Orwo

Witkowski krąży po nieistniejących krajach: po PRL, NRD i ZSRR. A jego magdalenki na margarynie są pieczone i podawane na grubych talerzykach z porcelitu, nie na żadnej wykwintnej porcelanie.

26.01.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Druga książka Michała Witkowskiego zaczyna się tak: "Listopad 1999. Ten rok przypomina cenę w supermarkecie". On umie pisać. I ma ucho, a na dodatek wie, gdzie literackie konfitury. Zdanie w zdanie napisane, przemyślane, skonstruowane. Pewnie czytane wielokrotnie na głos, póki nie osiągnie odpowiedniego brzmienia.

Wielki rozgłos "Lubiewa" wynikał w dużej części z tematyki książki. Cioty i ich nieistniejący już kraj, w którym panowały, tak jak umiały czy uważały za stosowne, cioty, o których przez lata cisza, jakby w ogóle nie istniały, wzbudziły niezdrową sensację. Jawny homoseksualizm autora i jego bezpruderyjność oraz postemancypacyjny charakter książki wywołały nie tylko lekkie zgorszenie publiczności heteroseksualnej, ale także głosy w środowisku gejowskim, oskarżające autora o homofobię. Siłą rzeczy znakomitość literacka książki zeszła na drugi plan i mało kto zajmował się tym, że oto pojawił się pisarz, który wypełnił pustkę, jaką wytworzyły wokół siebie znakomite książki Doroty Masłowskiej. Zbiór opowiadań "Fototapeta" jest dowodem na ogromny talent pisarza i niesamowite poczucie melancholijnej ironii.

Większość z ośmiu opowiadań to podróże do nieistniejących krajów. Nie tylko dlatego, że młodość to obcy kraj, jak każda przeszłość. 31-letni Witkowski, jak na swój młody wciąż wiek, wyjątkowo silnie odczuwa oderwanie od kraju dzieciństwa, być może dlatego, że tak silnie zmieniło się miejsce, w którym żyjemy. Witkowski krąży po nieistniejących krajach: po PRL, NRD i ZSRR. A jego magdalenki na margarynie są pieczone i podawane na grubych talerzykach z porcelitu, nie na żadnej wykwintnej porcelanie. Pokazując brzydotę tego, co było, odkrywa całe piękno przeszłości. I nie popada ani na chwilę w nostalgię. Czasem narrator jest tożsamy z autorem, czasem zakłada maski i patrzy na świat z innej perspektywy, ale zawsze mocniej zakorzeniony jest w przeszłości niż w teraźniejszości.

Teraźniejszość jest rozczarowaniem i banalnością. W pierwszym opowiadaniu, zatytułowanym "Grosz", bohater nie może nawet porządnie zachorować. Pobudzony hipochondrycznie, podejrzewa, że zachorował na raka jądra. Diagnoza nie potwierdza się, ale wizyty u lekarzy wciągają w świat medycyny, w którym "nic, co ludzkie, nie jest mi obce poza sprawami erotycznymi". Przechodzimy na drugą stronę "Lubiewa", choć lekarze o wąskich specjalizacjach, jak na przykład urolog, wydają się nieco podejrzani i budzą fantazje Witkowskiego.

Jeszcze lepiej to, że teraźniejszość jest tylko ciągłym wyjeżdżaniem stamtąd, gdzie barwnie i ciekawie, do świata, w którym wszystko traci smak, widać w tekście "Na gapę do raju". Bohaterem jest pisarz, który nic innego nie robi, tylko jeździ i pisze za pieniądze Ministerstwa Kultury. Krótkie opowiadanie opisuje powrót z Międzyzdrojów (tam gdzieś niedaleko jest Lubiewo, jeśli dobrze pamiętam z poprzedniej książki). Międzyzdroje są kolejnym rajem utraconym, bohater wygnany wraca pociągiem do Wrocławia. W Brzegu do przedziału wsiada grupa młodzieńców "w wieku od lat szesnastu do trzydziestu paru". Młodzieńcy, szczegółowo opisani i niedyskretnie podglądani, jadą do Wrocławia, bo tam jest raj. Konduktor sprawdzający bilety wzdycha - "ech, Międzyzdroje, Międzyzdroje" - morze budzi tęsknoty zwłaszcza w urzędnikach nocnych pociągów. A młodzieńcy do Wrocławia, bo tam miasto seksu na nich czeka. Nadzieja, że już na dworcu pojawią się pierwsze chętne dziewczęta spragnione brzeskich wyrostków.

I dojechali. "Na dworcu pusto, po kątach śpią bezdomni, sprzątaczka tylko jedzie z jakąś maszyną do czyszczenia podłóg". Świat się prostuje. Cena Międzyzdrojów gwałtownie idzie w górę. A w oczach czytelnika tylko piasek pod powiekami od obrzydliwego światła dworcowych jarzeniówek. Witkowski opisuje teraźniejszość, pokazując jej nieistnienie. To znaczy opisuje to coś, w czym żyjemy, stale udowadniając, że nic w tym nie ma.

