Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Bardzo często przypomina mi się wtedy "czas zaprzeszły dokonany" - jak go nazywam: epoka wojny, gdy papier był bezcenny, pisało się na skrawkach, czysty zeszyt był skarbem, dostępne książki przekazywano pieczołowicie z rąk do rąk.
A były takie miejsca (zsyłki, więzienia), gdzie zapis oznaczał zapamiętanie, potem dopiero usłyszeliśmy, że tak przechowywała się na przykład poezja Mandelsztama.
Dziś nikt już by tego nie zrozumiał, ale i moja przykrość "odsiewania" też już jest anachroniczna. Moi wnukowie też nie cenią papieru, tylko z zupełnie innego powodu niż ja.
Ich narzędzi komunikowania się i utrwalania tego, co potrzebne, ja już nawet nie potrafię nauczyć się nazywać, o obsłudze nie mówiąc. A perspektywy stąd wynikające pewnie i im nie spędzają jeszcze snu z powiek.
Dlaczego zaczęłam od tej refleksji, gdy chciałam napisać zupełnie o czym innym, bo o jeszcze jednym doświadczeniu w sferze "wolności słowa"? Niedawny sądowy wyrok za słowne zniesławienie osób, wyrok podjęty w temperaturze bliskiej wrzenia, odnosił się jeszcze do tradycyjnej przestrzeni, w której słowo egzystuje: do mediów. Chodziło o słowo drukowane, ocenione jako nieprawda, a więc krzywda, bo padło publicznie, w gazetowym wywiadzie, a komentarze, zanim ukazały się drukiem, wybrzmiały na sali sądowej, uniemożliwiając sądowi odczytanie uzasadnienia werdyktu. Protest i oburzenie obserwatorów zrodziła niewzruszona potrzeba takiej swobody dla słowa, aby każde mogło zaistnieć, stać się dostępne, niezależnie od swojej treści, choćby najbardziej raniącej i odbieranej jako najbardziej niesprawiedliwa, bo ta wolność wybrzmienia publicznego jest ponad wszelkimi innymi wartościami.
Ale już nawet w tej tradycyjnej formie upubliczniania, tak niebywale rozrastającej się bez przerwy, wolność słowa w sensie samej możliwości zaistnienia i potencjalnego dotarcia do odbiorcy staje się pomału fikcyjna. Liczba słów wzrasta bez końca, a to przecież oznacza, że coraz więcej ginie bez śladu. A co stanie się z ową wolnością przeniesioną w świat nowych środków komunikacji, gdzie nic nie stanowi przeszkody - ani przestrzeń, ani czas, ani skomplikowanie znaków?
Czy i wówczas będziemy z taką zajadłością obrzucali się zniewagami i bronili prawa do tego, by się obrażać, jak tylko można najdotkliwiej, i podnosić temperaturę świętego oburzenia coraz wyżej i wyżej? I czy jeszcze bardziej niż dotąd będziemy w tym celu sięgali po uzasadnienie wartościami deklarowanymi jako najwyższe?
Ósme przykazanie Dekalogu jest jedynym, które mówi o słowie. Mówi w sposób zastanawiający i dalekosiężny.
Nie tylko zabrania dawania fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu. Także ostrzega przed samym słowem: Nie będziesz m ó w i ł... Czy to nie jest perspektywa, w której trzeba zapytać o cenę milczenia jako mądrości większej czasem niż słowo tak zawzięcie przez nas bronione...?