O umiarze

29.06.2003

Czyta się kilka minut

Jeszcze w roku 2000, gdy zmarł w Paryżu pewien znany kolekcjoner, jego zbiory zostały przewiezione do Londynu i tam sprzedane na aukcji w Sotheby's. Wczesnoosiemnastowieczne zwierciadło weneckie rozmiarów 170 na 110 cm z ramą zostało wycenione na 58 tysięcy euro, a dwa biurka Boulle'a na 416 i 366 tysięcy euro. Od ubiegłego roku działają już w Paryżu obie największe firmy aukcyjne Christie's i Sotheby's, organizując tu, każda, kilkanaście sprzedaży rocznie. Do tego Hotel Drouot z jego 16 salami. Podczas sezonu, to jest od połowy września do lipca, ale tak naprawdę warto tam zajrzeć od listopada do początków czerwca, z dużą przerwą na wakacje zimowe, w poniedziałki, środy i piątki odbywa się 9 do 11 aukcji równocześnie. W tym czasie w pozostałych salach można obejrzeć przedmioty, które będą licytowane w dniu następnym. Przy tej równoczesności wydarzeń nikt już nie panuje nad wszystkimi okazjami. Nawet przy najskromniejszych środkach można wejść w posiadanie rzeczy bezcennych za grosze, pod warunkiem, że się poświęci na to niepomiernie wiele czasu. Licytatorzy mają za sobą studia historii sztuki i prawa, lecz czasem oko ich zawodzi. W wielkich aukcjach uczestniczą oficjalni rzeczoznawcy. Ich obecność raczej jednak służy windowaniu cen niż zapewnia bezbłędność ocen.

Wśród tych spektakli, gdyż każda aukcja jest pasjonującym, wciągającym uczestników widowiskiem, niezależnie od tego, czy się osobiście wkracza do akcji, czy do końca pozostaje się jedynie obserwatorem, najbardziej zdumiewają mnie aukcje bibliofilskie. Rozumiem, że trzecie wydanie „Esejów” Montaigne'a z roku 1587 w skórzanej oprawie z epoki wyceniono na 20 tysięcy euro. Ciągle jeszcze racjonalna wydaje się wycena pierwszego wydania „Czerwonego i czarnego” z r. 1831, we wspaniałej oprawie, na 12 do 18 tysięcy euro. Natomiast fakt, że trzecie wydanie „Jaszczura” z tegoż roku 1831 oraz trzecie poprawione wydanie „Ojca Goriot” z roku 1835, tyle że z dedykacjami autora dla pana Nacquart, jego domowego osobistego lekarza, dedykacjami brzmiącymi: „Panu N. od autora jako świadectwo przyjaźni” oraz „Panu N. świadectwo starej i niezmiennej przyjaźni”, zostały sprzedane za 27 tysięcy euro każde, pozwala mi zdać sobie sprawę, jak bardzo - mimo dwudziestu paru lat pobytu w Paryżu - pozostałem mentalnie w kręgu warszawskich bibliofilów.

W ciągu kilkunastu lat miałem szczęście znać bliżej Wacława Zawadzkiego. Spotykałem go w autobusie z Żoliborza lub na Żoliborz - wtedy odprowadzałem go jeszcze do domu, położonego jakieś trzysta metrów od przystanku. Czasem bywałem tam zapraszany. Kilkaset razy jadałem obiad w jego towarzystwie w stołówce Związku Literatów na Krakowskim Przedmieściu. Pan Zawadzki zawsze z uwagą studiował kartę, namyślał się, po czym zawsze zamawiał obiad jednakowy dla wszystkich członków Związku w cenie 11 złotych.

Starannie wydany tom, zawsze w płótnie, redagowanej przez niego i wydawanej przez PIW Biblioteki Pamiętników Polskich i Obcych, kosztował wówczas od 35 do 50 złotych. Pan Zawadzki, złożywszy kiedyś swe zamówienie, opowiedział historyjkę o zubożałym szlachcicu, któremu z całego majątku pozostał tylko jeden stary służący i jeden stary frak. Każdego dnia służący był wysyłany na dwór, by zdać sprawę, jaka jest pogoda i temperatura, a następnie, niezależnie od relacji, następowała dyspozycja: Janie, proszę podać mi dziś zielony frak.

