Orbán na hrad?

W minioną sobotę kamery śledziły w Budapeszcie tłum zwolenników premiera Viktora Orbána. Nikt nie zwrócił uwagi na kilkaset osób, które skrzyknęły się przez Facebook, by na zamku królewskim w Budzie żądać dymisji prezydenta Węgier.

23.01.2012

Czyta się kilka minut

Proszeni o komentarz, mówią zwykle: za wcześnie, aby osądzać. Ale z każdym dniem coraz więcej mieszkańców stolicy nad Dunajem przyznaje, że oskarżenia pod adresem węgierskiego prezydenta Pála Schmitta to bomba z opóźnionym zapłonem. A gdy już wybuchnie, to jedno z dwojga: albo jej odłamki boleśnie ranią Viktora Orbána (głowa państwa jest jego sojusznikiem), albo odwrotnie – siła uderzeniowa wyniesie obecnego premiera na zamek królów węgierskich, gdzie znajduje się siedziba głowy państwa. Zdaniem niektórych komentatorów, szef rządu mógłby wtedy sterować krajem „z drugiego szeregu” – co oszczędziłoby Węgrom krytyki Zachodu, tak bolesnej, gdy 70 proc. gospodarki kraju zależy od kapitału zagranicznego.

Dwa tygodnie temu liberalny tygodnik „HVG” oskarżył Schmitta o to, że w 1992 r. przepisał większość swej pracy doktorskiej na temat historii igrzysk olimpijskich z publikacji pewnego bułgarskiego historyka. Schmitt zaprzeczył zarzutom – ale miało to miejsce, zanim jeszcze ujawniono, że kolejne rozdziały jego dysertacji brzmią identycznie jak tekst innego autora, tym razem opublikowany w Niemczech. Później okazało się, że jest i trzecie źródło potencjalnego plagiatu.

Tymczasem głowę potraciło wielu: rzecznik premiera Orbána oznajmił, że oskarżenia wobec prezydenta to kolejny element „międzynarodowego spisku przeciw Węgrom”, a zdezorientowany komentator znanego prawicowego blogu wezwał nawet do dymisji głowy państwa. – W tym momencie jest za wcześnie, aby oceniać sprawę. Ale z pewnością sytuacja jest na rękę lewicy i w przyszłości może stać się potencjalnie niewygodna dla premiera – przyznaje (anonimowo) dziennikarz jednego z prawicowych dzienników.

Bruksela kontra Budapeszt

Przestrzeń stolicy Węgier niełatwo przymierzyć do polityki. A to wagony starego metra okazują się za małe, by pomieścić sympatyków Viktora Orbána, a to ulice zbyt długie, by z precyzją zaplanować protest. Kiedy w sobotę, 21 stycznia, monumentalną aleją Andrássy’ego przechodził kilkusettysięczny marsz poparcia dla rządu, w mieście wspominano jeszcze niedawną wpadkę nacjonalistycznej Gwardii Węgierskiej, której członków, przez pomyłkę, dowództwo wysłało na niewłaściwy – i zupełnie apolityczny – koniec ulicy.

Prawdziwych powodów do żartów jest jednak w Budapeszcie wyjątkowo mało. Kilka dni wcześniej, we wtorek 17 stycznia, Komisja Europejska wszczęła postępowanie „w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego UE” – dotyczy ono zmian, które parlament zdominowany przez Fidesz, partię premiera, wprowadza w banku centralnym, instytucjach kontroli danych oraz sądownictwie. Na Zachodzie tytuły biły na alarm: „Czy ktokolwiek jest w stanie zatrzymać putinizację Węgier?”, „Orbán zniszczył węgierski sen z 1989 r.”.

A stołeczna policja tymczasem systematycznie wyłączała wtedy z ruchu kolejne przystanki kolejki M1. Najstarszą na kontynencie linię metra poprowadzono tylko trzy metry pod ziemią i dlatego stacje pełnią też rolę przejść podziemnych, np. dla tłumu demonstrantów. Najpierw zamknięto tory, potem schody, na końcu – przyległe ulice.

„Czerwone ręce – precz od Węgier”

Z równą systematycznością Viktor Orbán odpowiadał Brukseli: możemy zmienić każdy przepis – wystarczy, że uzasadnicie, dlaczego. Po krótkiej mowie w Parlamencie Europejskim Orbán wyglądał na bardziej wypoczętego niż przed wyjazdem. Rzeczniczka Fideszu stwierdziła potem triumfalnie, że w Strasburgu premier „obronił Węgry przed atakiem międzynarodowej lewicy”, a miejscowe media podkreślały ponadpartyjną życzliwość Polski.

