O pocieszeniu, jakie daje piłka

W "Szukając Erica" Ken Loach odsłania mniej znane oblicze - zamiast ponurego socjalisty, znajdujemy dowcipnego, ciut sentymentalnego chłopca. Opowiadając o piłce i przyjaźni, oferuje więcej niż tylko banalne historie herosów.

18.01.2011

Czyta się kilka minut

Wszystko zaczęło się od pięknego podania Erica Cantony" - takim mottem zaczyna się nowy film Kena Loacha. Zaraz poznamy Erica (Steve Evets), niemłodego listonosza z Manchesteru. Jest zmęczony, poobijany. Nic dziwnego - właśnie wyleciał z kolejnego życiowego zakrętu. Nastoletni synowie przejmują władzę nad jego domem, czyniąc z niego melinę, druga żona zmarła kilka lat temu, a praca od dawna nie daje mu satysfakcji. I choć koledzy z poczty, a zarazem towarzysze jego stadionowych przygód, próbują wszelkich sposobów, by wydobyć kompana na jaśniejszą stronę życia, nie potrafią mu pomóc.

Ratunek przyjdzie z najmniej spodziewanego miejsca - gdy Eric podwędzi synowi działkę marihuany, w narkotycznym widzie jego oczom objawi się sam Eric Cantona, legendarny napastnik Manchesteru United, charyzmatyczny i dumny boiskowy lider. To on przekona listonosza, by spróbował wyjść z życiowego impasu, stawił czoło własnym problemom i lękom. Dzięki osobliwemu mecenatowi piłkarza Eric postara się wrócić na prostą.

Rodzina z Teatru Marzeń

Eric Cantona nie mógł wymarzyć sobie piękniejszego hołdu niż obraz Kena Loacha. Nie dość, że miał przyjemność zagrać u jednego z najlepszych brytyjskich reżyserów, to wraz z nim stworzył znakomity film o pocieszeniu, jakie daje piłka nożna, o przyjaźni, poświęceniu, solidarności. Loach opowiada o ludziach, dla których gole Cantony były znieczulającym środkiem na życiowe dolegliwości: niespełnienie, pustkę, ból. "Kiedy ostatni raz byłem szczęśliwy?" - pyta sam siebie listonosz, a w jego głowie przewijają się obrazy ze spotkań Manchesteru.

Reżyser odsłania swą chłopięcą twarz i romantyczną osobowość. Ale stary Loach, specjalista od zaangażowanego kina społecznego, wciąż jest tu obecny. W "Szukając Erica" znów odwiedzamy szare blokowiska, biedne dzielnice zamieszkiwane przez młodzieńców bez przyszłości i zmęczonych życiem proletariuszy. Loach pokazuje współczesną rzeczywistość, w której prostych listonoszy nie stać na bilety, odkąd stadiony stały się świątyniami mamony. Eric Cantona jest jedynie inspiracją - prawdziwą pomoc niosą przyjaciele, oddani, zwyczajni ludzie.

Kino sportowe kocha opowieści o przyjaźniach i wspólnocie. W "Miłości kibica" Davida Evansa (według książki Nicka Hornby’ego) bohater grany przez Colina Firtha przyznaje, że wprawdzie "nie jest łatwo zostać fanem futbolu", ale jeśli poświęci się na to lata, można zostać częścią zupełnie nowej rodziny. Rodziny o tyle innej od tradycyjnych, że złożonej z ludzi, którzy chcą tego samego, którzy dzielą ze sobą nadzieje i rozczarowania. Każdy, kto kiedyś doświadczał kibicowskiego losu, wie, że w jego słowach jest prawda, której nie sposób zlekceważyć. Wiedzą o tym także twórcy filmów sportowych, którzy kręcą swoje romantyczne komedie dla mężczyzn.

Bo film sportowy to jeden z nielicznych kinowych gatunków, który pozwala męskiej publiczności na emfazę, wzruszenie i naiwność. W filmie Loacha dwaj Ericowie - listonosz i gwiazda piłki - zgodnie przyznają, że stadion "to jedyne miejsce, gdzie możesz krzyczeć i śmiać się, nie będąc aresztowanym". Tutaj możesz zapłakać, a nawet... zobaczyć dwóch całujących się Anglików.