Coś było na pewno w Mosinie, w której bohater spędzał wakacje u babki. To był świat inny od codziennego blokowiska. Wspominając bloki wypełnione enerdowskimi dobrami (błękitny nocnik z plastiku, czerwona wanienka do kąpania niemowląt, wrotki, syfony, pióra na naboje z plastiku) Witkowski skrzętnie korzysta z okazji, by wydrwić pretensjonalność wielu polskich pisarzy różnych pokoleń: "Tak, jedni pisarze się urodzili w »tyglu kultur«, inni w »małym kresowym miasteczku z przeważającą ludnością żydowską«, jeszcze inni pochodzili z dworku, a ja się urodziłem w bloku, we Wrocławiu, w rodzinie inteligenckiej i od razu na nocniku, bo pierwsze moje obserwacje czyniłem właśnie z tej pozycji". Pisarz ostentacyjnie nieliteracki.

Wędrówki z babką po Mosinie przypominają Joyce'owskie włóczęgi. Tyle że ich trasy są ściśle określone i precyzyjnie przemyślane. Babka przemierza miasteczko wedle przemyślnego kupieckiego planu. Prowadzi skomplikowany handel wymienny. Jest doktorową, ma więc dostęp do różnych nieosiągalnych dóbr i cieszy się powszechnym szacunkiem w miasteczku. Ale to nie wystarczy. Trzeba jeszcze umieć jedne dobra zamienić na drugie, te, które akurat są potrzebniejsze. Wędrowanie zaczyna się od wyjęcia przez babcię z barku paczki marlboro lub cameli, które potem w cudowny sposób przemieniają się w kolejne mroczne przedmioty pożądania peerelu. Taka jest Mosina, spokojna, cicha, ale nie nudna. Są w niej książki z biblioteki dziadków, które rozbudzają perwersyjne fantazje chłopca.

Najbardziej brawurowe wydaje się opowiadanie zatytułowane "Kolaboracja". To opowieść o chłopcu, którego rodzice zmusili do wzięcia udziału w konkursie Teleranka na pisemną pracę o życiu dzieci z Leningradu. Znowu można by przytoczyć prominentne zdanie z "Lubiewa", odmieniające lekturę tamtej książki: "Tym chłopcem byłem ja". Do chłopca najpierw oszukiwanego przez Teleranek, a w końcu wysłanego na podejrzaną wycieczkę po Sowietach, przyznaje się Witkowski. Ale cóż to za wycieczka i kto tak naprawdę bierze w niej udział?

Opisana mistrzowsko i niebywale śmiesznie, ukazuje stacje z życia handlarzy podróżujących na wschód, w towarzystwo których Teleranek wrzucił chłopca i jego ojca. Ale wszak nie jest to historia zagubionego Michasia. Przeciwnie. Bohater zmieniając wiek, jak kameleon barwy, raz jest chłopcem, a raz dorosłym mężczyzną, i traktuje tę dziwną wyprawę jako dojrzewanie do pisarstwa, a nawet do bycia pisarzem. Objazd kołchozów i sowieckich miast jest artystyczną podróżą inicjacyjną, traktowaną zresztą z potężnym, autoironicznym dystansem.

Kulminacyjnym punktem tego dojrzewania jest przemówienie, jakie bohater wygłasza do kołchoźników. Podczas niego poczuł się reprezentantem polskich pisarzy, przedstawicielem całego narodu: "Mówię im, że zachodnia proza utraciła kontakt z trudem ludzkich rąk. Bo nie ma u nich zorganizowanej spółdzielczości, o którą walczyła już przed wojną Maria Dąbrowska". Witkowski, składając donos na siebie samego, dystansuje się w "Kolaboracji" do wszystkich możliwych postaw pisarskich. Drwi przede wszystkim sam z siebie, swojej artystycznej uzurpacji, nieokiełznanej chęci bycia pisarzem i zaznawania splendorów tego stanu. A jednocześnie tak misternie konstruując narrację i postać samego narratora, pokazuje najwyższy kunszt pisarski. Michał Witkowski, Michasia Literatka, Śnieżka. Ten autor będzie już chyba zawsze prowadził niestrudzoną grę z czytelnikiem, proponując mu zadanie niemożliwe, czyli uchwycenie, choć na chwilę, prawdziwej twarzy pisarza.

Witkowski opisuje nowe obszary Polski dotąd nieopisanej. Nie niszczy fototapet, one przecież też są częścią naszego świata. Ale nie daje się im nigdy nabrać, wie, że za landszaftami kryje się inny świat. Nie patrzy "w ten turystyczny, mdławy sposób, jakby świat był kolekcją znaczków, a nie kłębowiskiem spermy, metafizyki, śmierci i forsy". Choć takie widzenie rzeczywistości jest też jedynie kreacją. Bo, jak już wiemy, żadnego świata tak naprawdę nie ma. Jest tylko to, co uda się napisać.

Michał Witkowski, "Fototapeta", Warszawa 2006, Wydawnictwo W.A.B.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (5/2006)