Zbigniew Raszewski, szkicując w trzecim tomie „Raptularza” portret Zawadzkiego zwanego powszechnie Puchatkiem, wspomina, jak biograf Krasickiego Zbigniew Goliński „zapytał go, czy nie ma przypadkiem pierwodruku »Myszeidy«, ponieważ Biblioteka Narodowa nie posiada tego wydania.

- Mam dwa egzemplarze - odparł Puchatek, zadzierając głowę, bo Goliński jest wysoki - jeden zwykły, a drugi z biblioteki króla. Który pan chce?”

Warszawscy bibliofile wydawali na książki nieporównanie więcej niż reszta inteligencji, prowadząc skromniejszy od przeciętnego tryb życia, ale jeśli nawet pracuj ąc więcej niż inni, redagując, tłumacząc, pisząc, zarabiali nieco ponad przeciętną miarę, to i tak nie dysponowali wielkimi sumami. Idąc do państwa Zawadzkich na wizytę miałem ze sobą małą walizkę, w której odnosiłem pożyczone mi poprzednio książki. Wychodziłem z wizyty z ich nową porcją. Warszawscy bibliofile byli przede wszystkim przenikliwymi czytelnikami. Dzielili się skwapliwie swymi znaleziskami i odkryciami, najpierw z małym kręgiem przyjaciół, ale w miarę swych możliwości starali się je wprowadzać do powszechnego odbioru. I to im bodaj sprawiało największą satysfakcję.

Szczęśliwie od dziesięcioleci należę do milionów czytelników „Jaszczura” i „Ojca Goriot”. Gdybym jednak jeszcze nie znał
tych książek, czy śmiałbym prosić o pożyczenie egzemplarza w tej cenie? Czy umiałbym, pogrążając się w lekturze, zapomnieć jak często, o świecie? Naturalne raczej byłoby ubezpieczenie książki od pożaru, powodzi i kradzieży. Zamykanie jej przed synem, gdy był jeszcze mały, by przypadkiem nie rozlał w jej sąsiedztwie soku.

Zupełnym dziwactwem, które Polskę szczęśliwie ominęło, są praktykowane we Francji od 80 już lat tzw. Edition originale, śmieszące Jerzego Stempowskiego już w roku 1932. Oto „Cheri” Colette, egzemplarz trzydziesty szósty z wydania liczącego ich 50, na papierze japońskim z ilustracjami artysty, o którym nigdy nie słyszałem, w wymyślnej oprawie, łączącej skórę z jedwabiem, stanowiącej dzieło dwu artystów introligatorów, ma kosztować 3 tysiące euro. Colette, wydawana chętnie nie tylko w Polsce w 20-tysięcznych nakładach, jest we Francji wciąż czytana. Kieszonkowe wydania jej prozy można łatwo nabyć poniżej 10 euro. „Śmierć Wenecji” Maurice Barresa, znanego głównie jako obrońca honoru armii, w wydaniu ilustrowanym ograniczonym do 225 egzemplarzy, znów oprawionym przez dwu równocześnie artystów, wyceniono na 2700 euro. O sześć lat późniejsze wydanie tej samej książki w nakładzie już tylko 160 egz., będące dziełem jednego introligatora, ma być warte 15 do 23 tysięcy euro.

W moich oczach wspomniane dzieła kunsztu introligatorskiego źle znoszą porównanie z „Rozmaitościami estetycznymi” Baudelaire'a i „Księgą listów” Brunona Schulza, wydanymi według projektu graficznego Stanisława Salija przez słowo/obraz terytoria. Każdy z tych tomów, drukowanych na papierze bezdrzewnym i oprawianych w czarne płótno przez B.Z.Graf SA w Białymstoku, budzi w czytelniku pasję bibliofilską.

ANDRZEJ DOBOSZ

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, publicysta i były felietonista “TP". Wydał zbiory tekstów: “Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia" (Puls 1993) oraz “Generał w bibliotece" (WL 2001). Zagrał w “Rejsie" Marka Piwowskiego. Od lat mieszka w Paryżu, gdzie prowadzi księgarnię.

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2003