Synergia ulicy była w tej kwestii widoczna szczególnie: w czasie sobotniej prorządowej demonstracji hasło „Dziękujemy Polsko” pojawiło się na transparentach wiele razy. – Tylko jeden raz byłem w waszym kraju, ale musimy przecież podkreślać swoją solidarność – tłumaczył łamaną polszczyzną jeden z mieszkańców stolicy, który na swojej tabliczce napisał po polsku: „Czerwone ręce – precz od Węgier”.

Z udziału i przemowy w czasie „Marszu Pokoju” – tak brzmiała oficjalna nazwa manifestacji 21 stycznia – zrezygnował dzień wcześniej Orbán. Pod budynkiem parlamentu, dokąd po półtoragodzinnym marszu dotarli demonstrujący (na szerokiej alei Andrassy’ego kolumna liczyła 2,5 kilometra długości) obyło się bez politycznych deklaracji. Zwolennicy prawicy trzymali w rękach zapalone pochodnie, lecz na ich twarzach nie było zacięcia znanego z Krakowskiego Przedmieścia. Na największym transparencie wypisali: „Nie będziemy kolonią”.

Organizatorami przemarszu („Przerósł nasze najśmielsze oczekiwania” – mówili zaraz po nim) byli prawicowi pisarze i dziennikarze. Na łamach prasy byli już mniej pokojowo nastawieni: główna postać „Marszu Pokoju”, pisarz Zsolt Bayer, który opublikowany na początku miesiąca na łamach „Magyar Hírlap” tekst o przeciwnikach premiera, zatytułował jasno: „Psy szatana”.

Dla Fideszu i jego zwolenników walka o wolne Węgry wciąż trwa.

Sto lat demonstracji

Kilka dni temu prorządowa pikieta odbyła się również w mieście Szeged, na południu kraju – tu z udziałem Węgrów przybyłych z Serbii i Rumunii. Zorganizowała ją skrajnie prawicowa Węgierska Partia Sprawiedliwości i Życia (MIÉP), której lider, pisarz István Csurka, uważa się za reprezentanta diaspory w krajach sąsiednich i twierdzi, że za sytuację finansową Węgier odpowiadają „Żydzi i nie-Węgrzy”. Na demonstrację zjechało tylko półtora tysiąca osób. Ale od jesieni 2011 r. Csurka ma wpływ na rzesze ludzi – jako dyrektor artystyczny stołecznego Nowego Teatru.

Choć nominacja nowych władz tej instytucji, dokonana – wbrew opiniom ekspertów – przez sympatyzującego z Orbánem burmistrza, wzbudziła kontrowersje, wicepremier Węgier tłumaczył niewzruszony, że sam fakt, iż komisja doradcza ma inne zdanie niż burmistrz, to dowód na funkcjonowanie demokracji. W geście protestu swoje koncerty w mieście odwołał wtedy dyrygent Christoph von Dohnányi, wnuk znanego kompozytora węgierskiego. Sprzeciw intelektualistów trwa: 20 stycznia ceniony pisarz i poeta Lajos Parti Nagy zakazał radiu publicznemu emisji swoich sztuk. „To oczywiste, że nie chcę stać się częścią mediów państwowych będących tubą państwa” – mówił.

W stolicy żyje jedna piąta Węgrów – dlatego pełnię władzy ma ten, kto rządzi również w tutejszym samorządzie. Od wyborów w 2010 r. rząd i samorząd działają ręka w rękę. W czasie gdy premier opodatkowywał banki, prawicowe władze Budapesztu przywróciły dawną nazwę placowi Kálmána Szélli, znanemu po wojnie jako plac Moskiewski. Kiedy dwa tygodnie temu burmistrz dzielnicy Csepel wzywał mieszkańców do modlitwy za atakowanego premiera, okazało się, że na skutek braku porozumienia z prawicowym burmistrzem odejdzie z pracy János Atkári, ceniony specjalista, który jeszcze pod poprzednim magistratem odpowiadał za finanse Budapesztu. Dzieje się to w chwili, gdy głośno mówi się o możliwości bankructwa przedsiębiorstwa transportu miejskiego, jednego z większych pracodawców na Węgrzech, które – jak w grudniu ostrzegał Atkári – może „pogrążyć gospodarkę kraju”.

Alians władz miasta i państwa zadziałał też w ubiegłym tygodniu, kiedy okazało się, że planowana na święto narodowe 15 marca antyrządowa demonstracja w obronie wolności słowa nie może się odbyć – bo okazało się, że wszystkie wskazane na ten dzień lokalizacje zostały już zajęte przez... rząd i stołeczny magistrat. Siedem największych placów Budapesztu i tyle samo głównych ulic ma być zarezerwowanych na cały tydzień – i dwa lata naprzód.