Magia sportu bierze swój początek z poczucia jedności. Kiedy więc Loachowski listonosz spyta Cantonę o najpiękniejszy moment jego kariery, ten nie wskaże żadnego ze swych goli, ale podanie, które pozwoliło koledze z zespołu strzelić zwycięską bramkę.

Aleja sław

"Czasem zapominamy, że jesteś zwykłym człowiekiem" - mówi do swojego guru bohater Loacha. "Nie jestem człowiekiem. Jestem Cantoną!" - odpowiada piłkarz. Cokolwiek byśmy powiedzieli o pięknie drużynowej współpracy, sport to przecież także historie indywidualistów. To ich pamięta się najlepiej, to oni są najbardziej barwnymi bohaterami sportowych dramatów. Kino chętnie sięga po historie o Dawidach, którzy stawiają czoło Goliatom, albo o sportowych Kopciuszkach zmieniających się w piękne księżniczki.

Taką właśnie historię opowiadał Sam Wood w jednym z najlepszych sportowych filmów w historii amerykańskiego kina, "Dumie Jankesów". Lou Gehrig, baseballista grany przez Gary’ego Coopera, był człowiekiem z ludu. Syn niemieckich imigrantów (w 1942 r. był to fakt niepozbawiony propagandowego znaczenia) przekonywał się, że w Ameryce "możesz być, kimkolwiek zechcesz", a dzięki uporowi, pokorze i pracowitości osiągał szczyt - stawał się gwiazdą drużyny New York Yankees. Opowieść o życiu sportowca była historią "bohatera codziennego życia", "lekcją prostoty i skromności dla młodych Amerykanów", jak głosiły otwierające film napisy. Ale obraz Wooda był czymś więcej niż tylko naiwną dykteryjką - pokazywał sport jako metaforę ludzkiego życia. Tak jak u progu swej kariery Gehrig pracował, by dostać się do sportowego panteonu, tak na jej końcu walczył o pokonanie choroby - stwardnienia zanikowego bocznego (nieprzypadkowo zwanego chorobą Lou Gehriga). Właśnie dlatego film Wooda poruszał i porusza do dziś, w bezpretensjonalny sposób pokazując zwykłego bohatera, z którym możemy się utożsamić.

Kino, sztuka z założenia plebejska i kierowana do masowej publiczności, chętnie portretuje podobnych nam bohaterów. Na micie pucybuta, który dzięki ciężkiej pracy trafia w światła jupiterów, ufundowana jest cała tradycja filmu bokserskiego. Nieprzypadkowo w jednym z klasycznych bokserskich obrazów, "Zmowie" Roberta Wise’a z 1949 r., będąca miejscem pojedynków hala nosiła nazwę "Rajskie Miasteczko", a sąsiadowała z nocnym lokalem "Kraina Marzeń". Boks, zapasy czy podnoszenie ciężarów, które na przełomie wieków uchodziły za sporty typowo plebejskie, w kinie lat 30. i 40. obrazować miały realizację amerykańskiego snu o równości i prawie do sukcesu.

Motyw odskoczni pozwalającej dosięgać szczytów powraca we wszystkich dekadach. Znajdziemy ją w słynnym "Rockym" Johna G. Avildsena i "Tym cięższy ich upadek" Marka Robsona, ze świetną rolą Humphreya Bogarta; w "Bokserze" Jima Sheridana o byłym żołnierzu IRA, który na ringu i w życiu nie chce dać się powalić na deski, oraz w stylowym "Człowieku ringu" Rona Howarda. Dla bohaterów "Rydwanów ognia" Hugh Hudsona, "młodzieńców z nadzieją w sercach i skrzydłami u stóp", bieganie będzie bądź to oddawaniem hołdu Bogu, bądź też sposobem na przełamanie antysemickich uprzedzeń. W "The Jackie Robinson Story" Alfreda E. Greena czarnoskóry baseballista dzięki sportowemu kunsztowi będzie przełamywał rasowe stereotypy, a bohaterowie filmów poświęconych futbolowi amerykańskiemu (od "Knute Rockne All American" Lloyda Bacona z Ronaldem Reaganem aż po oscarowego "Wielkiego Mike’a" Johna Lee Hancocka) ukazują egzystencjalną walkę chłopców z nizin o wydostanie się na powierzchnię życia.

