którzy za wszelką cenę chcieli nasz wielki projekt pogrzebać. W istocie bowiem walka o polskie członkostwo w NATO była wielką batalią rozgrywaną pomiędzy dyplomacją polską a rosyjską. To, że ją wygraliśmy, jest w ogromnej mierze zasługą Jana Nowaka, który doskonale rozumiał, że uderzanie wprost do amerykańskiej administracji nie przyniesie skutku, jeśli nie będzie miało oparcia w przekonanej do tego projektu opinii publicznej.

Sprawę członkostwa Polski w NATO traktował Jan Nowak jak osobiste wyzwanie. Dla tej sprawy nie ważny był ani czas, ani wydatki, ani niełatwe nieraz kompromisy. By dokonać możliwie pełnej mobilizacji Polonii, co miało znaczenie kapitalne, znosił bez słowa różne nie zawsze miłe poczynania Edwarda Moskala, prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej. W tej wielkiej sprawie konieczni byli sojusznicy. “Kurier z Wirginii" jak mało kto rozumiał, że takim sojusznikiem mogą stać się wpływowe środowiska żydowskie. Wiedział, jak wiele jest w tej sprawie do odrobienia, i stąd każdy antysemicki wybryk - czy to w Polsce, czy na emigracji - który mógł zniweczyć dotychczasowe działania, przyjmował nieomal jak osobisty policzek. Na tym polu zbliżył się z Janem Karskim, z którym wcześniej dzieliło go wiele. Nadto, choć nigdy nie popadł w etyczną ambiwalencję i doskonale wiedział, kto o wolną Polskę walczył, a kto w tej walce przeszkadzał, potrafił oddać zasługi kolejnym wywodzącym się z dawnego systemu rządom, a także prezydentowi, gdy tylko dostrzegał ich zaangażowanie w sprawę bezpieczeństwa nowej Polski.

Że bywał nieraz trudny? Ba! Ale przecież bez tej namolności, bez zmuszania niemal, by wszyscy, tak jak on, w sprawę bezpieczeństwa Polski zaangażowali się bez reszty, nie byłby tak skuteczny.

Moje ostatnie wspomnienie to rok 2001. Byliśmy już członkiem NATO. Jan Nowak mawiał mi już wcześniej, wielokrotnie, jak bardzo jest zmęczony i że czuje się coraz gorzej. Wybuchła jednak sprawa Jedwabnego. Nie było wiadomo, jak daleko polecą odłamki i jak bardzo będą śmiercionośne. Jako ambasador RP w Izraelu, pomny nauk pana Jana, że działać należy nie wprost, wpadłem na pomysł, by na Uniwersytecie w Tel Avivie zorganizować sesję naukową poświęconą polskim kurierom i ich roli w powiadomieniu świata o Zagładzie. Zdawałem sobie sprawę, że udział w sesji Jana Nowaka może zamienić takie rutynowe przedsięwzięcie akademickie w ważne wydarzenie. Do Annandale, gdzie Nowak wówczas mieszkał, dzwoniłem z pewną tremą: trwała Intifada i mało kto decydował się na przyjazd do Izraela. Jak się okazało, niepotrzebnie. “Kurier z Wirginii" zrozumiał w lot, że czeka go jeszcze jedna misja. Jego pobyt w Izraelu i wykłady są wspominane do dziś. W czasie jednej z długich nocnych rozmów zwierzył mi się, że jest człowiekiem szczęśliwym. I że niewielu znał ludzi, którzy powiedzieć sobie mogli u schyłku życia, że wszystko, o czym w młodości marzyli, spełniło się. I że mimo wszystko ta Polska , której doczekaliśmy, przy wszystkim, co nas nas denerwuje i boli, jest tą Polską, o której marzyliśmy. I że do tej Polski właśnie zamierza powrócić.

Maciej Kozłowski jest członkiem zespołu “TP" i dyplomatą; 1970 skazany w procesie “taterników"; 1993-94 charge d’affaires w Stanach Zjednoczonych, 1998 wiceminister spraw zagranicznych, 1999-2003 ambasador RP w Izraelu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2005