Gabinet Orbána tłumaczy, że musi mieć gwarancję, że odbędą się tam zaplanowane wydarzenia. Nikt jednak nie wierzy, że miasto zamieni się w drugie Rio de Janeiro podczas festiwalu samby – a festynów tej skali należałoby się spodziewać po zasięgu rezerwacji. Organizator protestu w obronie wolności słowa ogłosił, że „idąc za przykładem naszego wielkiego lidera”, zamierza starać się o organizowanie demonstracji w tym miejscu... przez najbliższe sto lat.

Gazeta z mennicy

– Męczy mnie dyskusja o wolności prasy na Węgrzech – przyznaje Zoltán Kottász z dziennika „Magyar Nemzet”. – Gazety wychodzą przecież, jak wychodziły, nikt nie ogranicza swobody prasie. Gdy rządziła lewica, nam też rząd obciął zlecenia na reklamy państwowych projektów.

Siedziba redakcji, uważanej za sprzyjającą rządowi, mieści się na przedmieściach Budapesztu, na terenie dawnej mennicy. Okna redakcji wychodzą na wysoki murowany komin, a solidne mury i system przepustek przypominają o dawnym przeznaczeniu tego miejsca. Obaj dziennikarze, z którymi rozmawiam, nieprzypadkowo zaczynają swoje wypowiedzi od tego samego zdania.

– Wszystko trzeba widzieć w szerszym kontekście – mówi Kottász. – Przed 2010 rokiem mieliśmy za sobą 8 lat korupcyjnych rządów socjalistów i liberałów, które zepchnęły kraj w finansową zapaść. Fidesz jako jedyny jest teraz zdolny do skutecznego rządzenia.

– Wszystko trzeba widzieć w szerszym kontekście – powtarza Gabor Zord. – Trwa międzynarodowa recesja gospodarcza, którą wielu opisuje jako największą od Wielkiego Kryzysu z lat 30. XX wieku. Na około 70 proc. naszego PKB pracują firmy z kapitałem zagranicznym. Stąd wysoki dług publiczny. Gdy zsumujemy wszystkie czynniki ekonomiczne, wyjdzie nam, że nie mamy zbyt wiele czasu, i że władza powinna być silna.

Zdaniem zwolenników Fideszu, już sama groźba bankructwa finansowego kraju wystarcza za usprawiedliwienie rezygnacji z koncyliacyjnego stylu uprawiania polityki. „Magyar Nemzet” opublikował niedawno politologiczną analizę systemu „większościowego”, która trwa na Węgrzech od ostatnich wyborów. „Zachodnie demokracje – czytamy w niej – uważają nas za ustabilizowaną, nudną demokrację i nie rozumieją węgierskiej prawicy, która nie chce już kompromisów z udziałem byłych komunistów i partii lewicowo-liberalnych”. Prorządowi komentatorzy pytają retorycznie, dlaczego, mimo krytyki Orbána, 21 miesięcy po głosowaniu Fidesz wciąż dysponuje tym samym poparciem? Sprzyja im antykorporacyjne nastawienie młodszych wyborców – nawet wśród turystów z Zachodu, którzy przyjeżdżają do Budapesztu, pierwszym skojarzeniem z nazwiskiem premiera jest słynny podatek nałożony na banki.

– Nie wierzę w spisek przeciw Węgrom. Ani w to, że politykę na Węgrzech można uprawiać na podstawie podręczników. W Europie są rozmaite interesy. Jeśli zaczynasz je naruszać, odpowiedzią drugiej strony jest atak. Podstawą postrzegania naszej sytuacji jest zwykły konflikt interesów – mówi Zord, przyznając, że nie wierzy w jakiekolwiek sankcje Brukseli wobec Węgier. – To przecież nie jest w ich interesie. Patrząc na głęboki kryzys strefy euro, Węgry wbrew pozorom nie są w najgorszej sytuacji. Unia nie może pozwolić sobie na drugą Grecję.

Radio na peryferiach

Od kilku tygodni życie Ferenca Vicseka, statecznego 60-latka, kręci się wokół kilku słów: „koncesja”, „częstotliwość”, „sąd”. A czasem też: „wolność prasy”. Jest redaktorem naczelnym Klubrádió – rozgłośni, o której ostatnio na Węgrzech jest głośno.