Więcej niż sport

Film sportowy czasem okazuje się jedynie zgrzebnym przebraniem, pod którym kryją się prawdy większe, nie tak krzepiące jak heroiczne opowieści, ale nie mniej od nich potrzebne. Podręcznikowym przykładem takiej strategii jest "Wściekły byk" Martina Scorsesego, jeden z najbardziej bezlitosnych obrazów w dorobku amerykańskiego reżysera. Przedstawiając historię Jacka La Motty, Scorsese pokazywał gorzki portret człowieka, dla którego ring stał się życiem, a życie - ringiem. Mówił o człowieku napędzanym agresją, ślepo rozdającym ciosy, niszczącym siebie i swoich bliskich. Dla amerykańskiego reżysera boks był jedynie poręczną metaforą wykorzystywaną po to, by dotknąć najważniejszych egzystencjalnych problemów.

Nie on jeden zabierał się za rozsadzanie konwencji sportowego filmu jako pociesznej bajki. O tym, że może on być czymś więcej, przekonywał w "Samotności długodystansowca" Tony Richardson, jeden z brytyjskich "młodych gniewnych", u którego historia niepokornego biegacza była opowieścią o buncie przeciw systemowi. W świetnym "Alim" Michaela Manna ringowe potyczki były mniej istotne od walki bohatera o ocalenie własnej tożsamości. Reżyser przyglądał się batalii Muhamada Alego o przełamanie rasowych stereotypów i portretował człowieka, który będąc u szczytu popularności sprzeciwia się wietnamskiej wojnie poprzez odmowę służby wojskowej. Darren Aronofsky w niedawnym "Zapaśniku" pokazywał smutną stronę przegranego amerykańskiego snu.

Kino sportowe ma bowiem moc uniwersalnych opowieści. W zależności od rozłożenia akcentów zmienia się z biograficznego dramatu w kontrkulturowy manifest, raz jest moralitetem skrytym pod błahą opowiastką, kiedy indziej - metaforą ludzkiego losu.

***

Sport potrafi jednoczyć. Krzepi, ale też ogłupia, rozbudzając w widzach stadne instynkty i plemienne atawizmy. Sportowcy są naszymi reprezentantami, wygrywają w naszym imieniu, załatwiając za nas rozliczne porachunki. Polscy kibice, niczym Mundek w "Weselu" Smarzowskiego, wciąż rzewnie wspominają gola Domarskiego ze "zwycięskiego remisu" na Wembley, mówią o "Orłach" Górskiego i triumfach Kozakiewicza. Sport trąca w nas romantyczne struny, jednym pozwala odnaleźć w sobie chłopięcą naiwność, innym - odreagować kompleksy.

"Szukając Erica" bawi tym bardziej, że dowcipy opowiada nam etatowy ponurak, reżyser nobliwy i zazwyczaj bardzo poważny. Widocznie także w nim sport budzi ukrytą naiwność. I bardzo dobrze, bo właśnie dzięki bezpretensjonalności Loacha, jego wierze w prostotę i sentymentalizm, otrzymaliśmy opowieść o terapeutycznej sile sportu, o przyjaźni i stawianiu czoła problemom. Wcale nie trzeba być fanem futbolu, by po obejrzeniu "Szukając Erica" zrozumieć, że piłka nożna i sport jako taki jest czymś więcej niż tylko rozrywką dla infantylnych panów.

"Szukając Erica" ("Looking for Eric") - reż. Ken Loach, scen. Paul Laverty, zdj. Barry Ackroyd, muz. George Fenton, wyst. Eric Cantona, Steve Evets, Stephanie Bishop. Prod. Wielka Brytania/Francja/Włochy/Belgia 2009. Dystrybutor SPInka, w kinach od 14 stycznia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2011