Centrum spotkań dziennikarzy i wydawców stacji jest niewielki elegancki bar w samym środku redakcji. W czasie obiadu nie przestają rozmawiać przez telefony. Napięcie i nerwowość panujące w redakcji kontrastują z miejscem, w którym mieści się siedziba radia. Okolice ulicy Wiedeńskiej na przedmieściach Budy to miasteczko o jakieś sto lat za wcześnie ubrane w garnitur metropolii. Są tu: jednopiętrowe kamieniczki w pastelowych kolorach, kilka kawiarń i lokalna atrakcja – pozostałości rzymskiego amfiteatru. Stary żółty tramwaj linii 17 z trudem przepycha się wśród gęsto zaparkowanych samochodów w stronę mostu Małgorzaty – dopiero tam można złapać metro, które dowiezie do centrum stolicy.

Klubrádió miało pecha: jego koncesja wygasła na wiosnę 2010 r. – wtedy, gdy ogłoszono wyniki ostatnich wyborów. Władze nakazały, by starać się o koncesję na dwa miesiące. Potem znowu. I jeszcze raz. I tak przez dwa lata.

– Jesteśmy nadawcą komercyjnym – tłumaczy Vicsek. – Kiedy powstał rząd Fideszu, państwowe instytucje nagle przestały kupować u nas reklamy. Straciłem jedną trzecią dochodów. Potem było coraz mniej zleceń od firm prywatnych. Nikt nie chciał wydawać na kampanię w radiu, które co dwa miesiące miało przestać istnieć.

Niezależne, czyli antyrządowe?

W końcu Rada Mediów – odpowiednik polskiej KRRiTV – rozpisała przetarg na stołeczną częstotliwość radia. I tak 95,3 FM stała się szybko najbardziej rozpoznawalną liczbą ułamkową w Budapeszcie. – Był to nieuczciwy przetarg, wymierzony przeciwko radiu – twierdzi Vicsek. – Jesteśmy radiem mówionym. Przetarg zakładał, że 60 procent programów miało być muzyką. Zakładał też podwojenie ceny minimalnej za koncesję do 53 mln forintów (ok. 750 tys. zł). Członkowie Rady pochodzą z tego samego rozdania: byli nominowani przez Fidesz.

Klubrádió wystartowało w konkursie, proponując kompromis: 60 procent mówionego i nieco ponad 40 procent muzyki. Przegrało. – Mamy 500 tys. słuchaczy – mówi szef rozgłośni. – To dużo jak na Węgry. Mamy niezły program. Wiem, bo sam jestem redaktorem naczelnym. Nadawanie jest dla mnie szczególną wartością. Możesz być wszędzie, robić prawie wszystko, a i tak radio będzie ci towarzyszyć. Myślę, że my robimy to najlepiej. Ale najwyraźniej jesteśmy niebezpieczni dla rządu. Nie wiem, dlaczego. Może są sfrustrowani, bo staramy się zrozumieć, co się dzieje na Węgrzech.

Ferenc Vicsek nie lubi wyrażenia „rozgłośnia antyrządowa”. – To rząd uważa, że każdy, kto jest niezależny, jest też antyrządowy – mówi, przewracając dokumenty z właśnie rozpoczętej sprawy sądowej, która dla rozgłośni jest ostatnią prawną szansą na uratowanie stołecznej częstotliwości.

– Na Węgrzech trwa degradacja demokracji – dodaje jeszcze. – Model Orbána jest niebezpieczny dla wolności mediów, którą symbolizuje nasze radio. Przed rokiem parlament uchwalił ustawę medialną, a Rada Mediów posiada olbrzymią i niekontrolowaną władzę. W ten sposób wszystko wywrócili do góry nogami. Kontrolują już publiczne radio i telewizję, narodową agencję informacyjną. W eterze zaczyna brakować prawdy.

***

W przestrzeni publicznej Budapesztu funkcjonują też słuchacze Klubrádió. W niedzielę 22 stycznia kilkadziesiąt tysięcy ludzi protestowało w obronie rozgłośni. A dzień wcześniej, równolegle z demonstracją prorządową, pod główną halą targową ruch „Szolidaritás” – antyorbánowska koalicja – zbierał podpisy pod petycją, którą 15 marca chce dostarczyć Komisji Europejskiej. – Napisaliśmy w niej, że mimo działań naszego rządu wolą Węgrów jest pozostanie w europejskiej rodzinie. Mamy już 100 tys. podpisów – wyjaśniają. A skąd nawiązanie do polskiej Solidarności? – Dla nas był to najbardziej oczywisty wybór. 

Czytaj w internecie: www.tygodnik.com.pl/nowe-wegry Rozmowa Marcina Żyły z Attilą Vincze, konstytucjonalistą z Uniwersytetu Loránda Eötvösa w Budapeszcie, o nowej konstytucji Węgier.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2012